Cała prawda o Wąchocku

– Czy pan wie, że Wąchock był stolicą Polski? – egzaminuje mnie Kazimierz Winiarczyk, dyrektor szkoły w Wąchocku, regionalista, pasjonat. Chciałoby się odpowiedzieć: oczywiście, a sołtys królem! Ale historia miasta jest inna

Aktualizacja: 30.12.2009 20:20 Publikacja: 30.12.2009 17:13

Jacek i Włodek

Jacek i Włodek

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Wąchocką lekcję zacząłem na Saskiej Kępie od spotkania ze Stanisławem Soyką. – Nagrywam album „Studio Wąchock” – oznajmił. Wybuchnąłem śmiechem. Ale na twarzy muzyka zamiast satysfakcji zauważyłem zdziwienie.

– Płyta będzie jak najbardziej poważna. Cieszę się, że przy okazji premiery będę mógł mówić o tym prawdziwym Wąchocku, godnym szacunku. Mieście cysterskim, zakorzenionym w polskiej tradycji. Związanym z losami generała Langiewicza, Piłsudskiego i „Ponurego”. Jest taka teoria, i skłaniam się do niej, że gdy po wojnie władza ludowa tworzyła socjalistyczne Starachowice, chciała uchronić klasę robotniczą przed zgubnym wpływem patriotyzmu obywateli Wąchocka. Dlatego dyskredytowała ich, produkując idiotyczne żarty.

Płyta Soyki nagrana w Studio Wąchock Michała Zduniaka dedykowana jest pamięci tego wybitnego perkusisty. Wokalista zaśpiewał m.in. wiersz Czesława Miłosza „Stary człowiek ogląda TV”:

„Może byście jednak popłakali/ zamiast szczerzyć zęby/ i fikać koziołki dla pełnej sali./ Do krótkiego choćby namysłu/ istnieją niejakie powody/ Wiem o tym nie ja jeden/ Stary i białobrody”.

[srodtytul]Złoty środek[/srodtytul]

Roku Pańskiego 1179 w dolinie bagnistej rzeki Kamiennej, płynącej u podnóża lesistych Gór Świętokrzyskich, stanął cysterski brat Haymo w białym habicie z owczej wełny, z czarnym szkaplerzem – zdrożony długą wędrówką ze słynnego francuskiego opactwa Morimond. Zaprosił go krakowski biskup Gedeon. Polscy przewodnicy nazywali dolinę Wąchodzie, co znaczyło wąskie przejście. Francuzi pisali do swoich krajan, że przybyli do „Vancoz”.

Zanim Haymo zatknął krzyż nad Kamienną, bracia z cysterskiego wywiadu gospodarczego rozpoznali zalety położenia i bogactw świętokrzyskiej ziemi. Pośród okolicznych pagórków znaleźli budulec: czerwonobrunatny i ciemnożółty piaskowiec.

Patrzę na toskańskiego brata Simona z Casamari, budowniczego opactwa, który umieścił swoją małą rzeźbioną podobiznę w rogu kapitularza.

– To pierwsze gotyckie pomieszczenie w Polsce z centralnym ogrzewaniem. Nie jest gorsze od francuskich czy włoskich, bo wszystkie opactwa obowiązywały te same standardy. Ustalano je podczas corocznych zjazdów. Czy to nie były początki integracji europejskiej? – pyta z dumą brat Albert, wąchocki furtian. Wstąpił do zakonu, bo cystersi w każdej sprawie potrafią zachować umiar, dzieląc czas równo między modlitwę, pracę i odpoczynek.

– A tego dziś wszystkim brakuje najbardziej – tłumaczy. – Nawet serialowy ojciec Mateusz przyjechał z Sandomierza do Wąchocka, żeby się wyciszyć.

