„Przy MKS [formowała się] i tak instytucja »osób wspomagających strajk« (np. Konrad Bieliński wydawał biuletyn »Solidarność«, Ewa Milewicz wykonywała różne prace administracyjne, Borusewicz był faktycznym doradcą prezydium, podobnie prawnik gdański Leszek Kaczyński itp.)”.
Opinia Kuczyńskiego pokazuje, że rola Lecha Kaczyńskiego w Sierpniu ’80 nie była obiektem kontrowersji ani 27 lat temu, ani jeszcze nawet osiem lat temu (zapis Pienkowskiej). Dziś wojna z PiS każe części bohaterów tamtych wydarzeń mówić inaczej. Choć akurat Kuczyński jako jedyny z byłych ekspertów oburzył się dzisiejszym przypisywaniem przez Wałęsę Kaczyńskiemu tchórzostwa.
Andrzej Gwiazda twierdzi, że gdyby nie parodniowe spóźnienie Kaczyńskiego – wszedłby pewnie do MKS. Krzysztof Wyszkowski sądzi z kolei, że Borusewicz próbował „wcisnąć” Lecha Kaczyńskiego do zespołu doradców, ale Mazowiecki się na to nie zgodził. Dlaczego?
Można podejrzewać, że pan Tadeusz chciał, aby jego grupa składała się z osób dobrze się znających z „warszawskiego podwórka”, ale, i dbał też o jej „umiarkowanie”. Dlaczego? Pamiętajmy, że sam status „zawodowych rewolucjonistów” w czasie strajku był delikatną sprawą. Już przy tworzeniu „grupy warszawskiej” Bronisław Geremek dbał, by nie było w jej składzie zdeklarowanych korowców.
Udział w strajku „sił antysocjalistycznych” nie mógł być wyzywający dla władz, choć bez nich robotnicy nie daliby sobie rady.
Formalnie władzą strajku był Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z 15-osobowym prezydium. Byli wśród nich ludzie doświadczeni, ale i ludzie politycznie naiwni. Jednak wszelka ostentacja aktywistów WZZ w wyznaczaniu strategii strajku mogła być wykorzystana przez władze PRL do ilustracji propagandy o „zewnętrznej, pozarobotniczej inspiracji protestu”.
Znacznie łatwiej od Lecha Kaczyńskiego było aspirować do roli liderów strajku Wałęsie, który miał za sobą legendę jednego z członków komitetu strajkowego w 1970 roku; Annie Walentynowicz, która przepracowała w stoczni ponad 30 lat, czy nawet Andrzejowi Gwieździe, który był pracownikiem gdańskiego przedsiębiorstwa Elmor. Podobnie jak inni korowcy i erempowcy Kaczyński nie pchał się przed kamery i obiektywy, co dziś wykorzystują oczywiście jego wrogowie.
Ale tak samo rzadkie są strajkowe zdjęcia Konrada Bielińskigo czy Ewy Milewicz z KOR czy Aleksandra Halla i Arkadiusza Rybickiego z RMP. Wszyscy oni nie wątpili, że po ewentualnej pacyfikacji mogą być dobrymi kandydatami na jakiś proces pokazowy jako „siły antyscojalistyczne”. Dziś wiemy, że protest się udał, więc śmieszyć mogą takie obawy. Ale wtedy punktem odniesienia był Grudzień ’70.
Kaczyński był wiec faktycznym doradcą prezydium MKS, choć poza grupą warszawską.
Z racji przebytej wcześniej drogi z liderami WZZ doradzał głównie Wałęsie, Borusewiczowi i Gwieździe. Wałęsa i Gwiazda wysunęli się na czoło w drugiej fazie strajku, gdy rozpoczęły się rozmowy z wicepremierem Jagielskim. Dziś Lech Wałęsa lekceważy wiedzę Lecha Kaczyńskiego, znawcy kodeksu pracy, wyśmiewając go w bardzo głupi sposób jako doradcę, „który trzymał się niewolniczo PRL-owskiego prawa pracy”. To bardzo płytkie szyderstwa. Właśnie doskonała znajomość prawa pracy była niezbędna przy negocjowaniu z przedstawicielami władz gwarancji dla strajkujących i dyskusji o postulatach robotniczych.
[srodtytul]Dyskretna rywalizacja[/srodtytul]
Jeśli dziś Jarosław Kaczyński wspomina o sporze o realizm postulatu wolnych związków zawodowych, to oczywiście nie ma na myśli otwartych polemik z udziałem prezydium MKS, doradców gdańskich i doradców warszawskich.
