– „Ponury” miał brytyjski battledress, furażerkę i wysokie czarne buty. Był oficerem, ale nigdy nie widziałem go na koniu. Maszerował razem z nami. Pytał, co będziemy robić po wojnie.
„Halny” jak mało kto orientował się w lesie, dlatego „Ponury” wyprawił go do Skarżyska-Kamiennej uzbrojonego w rewolwer i granat. Miał przyprowadzić oficera sztabowego. W mieście wpadł na patrol żandarmerii. Próbował się ostrzeliwać z rewolweru. Ale zawiodła iglica. Ratował się granatem.
Namiot „Ponurego” na Wykusie. “Halny” melduje dowódcy o zepsutym rewolwerze. Ten zwraca się do adiutanta i pyta: „Panie poruczniku, dlaczego dał pan żołnierzowi zepsuty rewolwer i wysłał na pewną śmierć?”.
Styczeń 1944 r. „Ponury” po dwóch kolejnych atakach na Wykus i rosnących represjach wobec ludności cywilnej został oddelegowany na Nowogródczyznę. „Halny” pod komendą „Nurta” przybywa na zimowe leże do Milejowic. Jego dowódca otrzymał korespondencję z Warszawy. Wzywa „Halnego” i jego kolegę z szałasu, erkaemistę “Bata”. – Mamy w oddziale takiego ptaka – mówi „Nurt” i zgina ręce w geście, który dziś nazywa się Kozakiewicza. Idą do pokoju, gdzie reszta oddziału siedzi przy stole.
– Jurek, jesteś aresztowany – mówi „Nurt” do „Motora”. „Motor” próbuje się bronić żartami. Zdradziła go zawartość notesu. Rozkaz był jednoznaczny: rozłupać bez przesłuchania. A jednak „Nurt”, zanim wykonano wyrok, rozpoczął badanie. Oskarżony się bronił , że Niemcy aresztowali jego matkę. To nie była prawda. „Ponurego” nie zdradził, bo bał się, że przestanie być potrzebny Niemcom. „Motora” rozpracował kontrwywiad AK.
– Po wojnie słyszałem, że był na trzech etatach: AK, gestapo i NKWD – mówi „Halny”.
[srodtytul]Założyciel Internetu[/srodtytul]
Kiedy Jacek idzie przez Wąchock z kijami golfowymi, mieszkańcy oglądają się za nim. Profesjonalnego pola nie ma. Najlepiej było grać na dnie spuszczonego zbiornika przy pałacu Schoenbergów.
Golf kojarzy się z Anglią. Ale „londyńczykiem” jest Włodek, który jako pierwszy uruchomił w Wąchocku Internet. Miał pracę, ale znajomi wyjeżdżali. Spróbował i on.
– Spakowałem laptopa, plecak i poleciałem – opowiada, gdy turlamy się przez las kamienną drogą prowadzącą na Wykus. – Z początku wyjechałem na wakacje. Potem na trzy miesiące.
Znalazł pracę. Został na kilka lat.
– Zrezygnowałem, bo spadała wartość funta. Ciągnęło mnie do rodziny, do przyjaciół. Pieniądze to nie wszystko. W Polsce łatwiej jest robić to, co się lubi. Wróciłem, teraz sprawdzam, czy to była słuszna decyzja. Remontuję dom. Od poniedziałku jestem szczęśliwym posiadaczem firmy zajmującej się usługami informatycznymi. Czekam na REGON. Zasada jest prosta: firma pośredniczy w handlu maszynami do Indii, a mieści się w domku w Wąchocku.
Jacek jest muzykiem, ale pracuje na kolei.
– Długo szukałem swojego miejsca w kraju. Przejechałem zachodnią Polskę i Mazury, wróciłem do Wąchocka, bo to magiczny region Gór Świętokrzyskich. Wspaniały, urozmaicony krajobraz: góry, lasy, woda. Można tworzyć, grać na gitarze.
Na granicy lasu rozpoczyna się partyzancka droga krzyżowa. Płyty z nazwiskami poległych. Chyba zabłądziliśmy. Jacek wyskakuje z samochodu, szuka drogi na Wykus. – Kurczę, nie dziwię się, że Niemcy ich nie mogli znaleźć!
Żeby wejść na polanę, trzeba przejść przez strumień i wspiąć się pod górkę. – Nawet najstarsi partyzanci dostają na ten widok powera i wdrapują się bez problemu jak ratraki – mówi z niekłamanym podziwem gitarzysta kolejarz. – Kiedy patrzyłem na takich ludzi, nikt mnie nie musiał namawiać, żeby tu przychodzić. Złożenie prochów „Ponurego” w opactwie cysterskim w 1988 r. było wielkim wydarzeniem. Pamiętam sztandary „Solidarności”. Może w innych miejscach historia jest czymś obcym. Tu jest żywa. Doświadczam jej każdego dnia. To losy moich bliskich. Esencja polskości. Z każdej rodziny ktoś był w partyzantce lub jej pomagał. Mamy to we krwi.
[srodtytul]Wagon do Niemiec[/srodtytul]
Jedziemy na peron stacji Wąchock. Otwierano ją z pompą, marmury święcił biskup. Dziś stoi zabita dyktą. Na szczycie budynku napis: „Marihuana. Kokaina”. Przydałby się Gosiewski, żartujemy.
Widok zniszczonej stacji boli Jacka. Odzywa się w nim zraniona duma mieszkańca Wąchocka i pracownika PKP. Niegdyś jeździły stąd do Starachowic pełne pociągi.
– Ale odbijamy się od dna – mówi Jacek z nadzieją.
– Co, w Polsce nawet kryzys się nie udał? – śmieje się ironicznie Włodek.