Nie ma wątpliwości, że brat Simon, projektując wąchocki kościół, miał w oczach włoskie kościoły romańskie i ich fasady w pasy z białego i czarnego lub zielonego kamienia. Czarny zastąpił czerwonobrunatnym pobranym z pobliskiej skarpy. Aby ujrzeć, jak przez zwróconą na wschód rozetę wlewa się do świątyni poranne słońce, cystersi cięli, skuwali i szlifowali budulec przez 30 lat. Osiem wieków nie zdołało zatrzeć szorstkich, nieregularnych zagłębień dłuta w kamieniu. Wyczuwam je pod ręką w romańskim kapitalarzu, fraterni i karcerze. A w późniejszej, gotyckiej cegle – kształty palców cystersów, które formowały glinę przed wypaleniem. Ponad wiekami mogę podać im rękę i pogratulować. Jest czego.

– To cystersi stworzyli Centralny Okręg Przemysłowy – przekonuje brat Albert. Czyżby miał na myśli dębicki Stomil, hutę Stalową Wolę i mieleckie zakłady lotnicze? – Nie byłoby COP, gdyby nie budowane przez nas nad Kamienną wypalarki, kuźnice, wodne młyny. Od tego się zaczęło.

[srodtytul]Na otarcie łez[/srodtytul]

W czasach, gdy większość średniowiecznych klasztorów żyła z ofiar, cysterscy bracia chcieli na siebie zapracować. Trzebili lasy, osuszali bagna, ale kopali też rudę żelaza i ołów, którym pokryli dach klasztoru. Mieściły się w nim mennica, apteka, a jej częścią był browar. Na pobliskich wzgórzach pielęgnowali winnicę.

– Zagłębienia wokół kościoła to pozostałości rybnych stawów – wyjaśnia brat Albert.

Kiedy klasztor spłonął, a braci wymordowali Tatarzy, nowych odważnych kolonizatorów sprowadził Bolesław Wstydliwy. Stworzył dla nich pierwszą w okolicy strefą wolnocłową i oddał w zarząd kopalnię soli w Bochni.

Wąchoccy cystersi stali się wpływową wspólnotą. W czasie walki o krakowski tron poparli przyszłego króla Władysława Łokietka. Z jego nadania lokowali Radom. I otrzymali prawo do prowadzenia komory celnej. Utrzymywali świetne stosunki z braćmi w ojczyźnie. Awinioński papież Jan XXII bullą z 1329 r. wyjął opactwo spod jurysdykcji władzy świeckiej. Ale pozostawali wierni Polsce. Opat Mikołaj był egzekutorem wyroku w procesie polsko-krzyżackim. W 1454 r. Kazimierz Jagiellończyk nadał Wąchockowi prawa miejskie.

Szymon Starowolski, historyk i barokowy pisarz, zanotował: „Wąchock tłuste opactwo cystersów, wesołe potokami wód, położeniem i ogrody swemi, posiada w włościach swoich wyborny kamień ciosowy, osełki do ostrzenia żelaza, te po całej rozchodzą się Polsce. Kopalnie i piec żelazne ciągną się po pobliskich lasach i górach”.

W 1789 r. wąchoccy cystersi postawili piec hutniczy o wysokości 16 metrów i wydajności pół tony surówki na dobę! Sława miasta przyciągnęła Juliana Ursyna Niemcewicza. „Stanąłem właśnie w Wąchocku, nie wiedząc bynajmniej, że to był dzień nawiedzenia N. Panny, wielkiej w klasztorze uroczystości. Mnóstwo jadących ze wszystkich stron do opactwa ludzi różnego gatunku, targ przepełniony przekupniami, gospody wędrownikami, wkrótce ostrzegły mnie o tem” – pisał w pamiętniku „Podróże historyczne po ziemiach polskich między 1811 a 1828 odbyte”. Rok później klasztor skasowano.

– Przejęty majątek stanowił fundament Staropolskiego Zagłębia Przemysłowego, które zbudował ksiądz Staszic – tłumaczy Kazimierz Winiarczyk, autor „Kalendarium wąchockiego”. O mieście może opowiadać godzinami. Przerywa mu żona: „Znowu ktoś chce kupić twoją książkę”. Pan Kazimierz przejmuje słuchawkę i tłumaczy, że nakład się wyczerpał. Dodruk będzie w przyszłym roku.