Owszem, grupy doradców społecznych w pewnych kwestiach rywalizowały o posłuch u liderów strajku. Szacowni „warszawiacy” nie znali także hierarchii gdańskiej opozycji. Był też z ich strony paternalizm, wynikły z różnicy pokoleń (nawet dziś Mazowiecki wspomina Lecha Kaczyńskiego w sierpniu 1980 r. jako „młodego człowieka”). Spór o wybór taktyki odbywał się jednak w pojedynczych rozmowach lub w trakcie dyskretnych narad. Doradcy swoich zastrzeżeń nie chcieli wynosić na forum Sali BHP – po pierwsze, aby nie gorszyć robotników dyskusjami w swoim gronie, a po drugie z racji opozycyjnych nawyków woleli szeptać swoje rady do ucha strajkowego liderów niż wystawiać arkana polityki na dyskusje, w MKS, gdzie dominowali ludzie bardzo słabo wyrobieni politycznie. Pamiętajmy o jeszcze jednym czynniku – liderzy strajku cały czas się obawiali, że SB mogła mieć wśród delegatów zakładów swoje wtyczki. Podejmowanie decyzji było więc wypadkową woli Wałęsy, stanowiska twardego WZZ-owskiego jądra i wreszcie prezydium MKS.
Na tym tle dopiero można się domyślić, że Lech Kaczyński polemizował z doradcami z Warszawy lub krytykował ich zbytnią ostrożność nie w otwartej dyskusji na forum MKS, tylko w rozmowach w cztery oczy z Wałęsą, Walentynowicz, Gwiazdami czy Wyszkowskim. Jaki był zakres tych rozmów, nigdy nie ustalimy. Jak rozumiem, Jarosław Kaczyński, przywołując je, opierał się na relacjach brata. I w tym sensie jest to opinia równie trudna do weryfikacji jak wszystkie relacje dotyczące powstawania decyzji politycznych w wąskich, przyzwyczajonych do konspiracji gronach.
Ale w wywiadzie dla „Arcanów” z 2000 roku Lech Kaczyński przyznawał, że w pewnym momencie także doradcy warszawscy przyjęli postulaty wolnych związków za swój i od tego momentu wszyscy działali razem.
I jeszcze jedno. Faktem jest, że gdy strajk się zakończył, Lech Kaczyński już od pierwszych dni budowania „Solidarności” był w samym centrum grupy działaczy, którzy tworzyli nową organizację. Czy byłby w czołówce twórców przyszłego NSZZ „Solidarność”, gdyby w Sierpniu nikt go nie widział?
[srodtytul]Pamięć jak plastelina[/srodtytul]
Pamięć o sierpniowej wspólnocie działania nie może paraliżować mówienia o sporach, które rozgrywały się w opozycji. Jeśli Jarosław Kaczyński powinien się zastanowić, czy podnosić taką kwestię na rocznicowym zjeździe „Solidarności”, to dlatego, że porusza temat, który musi wywołać kontrowersje i który bardzo trudno jednoznacznie rozstrzygnąć. Sam wprawdzie podkreślał, że warszawscy doradcy byli ludźmi dobrej woli i że nie należy ich ówczesnego stanowiska uważać za zdradę, ale bardzo szybko obrońcy Mazowieckiego i Geremka ukuli tezę, że chciał wykreować ich na niemal sojuszników władzy.
Spory byłyby łatwiejsze, gdyby istniały poważne monografie przedstawiające z różnych stron wydarzenia sierpniowe. Cóż zrobić jednak, gdy IPN nie wykazuje inicjatywy na tym polu? Czy można się dziwić, że po doświadczeniach Sławomira Cenckiewicza nie widać jakoś nowych młodych badaczy, którzy braliby się za temat WZZ i Sierpnia? Także starsi naukowcy też omijają te wydarzenia szerokim łukiem, bo się boją, że jeśli napiszą coś, co urazi tego czy innego weterana Sierpnia, to zamiast dyskutować z nimi, nazwie ich on partyjnymi propagandzistami.
A skoro niezależnych prac na temat wydarzeń sprzed 30 lat nie ma zbyt wiele, Lis czy Borowczak mogą mówić, co chcą, a media bezkrytycznie to puszczają.
Fakt, że były prezydent nie może już się bronić – nikogo nie skłania do jakiejś choćby szczątkowej kurtuazji. Takie czasy.