[srodtytul]*[/srodtytul]
[Ołówkiem, ręką Zofii Wańkowiczowej:] Niech Melek sam kiedyś rozpozna to, co tu napisał
[Druga nota:]
Mój Mąż powiedział mi, gdy już przetrwałam to całe cierpienie mego przyjazdu i gdy przeżyliśmy razem trochę czasu, że mnie kocha i że nie był po prostu beze mnie Z.W.
Tu napisze kiedy do mnie Melek (mój Pusiunio):
Rozpoczęte 22 XII 45, ma być skończone 1 II 46 i wręczone Zosi, lub, daj Boże, zniszczone.
Dzisiaj wieczorem otrzymałem telefon Zosi, że jest w Bolonii. A wiec moje długie starania uwieńczyły się powodzeniem i powinniśmy rozpocząć życie we dwoje. Życie to o tyle tylko będę prowadził, jeśli będzie możliwe. Na to wyznaczam miesięczną próbę do lutego. Albo wypadnie dobrze i to pisanie zniszczę. Albo źle, i to pisanie Zosi pokażę – aby widziała, że mówi przeze mnie nie rozdrażnienie, a staranne, rozważne i nie odwołalne postanowienie.
Przez sześć lat naszej rozłąki nie było jednej chwili, kiedy bym do niej zatęsknił, a jakże często chwile, kiedy wzdychałem z ulgą „dobrze, że Zosi nie ma, bobym już tego dodatkowego ciężaru nie wytrzymał”.
Teraz zrobiłem wszystko co można, by ją sprowadzić, ale przypomina mi się, jak w pierwszem natarciu robiłem wszystko co można, żeby się dostać do natarcia, bo uważałem, że to mój obowiązek, i jak z ulgą westchnąłem, kiedy spełnienie moich zabiegów okazało się niemożliwe. Podobne uczucie miałem w Monachium, kiedy dowiedziałem się, że transport z nią nie przyszedł.
Pamiętam, z jak ściśniętym sercem wracałem zawsze do niej z zagranicy. Kiedyś, to było po powrocie z Norwegii, usiadłem przy kominku z nią i Renią, i chciałem opowiadać szczegóły podróży. „Co ci?” – spytała Renia. „Ach, on zawsze taki po przyjeździe” – powiedziała Zosia. Czy się zastanawiała, dlaczego „taki” wracam do rodzinnego domu?
Po powrocie z Francji przyszła do mnie ze sceną – czemu jestem taki zimny czy coś podobnego. Po przyjeździe do Kowna znowu zrobiła scenę, bo się nią zbyt mało zajmowałem. Czyż nigdy nie połączyła tych rzeczy, czy nigdy się nie zastanowiła – dlaczego każdy odpoczynek letni spędzam bez niej, dlaczego nie jestem w stanie nic jej wyryć na kupionym zegarku?
Jeżeli tu przyjedzie w tem nieuleczalnym złudzeniu, że mój stosunek do niej powinien być stale w napięciu zakochanego mężczyzny, który pył ściera sprzed stóp, a kobieta za to płaci tylko jakiemś swojem istnieniem bez żadnego poczuwania się w czynie i w dniu co- dziennym do koleżeństwa i wspólnego dzielenia trosk – to rozpiętość między jej poglądem a moimi sześcioletnimi myślami, kiedy z ulgą konstatowałem, że wojna uchroniła mię od obchodu 25-lecia, bo tego nie mógłbym wymusić na sobie – ta rozpiętość będzie tak wielka, że gdybym nawet chciał zasypać ją jakiemś kłamstwem, zasypać się nie da. Kłamstwem zasypywałem całoroczną korespondencję z Bukaresztu, nie mając nic do powiedzenia i maskując serdeczność listów opisami wschodów słońca itp. Przecież mniej egotyczna osoba zaniepokoiłaby się tymi listami. A ona podobno obnosiła się z nimi i wszystkim czytała.
Maskować się nie da – i nie chcę. Jestem przy resztce życia i mogę jeszcze pracować. Absolutnie nie mogę tej resztki życia dać rozpyskać przez nieustanne wsączanie we mnie jadu pod różnymi pozorami, jadu, pod którym każda tkanka mego organizmu drętwieje jak preparowany owad i nadludzkimi wysiłkami muszę się ruszać – żeby żyć. To nie metafora. Przez te lat sześć czułem się wiele lepiej fizycznie niż kiedykolwiek z nią – nawet za młodych lat. Po prostu jest fizyczny „test” na to: mam bardzo wrażliwy żołądek na podniety nerwowe. Przez całe pożycie z Zosią miałem stałe rozwolnienie. Lekarze orzekali, że to nerwowe i nie ma się czem przejmować. Z wolna zauważyłem, że jeśli się z nią rozstaję, żołądek wraca do normy. I przez te sześć lat stale miałem żołądek w porządku.