Od pana Kazimierza można się dowiedzieć, że generał Marian Langiewicz, uczestnik marszu Garibaldiego na Sycylię, wybierając w styczniu 1863 r. Wąchock na stolicę wolnej Polski, kierował się przesłankami, które dziś nazwalibyśmy logistycznymi. W pocysterskich budynkach działał lazaret, a nieopodal stacja pocztowa z sześcioma końmi, dysponująca sprawnym połączeniem z resztą kraju. Właśnie w jej siedzibie stacjonował sztab dyktatora z powstańczą drukarnią. W licznych kuźniach przekuwano kosy, osadzając je na sztorc. Stworzono orkiestrę, która zagrzewała do walki oddział liczący 1400 powstańców.

Po dziesięciu dniach miasto zdobyli Rosjanie. „Barbarzyńskie żołdactwo rosyjskie gdziekolwiek weszło, zostawiało po sobie mord i spustoszenie. Wąchock spalony i wiele rodzin doprowadzonych do nędzy (...), ale już był sobie pozyskał dobrą reputację”. Na otarcie łez. Bo po 415 latach stracił prawa miejskie. Świadectwem żałoby narodowej jest czarna biżuteria w cysterskim muzeum: metalowe pierścionki z orłem i medaliony na łańcuchach.

W gablocie obok leży bladoszare niemieckie mydło z ludzkiego tłuszczu marki Riff.

[srodtytul]Tajemnica białych bibułek[/srodtytul]

Drzwi otwiera mi 86-letni Zdzisław Rachtan, pseudonim Halny. Pokazuję legitymację prasową.

– Ci, co powinni się legitymować, wchodzili bez pytania – rzuca na powitanie obecny prezes Środowiska Świętokrzyskich Zgrupowań Armii Krajowej Ponury-Nurt.

W latach 30., gdy był w szkole, przychodził ze Starachowic do Wąchocka na szkolne wycieczki – do źródełka Langiewicza. Biło na polanie, gdzie miał stacjonować jego oddział. – Nauczycielka opowiadała o bohaterskim dyktatorze, a ja się tą opowieścią bardzo przejmowałem. I wziąłem ją sobie do serca.

W klasie „Halnego” było kilku żydowskich kolegów. Po wojnie nie spotkał nikogo. Już 15 października 1939 r. został zaprzysiężony na członka Narodowej Organizacji Wojskowej. Nauczyciel ledwie odebrał przysięgę i został wywieziony wraz z miejscową inteligencją do obozu. „Halny” miał 15 lat.

– Starsi mogli się zastanawiać, czy wrzesień był klęską. My, młodzi, jeszcze przed wojną czuliśmy, że coś się będzie działo, czuliśmy podniecenie jak przed wyjściem do kina. O śmierci się nie myślało. To była ostatnia rzecz.

We wrześniu w okolicznych lasach pozostało mnóstwo broni. Każdy dom był uzbrojony po zęby. „Halny”, który jeszcze niedawno siedział na leśnej łące i słuchał opowieści o obozowisku generała Langiewicza, kilkaset metrów dalej, na Wykusie, późną wiosną 1943 r. budował szałas z gałęzi i liści.

400 żołnierzy zgromadził „Ponury”, Jan Piwnik, cichociemny. Szła za nim legenda słynnego rajdu na więzienie w Pińsku, gdzie odbił wielu przetrzymywanych tam Polaków. Grot-Rowecki odznaczył go za to Virtuti Militari. W świętokrzyskie przybył ze swoimi kierowcą i łącznikiem, pseudonim Motor. Na zdjęciach „Ponury” i i jego oficerowie prezentują się bez nakryć głowy. Twarz „Motora” skrywa cień rzucany przez daszek czapki.

Koniec lipca 1943 r. Z dwóch kierunków następuje koncentracja przeważających sił wroga. Partyzanci wycofują się nocami, a tylne straże zauważają porzucone na ściółce białe bibułki do skręcania papierosów. „Ponury” nie ma wątpliwości: wśród nich jest zdrajca, który zostawia znaki niemieckiemu pościgowi. Rozdziela zgrupowanie na dwa oddziały. Sytuacja się powtarza. Mimo to Niemcom nie udaje się rozbić leśnych oddziałów.