W styczniu 1945 r., kiedy do Wąchocka zbliżała się Armia Czerwona, na bocznicę podstawiono wagon. W pośpiechu ładowano meble, obrazy, kufry. Ewakuowała się rodzina Schoenbergów, niemieckich kolonistów, którzy byli właścicielami Maschinenfabrik Nicolai Schoenberg Wąchock.
W 1889 r. głowa rodu kupiła miejski zakład pogórniczy za 19 700 rubli. Wyrazem aspiracji stał się neoklasycystyczny, dwukondygnacyjny pałac ozdobiony rozetami, medalionami i palmetami w zwieńczeniu dachu. Stanął w ogrodzie i górował nad wąchockim zalewem, do którego prowadził kamienny most.
Na blankiecie oferty handlowej zakładu czytamy, że oferował turbiny, maszyny do czyszczenia zboża, motory gazowe i naftowe, generatory, wyroby lane. Z annałów PPS wiadomo, że niemiecki przemysłowiec zatrudniał 50 pracowników, którzy walczyli o skrócenie dnia pracy i podwyżki płac. Bezowocnie. Ale gdy kończyła się II wojna światowa, Schoenbergowie nie musieli się obawiać zemsty polskich mieszkańców. Niemieccy koloniści się spolonizowali. Zachowały się pisane przepiękną polszczyzną listy Krystyny, wnuczki Mikołaja. Jego syn Robert działał aktywnie w lokalnym komitecie obchodów 60-lecia wybuchu powstania styczniowego. W czasie wojny uchronili wielu mieszkańców Wąchocka od wywózki na roboty do Niemiec, gdy do wyjazdu namawiał proboszcz, ukarany za to przez żołnierzy „Ponurego” batami na goły tyłek. Schoenbergowie krytycznie mówili o szaleństwie Hitlera. I umożliwiali polskim sąsiadom słuchanie audycji z Londynu i Moskwy.
Jeszcze w 1987 r. w pałacu były okna. Dziś straszą ruiny. Porzucone w gęsto rosnących chaszczach butelki świadczą, że „nasi tu byli”.
– Wszystko wróci do porządku – uspokaja Kazimierz Winiarczyk. – Wąchock dostał z Unii 8,5 mln zł. Będzie obwodnica, sala sportowa na 300 osób. Wyremontowano kirkut i deptak nad zbiornikiem. A pałac Schoenbergów kupił starachowicki biznesmen Krzysztof Chaja i chce w nim otworzyć hotel ze spa.
[srodtytul]Kolęda na Wykusie[/srodtytul]
Ewa i Michał Zduniakowie nie byli grumbami, jak mówią o sobie rodowici mieszkańcy Wąchocka. Ona plastyczka, projektantka, on – perkusista. Źle się czuli w kieleckim bloku. W lokalnej gazecie znaleźli trzy ogłoszenia mieszkaniowe. Wybrali trzecie: sprzedam dom w Wąchocku.
– Jestem z Pomorza i nie znałam dowcipów o Wąchocku, a teraz wolę opowiadać o „Ponurym”, który przebywał tu, po sąsiedzku. To był ryzykant. Gestapo podjeżdżało pod dom, a on jeszcze czekał, jeszcze się upewniał, czy po niego. Dopiero w ostatniej chwili uciekał przez okno – mówi Ewa Zduniak.
Na wąchockim podwórku Zduniaków zafascynowała nietypowa trzykonarowa brzoza. Właściciel mieszkał w Starachowicach. Miasta nie znali, zrobili pierwszy postój, a okazało się, że stanęli pod jego oknami. Poczuli, że prowadzi ich dobry los. Starszy pan walczył w powstaniu warszawskim, jego żona wzruszyła się informacją, że córka Zduniaków – Marysia, jest jej imienniczką. Najpierw była godzina serdecznej rozmowy, potem ciasteczka, a na końcu obiad. I transakcja dobita.
Przed przyjazdem Zduniaków nie było gazu ani wody. Teraz dom jest wymuskany i piękny jak pani Ewa. Dobudowali ganek.
– Podczas nagrań spał tam Janusz „Yanina” Iwański. Rano, przerażony, wbiegł do saloniku, krzycząc: „Pociąg w dom wjechał!”. Nie osłuchał się z ciszą, którą rzadko, jak w „Wiśniowym sadzie”, przerywa przejeżdżający nieopodal skład.
– Ten dźwięk, melodyjkę wygrywaną w klasztorze, i szczekanie psa udało się nagrać mężowi na płycie „Opowieści znad Kamiennej”, jego ostatniej.
Ale Studio Wąchock nie zawiesi działalności. Mirek Gąborek, szef Juniors Band Starachowice, ma pomóc napisać statut fundacji, która będzie wspierać utalentowanych muzyków. Stanisław Soyka przymierza się do nagrania płyty z piosenkami Agnieszki Osieckiej.
Zeszłoroczną Wigilię pani Ewa rozpoczęła u męża w szpitalu. – Potem Staszek przyjechał z przenośnym instrumentem klawiszowym i zaczęliśmy kolędować. W tym roku też przyjechał, ze swoją Ewą. To były dla mnie trudne święta, pierwsze bez męża. Ale z córką, przyjaciółmi i śpiewem było mi łatwiej.
Trzymam w ręku bożonarodzeniową kartkę od „Halnego” ze słowami świętokrzyskiej kolędy:
Na Wykusie noc piękna,
niebo lśni gwiazdami,
Matka Boża owinęła
Syneczka cieplutką zapaską,
Ukochane do serca Swoje Dzieci tuli.
Bór śpiewa kołysankę – luli Jezusieńku luli.
Nucą ją podobno świętokrzyskie jodły i modrzewie. W Wigilię takie cuda się zdarzają.