Zastanawiam się, z jakiem kolejnem dręczeniem przyjedzie. Przede wszystkim z żalem po Krysi. Powód tak samo święty jak żałoba po braciach, ale tak samo dający świetny pretekst do wyżywania się na mnie. Rozumiem, że śmierć dziecka może przygiąć tak, że się spod niej nie wstaje. Tak samo może przygiąć na przykład, jeśli kto posiada garb. Ale nikt posiadaniem garbu się nie szczyci, nie kryguje się z nim w lustrze. Świadomość, że są obowiązki względem żywych większe niż względem zmarłych, powinna kazać wstydzić się swego uczucia jako przeszkadzającego spełnienia obowiązku względem życia, powinna kazać starać się je zwalczać, a nie podniecać w sobie jako rzecz, która świadczy pięknie o człowieku aż tak wrażliwym.
Kiedyś jej powiedziałem, po dwudziestu latach, na krótko przed wojną, że te lata po śmierci chłopców były takie dla mnie ciężkie. „Ach, kiedy ja już jestem taka” – zawołała. Było to choć częściową rekompensatą dla mnie, bo jakby przyznała, że rozumie, że mogło mi być ciężko. Ale z drugiej strony „jestem taka” – zapewne znaczyło – „subtelna i wrażliwa”, a nie – nieodpowiedzialna.
Lata, długie lata, bo aż do samej wojny prawie, ponurości po rozstaniu z Lechnickim, były też monstrualną nieodpowiedzialnością. Tak jak po wielu latach dopiero skojarzyłem sobie, że przy niej mam zawsze zły żołądek i bóle w ciele. Tak po wielu, wielu tygodniach skonstatowałem, że nie ma ani jednej niedzieli bez szlochów.
Znowuż można mówić – matka po dziecku, kochanka po kochanku, święte uczucia. Nie mówiąc o tem, że nie bardzo ja tam czczę to uczucie, bo powstało nie tyle z twórczego porywu, z chęci dania z siebie czegoś tamtemu drugiemu mężczyźnie, ile z kwasu życia, który się wytworzyło z tym pierwszym – ale gdyby nawet tak, to odpowiedzialna osoba by powiedziała: „To straszne, że nie mogę wręcz całkowicie, że nie mogę zapomnieć – będę robić wszystko co można, aby choć trochę zrekompensować krzywdę”.
Nic podobnego nie było – łańcuch czepiania się, awantur o finanse, o Kisterów, o Renię. Tak mogła postępować tylko zupełnie nieodpowiedzialna osoba. I ta postawa moralna ostatecznie zabiła moją miłość.
Teraz – nie dam z siebie ciągnąć ostatnich soków pod pozorem Krysi. To jest taka sama córka moja jak jej i nie śmiem nawet w najtajniejszym pisaniu dla siebie wspomnieć tego strasznego czasu, który mnie przygiął po jej śmierci i już nie odegnie.
Rzecz prosta, gdybym zobaczył, że walczy ze swoim smutkiem, bym jej pomagał. Ale jeśli to będzie „hulaj dusza” nieodpowiedzialności, pretensji, rozdrażnień – wszystko na rachunek zmarłego dziecka – nie dam rady. Wiem, że nie dam rady i nie chcę dać rady. Chcę żyć i pracować – jeszcze choć trochę żyć.
Dlatego – czekam do lutego. Kładę ten termin sobie jak kaganiec, żebym był rozważny.
A może sześć lat, kiedy dawała sobie radę sama, postawiło ją na ziemi i ukróciła ten potworny egotyzm?
O Boże! O żebyż tak! Wiem, że mógłbym odgrzebać jeszcze swą miłość, tak nieodpowiedzialnie, tak zaciekle przez nią niszczoną.
[srodtytul]23 XII 45[/srodtytul]
Herminja ponawia propozycję, by Zosię wciągnąć do „Ochotniczki”. Praca wymarzona, nic lepszego znaleźć by nie mogła. Herminja wyraziła obawy, że Zosię wciągnę do swojej pracy jako sekretarkę. Uśmiechnąłem się do siebie gorzko, przypominając, że przez całe życie mi się to nie udało. Że kiedy czasem, naprawdę nie mogąc podołać pracy, prosiłem ją, żeby co zrobiła, nie mogłem się doczekać. Albo ponawiałem prośbę i na to odpowiadała z rozdrażnieniem: „Bo ty chcesz, żeby było natychmiast”, albo ponawiałem – i zapominała o prośbie. Jedyny okres, kiedy pomagała – był piekłem w domu (hurtownia).