– „Ponury” miał brytyjski battledress, furażerkę i wysokie czarne buty. Był oficerem, ale nigdy nie widziałem go na koniu. Maszerował razem z nami. Pytał, co będziemy robić po wojnie.

„Halny” jak mało kto orientował się w lesie, dlatego „Ponury” wyprawił go do Skarżyska-Kamiennej uzbrojonego w rewolwer i granat. Miał przyprowadzić oficera sztabowego. W mieście wpadł na patrol żandarmerii. Próbował się ostrzeliwać z rewolweru. Ale zawiodła iglica. Ratował się granatem.

Namiot „Ponurego” na Wykusie. “Halny” melduje dowódcy o zepsutym rewolwerze. Ten zwraca się do adiutanta i pyta: „Panie poruczniku, dlaczego dał pan żołnierzowi zepsuty rewolwer i wysłał na pewną śmierć?”.

Styczeń 1944 r. „Ponury” po dwóch kolejnych atakach na Wykus i rosnących represjach wobec ludności cywilnej został oddelegowany na Nowogródczyznę. „Halny” pod komendą „Nurta” przybywa na zimowe leże do Milejowic. Jego dowódca otrzymał korespondencję z Warszawy. Wzywa „Halnego” i jego kolegę z szałasu, erkaemistę “Bata”. – Mamy w oddziale takiego ptaka – mówi „Nurt” i zgina ręce w geście, który dziś nazywa się Kozakiewicza. Idą do pokoju, gdzie reszta oddziału siedzi przy stole.

– Jurek, jesteś aresztowany – mówi „Nurt” do „Motora”. „Motor” próbuje się bronić żartami. Zdradziła go zawartość notesu. Rozkaz był jednoznaczny: rozłupać bez przesłuchania. A jednak „Nurt”, zanim wykonano wyrok, rozpoczął badanie. Oskarżony się bronił , że Niemcy aresztowali jego matkę. To nie była prawda. „Ponurego” nie zdradził, bo bał się, że przestanie być potrzebny Niemcom. „Motora” rozpracował kontrwywiad AK.

– Po wojnie słyszałem, że był na trzech etatach: AK, gestapo i NKWD – mówi „Halny”.

[srodtytul]Założyciel Internetu[/srodtytul]

Kiedy Jacek idzie przez Wąchock z kijami golfowymi, mieszkańcy oglądają się za nim. Profesjonalnego pola nie ma. Najlepiej było grać na dnie spuszczonego zbiornika przy pałacu Schoenbergów.

Golf kojarzy się z Anglią. Ale „londyńczykiem” jest Włodek, który jako pierwszy uruchomił w Wąchocku Internet. Miał pracę, ale znajomi wyjeżdżali. Spróbował i on.

– Spakowałem laptopa, plecak i poleciałem – opowiada, gdy turlamy się przez las kamienną drogą prowadzącą na Wykus. – Z początku wyjechałem na wakacje. Potem na trzy miesiące.

Znalazł pracę. Został na kilka lat.

– Zrezygnowałem, bo spadała wartość funta. Ciągnęło mnie do rodziny, do przyjaciół. Pieniądze to nie wszystko. W Polsce łatwiej jest robić to, co się lubi. Wróciłem, teraz sprawdzam, czy to była słuszna decyzja. Remontuję dom. Od poniedziałku jestem szczęśliwym posiadaczem firmy zajmującej się usługami informatycznymi. Czekam na REGON. Zasada jest prosta: firma pośredniczy w handlu maszynami do Indii, a mieści się w domku w Wąchocku.

Jacek jest muzykiem, ale pracuje na kolei.

– Długo szukałem swojego miejsca w kraju. Przejechałem zachodnią Polskę i Mazury, wróciłem do Wąchocka, bo to magiczny region Gór Świętokrzyskich. Wspaniały, urozmaicony krajobraz: góry, lasy, woda. Można tworzyć, grać na gitarze.

Na granicy lasu rozpoczyna się partyzancka droga krzyżowa. Płyty z nazwiskami poległych. Chyba zabłądziliśmy. Jacek wyskakuje z samochodu, szuka drogi na Wykus. – Kurczę, nie dziwię się, że Niemcy ich nie mogli znaleźć!

Żeby wejść na polanę, trzeba przejść przez strumień i wspiąć się pod górkę. – Nawet najstarsi partyzanci dostają na ten widok powera i wdrapują się bez problemu jak ratraki – mówi z niekłamanym podziwem gitarzysta kolejarz. – Kiedy patrzyłem na takich ludzi, nikt mnie nie musiał namawiać, żeby tu przychodzić. Złożenie prochów „Ponurego” w opactwie cysterskim w 1988 r. było wielkim wydarzeniem. Pamiętam sztandary „Solidarności”. Może w innych miejscach historia jest czymś obcym. Tu jest żywa. Doświadczam jej każdego dnia. To losy moich bliskich. Esencja polskości. Z każdej rodziny ktoś był w partyzantce lub jej pomagał. Mamy to we krwi.

[srodtytul]Wagon do Niemiec[/srodtytul]

Jedziemy na peron stacji Wąchock. Otwierano ją z pompą, marmury święcił biskup. Dziś stoi zabita dyktą. Na szczycie budynku napis: „Marihuana. Kokaina”. Przydałby się Gosiewski, żartujemy.

Widok zniszczonej stacji boli Jacka. Odzywa się w nim zraniona duma mieszkańca Wąchocka i pracownika PKP. Niegdyś jeździły stąd do Starachowic pełne pociągi.

– Ale odbijamy się od dna – mówi Jacek z nadzieją.

– Co, w Polsce nawet kryzys się nie udał? – śmieje się ironicznie Włodek.

W styczniu 1945 r., kiedy do Wąchocka zbliżała się Armia Czerwona, na bocznicę podstawiono wagon. W pośpiechu ładowano meble, obrazy, kufry. Ewakuowała się rodzina Schoenbergów, niemieckich kolonistów, którzy byli właścicielami Maschinenfabrik Nicolai Schoenberg Wąchock.

W 1889 r. głowa rodu kupiła miejski zakład pogórniczy za 19 700 rubli. Wyrazem aspiracji stał się neoklasycystyczny, dwukondygnacyjny pałac ozdobiony rozetami, medalionami i palmetami w zwieńczeniu dachu. Stanął w ogrodzie i górował nad wąchockim zalewem, do którego prowadził kamienny most.

Na blankiecie oferty handlowej zakładu czytamy, że oferował turbiny, maszyny do czyszczenia zboża, motory gazowe i naftowe, generatory, wyroby lane. Z annałów PPS wiadomo, że niemiecki przemysłowiec zatrudniał 50 pracowników, którzy walczyli o skrócenie dnia pracy i podwyżki płac. Bezowocnie. Ale gdy kończyła się II wojna światowa, Schoenbergowie nie musieli się obawiać zemsty polskich mieszkańców. Niemieccy koloniści się spolonizowali. Zachowały się pisane przepiękną polszczyzną listy Krystyny, wnuczki Mikołaja. Jego syn Robert działał aktywnie w lokalnym komitecie obchodów 60-lecia wybuchu powstania styczniowego. W czasie wojny uchronili wielu mieszkańców Wąchocka od wywózki na roboty do Niemiec, gdy do wyjazdu namawiał proboszcz, ukarany za to przez żołnierzy „Ponurego” batami na goły tyłek. Schoenbergowie krytycznie mówili o szaleństwie Hitlera. I umożliwiali polskim sąsiadom słuchanie audycji z Londynu i Moskwy.

Jeszcze w 1987 r. w pałacu były okna. Dziś straszą ruiny. Porzucone w gęsto rosnących chaszczach butelki świadczą, że „nasi tu byli”.

– Wszystko wróci do porządku – uspokaja Kazimierz Winiarczyk. – Wąchock dostał z Unii 8,5 mln zł. Będzie obwodnica, sala sportowa na 300 osób. Wyremontowano kirkut i deptak nad zbiornikiem. A pałac Schoenbergów kupił starachowicki biznesmen Krzysztof Chaja i chce w nim otworzyć hotel ze spa.