Więc – niechże ją bierze Herminja. Wybrałem i odłożyłem jej na szafce nocnej pewne broszury, ostatnie NN „Orła” i „Parady”, żeby prędzej weszła w to wszystko. Wyobrażam sobie, że jeżeli wejdzie, to wszyscy naokoło będą winni. Naturalnie, na swojej skórze wycierpiałem wiele od głupoty i zawiści. Ale trzeba sobie powiedzieć: takie są okoliczności, taki teren, cóż poradzę? Robię, co mogę. Ona jednak będzie tylko liczyć winy innych i wreszcie pracę rzuci jak „Koło Polek”, jak „Komitet Obchodów 25-lecia”. Zanim to zrobi jednak, „Ochotniczka” będzie dawała dostateczny powód, by mi zatruwać każdą chwilę życia.
Trzeci powód będzie, że jest nie dosyć szanowana, że ja mam za małe stanowisko. To może będzie mniejsze, bo trafia na okres wyjścia książki, kiedy akcje moje chwilowo może pójdą w górę.
Czy ja mogę zresztą przewidzieć, jakie będą powody, by trzymać mnie pod stałym oporem rozdrażnienia i niezadowolenia.
Otóż – jeśli będą szanse jazdy jej do Stanów – to nie będę robić przykrości, będę robić proch zamiatającego. Niech sobie z tem jedzie w świat – będzie jej z tem lepiej. Ale jeśli szanse na Stany się odłożą – będę musiał zaproponować, byśmy wzięli pracę w innych miastach. To już będzie radykalniej, niż zrobić dwa pokoje bez przejścia na Żoliborzu (że też ona tych wszystkich rzeczy nie umiała łączyć w logiczny wniosek!); potem na Mianowskiego zrobiła wspólny – czasem już tak niemożliwa atmosfera była wytwarzana, że musiałem w środku nocy zabierać pościel. A większość nocy leżałem z otwartymi oczami, podczas kiedy ona po awanturze doskonale spała.
Postawi mi zarzut – po co ją sprowadzałem. Liczyłem się z tem. Ale przecież nie mogłem nie dać jej tej szansy. Jest moją żoną i mam względem niej obowiązki – tylko z wyjątkiem pozwolenia na rozpyskanie mego życia. Ostatecznie – ludzie wracają bez niebezpieczeństwa jako repatrianci. Wiele nie straci po przerwie, a pieniądze zabierze, jakie będę miał. To – jeśli nie zechce wybrać tamtych dwu szans.
[srodtytul]24 XII 45[/srodtytul]
Dzień Wigilji. Pewno na obiad będzie. Nagle o 10-ej otrzymuję telefon pytający mię o środki lokomocji. Zdębiałem – wozów z Korpusu na dzisiejszą Wilję musiało iść masę – ale to wszystko przecie wyjeżdża wcześniej. Niezwłocznie dałem jej kontakty. O 12-ej zadzwonił Skarbek, że nie mogą jej wykombinować lokomocji. Poprosiłem ją do telefonu. Mówię:
– Są trzy szanse: pierwsza – że mój wóz dojdzie.
– Nie dojdzie, skoro nie doszedł.
– No, nie można całkiem wykluczać, należy z tem się liczyć...
– Ja go nie znajdę.
W Ankonie wozu nie znajdzie! Tłomaczę, żeby zatelefonować do kompanii transportowej, żeby się jej zaraz meldował, i przebijam się zaraz przez to przerywanie telefoniczne (lada chwila mogą przerwać). – Druga szansa – wraca dziś wóz, który odwiózł Andersową...
Przerywa: – Ależ oni mnie nie wezmą (to znaczy nutka – cóż, ja tak mało znaczę. Z tobą się nie liczą...).
– Umówiłem się z właścicielem wozu, że Ciebie weźmie. No, a trzecie, najgorsze wyjście, że zjesz wigilję w Ankonie.
Usiłuję jej podać nazwisko Żylińskiej. Przerywa: – Nie, to ja już będę sama...
To znaczy – biedna jestem, opuszczona, nie pomyślałeś...
Zniecierpliwiony mówię: – No, jak nie zechcesz, to nic Ci nie poradzę.
Zaczyna dyskusję zasadniczą: – Myślałam, że jak się zwrócę do gen. Andersa...
Skąd myślała, dlaczego myślała? Setki takich paniuś jedzie przez Brenner, a Anders, którego widziałem raz czy dwa, nie ma powodu specjalnie mnie kochać.
– Myślałam, że pani Irączka (no, to nie dla mnie, to zgrywa się dla nasłuchującego audytorium)... i napisali mi „utrzymanie na własny koszt (to już dla mnie. A jak mieli napisać, skoro nie jest w wojsku?). No, to ja chyba pojutrze przyjadę (dlaczego pojutrze?)”.
Nie wiem, ile ją doszło z mych starań – wściekłych jazd dwukrotnych przez Brenner otwartym wozem, przygotowanie munduru z najdrobniejszymi dystynkcjami, zaświadczeń, zobowiązanie ludzi po drodze do pomagania itp. – ale przecie chyba musiało dojść. Normalna kobieta zrozumiałaby, jak bolesne jest dla mnie fiasco tych wszystkich starań, oceniałaby, że nic z Ankony nie mogę zrobić, powiedziałaby: „Nie martw się, mój Drogi, strasznie żałuję, że nie spędzimy Wilji, ale trudno – tyleśmy czekali, poczekamy jeszcze, a już za to pierwszy dzień świąt spędzimy razem i pokażesz mi Rzym”. Co powiedziawszy, poszłaby zjeść za własne parę groszy w restauracji włoskiej.
Ale ona woli się zgrywać na biedną, opuszczoną, o której nikt nie pomyślał, żonę męża bez znaczenia, która nawet nie ma co zjeść i będzie siedzieć sama i głodna na Wilję.
I żeby tyle nie mieć subtelności, że mnie te wszystkie zgrywania się tylko wściekają.
Wisiałem kilka godzin przy telefonie. Dowiedziałem się, że wyjechała o drugiej. Nikt w hotelu nie umiał powiedzieć, o której pociąg przyjdzie. Telefonowali do informacji, powiedziano, że 10 minut – 20. Wydało mi się to podejrzane. Pojechałem na dworzec. Pytałem trzech urzędników po kolei. Każdy mówił co innego. Zebrałem ich w kupę – nie dogadali się poza tem, że pociąg idzie od 13 do 17 godzin. A Zosia Górska mówiła, że jedzie 9 godzin. Nic nie wiem. Gdybym nawet chciał czekać całą noc, to nie ma gdzie, bo to prowizoryczna szopa z drzewa bez poczekalni, a knajpy po 12 zamykają. Kazałem więc obudzić się o siódmej, a kierowcy przyjechać o 7 minut 30. Przypuszczam, że będę czekał. A jeśli ostatecznie przyjedzie wcześniej – co trudnego siąść w taksówkę i przyjechać do Bostonu – po prostu, po koleżeńsku. Ale wyobrażam sobie, jakie wówczas opowiadanie nastąpi, jaką to ona miała trudność z taksówką – biedna i opuszczona.
Chciałem na jutro zrobić jakiś program. Ale czy można kupić bilety np. do opery, kiedy wiadomo, że będzie „nie”. Wprawdzie będzie zmęczona. Ale gdyby nie była zmęczona, to też by było „nie”.
Chowam Zosię Górską jutro przez cały dzień, ale pojutrze muszę się nią zająć, bo to ostatni dzień dziewczyny. Cóż prostszego, jak po macierzyńsku spytać o jej kłopoty i łaszki. Ale nie – wyobrażam sobie, że stosunek będzie taki sam wrogi jak do Reni.
Źle jest – sądząc z tej pierwszej rozmowy. Ani Powstanie, ani samodzielność, ani śmierć Krysi nic jej nie nauczyły. Jest to ta sama zmanierowana egotyczna paniusia. Będę musiał wysłuchać porcję na Kistera i gotów jestem się założyć – że i na Włodarskiego i szwagierki Kistera.
A może nie? Może prawdziwe cierpienie zmyje jej nieznośną egzaltację i zgrywanie się”.
[srodtytul]*[/srodtytul]
Pięć lat po tych zapiskach ukazuje się książka „Ziele na kraterze”, gdzie Wańkowicz z wielką atencją i pietyzmem pokazał lata okupacji i cierpienie matki po stracie córki. Karty pokazujące szukanie ciała Krysi są przejmującą elegią na rzecz zmarłego dziecka i oddaniem hołdu matce, jej bólowi, jej przeżyciom. Czy zatem pisarz skonfrontował swoje odczucia?
W 2008 roku w aktach IPN znalazłam list starszej o dziewięć lat siostry Melchiora, Reginy Wańkowiczowej, zwanej Renią, którą pisarz wspomina wyżej w swoim „Diariuszu”. Dziesięć lat po zakończeniu wojny tak pisała do Zofii przebywającej z mężem od sześciu lat w Stanach Zjednoczonych:
„7 października 1955. Mój Melasiek sieroce dziecko, które od dwunastego roku sam szedł przez życie. Gryzę się bardzo jego zdrowiem. Wiem, że troskliwszej opieki nie wymarzę niż ta, którą mu dajesz”.
Regina, u której przebywały córki Wańkowiczów w czasie rozstania, po latach wyraźnie miała dobre zdanie o swojej bratowej.
[i]Aleksandra Ziółkowska-Boehm, pisarka. Od 1972 r. do śmierci Melchiora Wańkowicza w 1974 jego asystentka. Autorka książek, m.in. „Blisko Wańkowicza”, „Na tropach Wańkowicza po latach”. Redaktor dzieł pisarza, ukazujących się w Wydawnictwie Prószyński. [/i]