[srodtytul]Kolęda na Wykusie[/srodtytul]

Ewa i Michał Zduniakowie nie byli grumbami, jak mówią o sobie rodowici mieszkańcy Wąchocka. Ona plastyczka, projektantka, on – perkusista. Źle się czuli w kieleckim bloku. W lokalnej gazecie znaleźli trzy ogłoszenia mieszkaniowe. Wybrali trzecie: sprzedam dom w Wąchocku.

– Jestem z Pomorza i nie znałam dowcipów o Wąchocku, a teraz wolę opowiadać o „Ponurym”, który przebywał tu, po sąsiedzku. To był ryzykant. Gestapo podjeżdżało pod dom, a on jeszcze czekał, jeszcze się upewniał, czy po niego. Dopiero w ostatniej chwili uciekał przez okno – mówi Ewa Zduniak.

Na wąchockim podwórku Zduniaków zafascynowała nietypowa trzykonarowa brzoza. Właściciel mieszkał w Starachowicach. Miasta nie znali, zrobili pierwszy postój, a okazało się, że stanęli pod jego oknami. Poczuli, że prowadzi ich dobry los. Starszy pan walczył w powstaniu warszawskim, jego żona wzruszyła się informacją, że córka Zduniaków – Marysia, jest jej imienniczką. Najpierw była godzina serdecznej rozmowy, potem ciasteczka, a na końcu obiad. I transakcja dobita.

Przed przyjazdem Zduniaków nie było gazu ani wody. Teraz dom jest wymuskany i piękny jak pani Ewa. Dobudowali ganek.

– Podczas nagrań spał tam Janusz „Yanina” Iwański. Rano, przerażony, wbiegł do saloniku, krzycząc: „Pociąg w dom wjechał!”. Nie osłuchał się z ciszą, którą rzadko, jak w „Wiśniowym sadzie”, przerywa przejeżdżający nieopodal skład.

– Ten dźwięk, melodyjkę wygrywaną w klasztorze, i szczekanie psa udało się nagrać mężowi na płycie „Opowieści znad Kamiennej”, jego ostatniej.

Ale Studio Wąchock nie zawiesi działalności. Mirek Gąborek, szef Juniors Band Starachowice, ma pomóc napisać statut fundacji, która będzie wspierać utalentowanych muzyków. Stanisław Soyka przymierza się do nagrania płyty z piosenkami Agnieszki Osieckiej.

Zeszłoroczną Wigilię pani Ewa rozpoczęła u męża w szpitalu. – Potem Staszek przyjechał z przenośnym instrumentem klawiszowym i zaczęliśmy kolędować. W tym roku też przyjechał, ze swoją Ewą. To były dla mnie trudne święta, pierwsze bez męża. Ale z córką, przyjaciółmi i śpiewem było mi łatwiej.

Trzymam w ręku bożonarodzeniową kartkę od „Halnego” ze słowami świętokrzyskiej kolędy:

Na Wykusie noc piękna,

niebo lśni gwiazdami,

Matka Boża owinęła

Syneczka cieplutką zapaską,

Ukochane do serca Swoje Dzieci tuli.

Bór śpiewa kołysankę – luli Jezusieńku luli.

Nucą ją podobno świętokrzyskie jodły i modrzewie. W Wigilię takie cuda się zdarzają.

Wąchocką lekcję zacząłem na Saskiej Kępie od spotkania ze Stanisławem Soyką. – Nagrywam album „Studio Wąchock” – oznajmił. Wybuchnąłem śmiechem. Ale na twarzy muzyka zamiast satysfakcji zauważyłem zdziwienie.

– Płyta będzie jak najbardziej poważna. Cieszę się, że przy okazji premiery będę mógł mówić o tym prawdziwym Wąchocku, godnym szacunku. Mieście cysterskim, zakorzenionym w polskiej tradycji. Związanym z losami generała Langiewicza, Piłsudskiego i „Ponurego”. Jest taka teoria, i skłaniam się do niej, że gdy po wojnie władza ludowa tworzyła socjalistyczne Starachowice, chciała uchronić klasę robotniczą przed zgubnym wpływem patriotyzmu obywateli Wąchocka. Dlatego dyskredytowała ich, produkując idiotyczne żarty.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy