Ludzie długiego marszu

W ostatnich dniach odeszli dwaj niezwykli przedstawiciele pokoleń, które nie potrafiły znaleźć swojego miejsca wpierw w PRL, a potem w odrodzonej RP

Publikacja: 29.01.2011 00:01

Tomasza Wełnickiego poznałem osobiście, ale już Restytuta Staniewicza znałem tylko z cudzych wspomnień. Ten drugi urodził się w niepodległej II RP (rocznik 1928), ale był zbyt młody, by otrzeć się o epopeję wojenną. Jego ojciec – legionista i minister rolnictwa Witold Staniewicz – jako jeden z niewielu piłsudczyków znalazł po wojnie pracę na uniwersytecie, a w 1959 r. został nawet rektorem Akademii Rolniczej w Poznaniu.

Samo imię Restytut kojarzyło się z faktem narodzin w dziesiątą rocznicę odrodzenia Polski. W swoim skromnym mieszkaniu w Poznaniu Staniewicz junior odtworzył kawałek Wilna, które wraz z rodzicami musiał opuścić po wojnie. Wziął udział w rewolcie poznańskiej w 1956 r., ponoć zdobył czołg na moście teatralnym. Po studiach znalazł pracę w Instytucie Zachodnim. Dom Staniewiczów był w latach 60. nieformalnym punktem zebrań poznańskich tzw. przedwojennych sfer. W 1966 roku odmówił podpisania apelu przeciw biskupom polskim, którzy „wybaczali i prosili o wybaczenie”. Odcięto mu wtedy wyjazdy zagraniczne. W 1968 roku już głośno protestował przeciw pacyfikacji Marca i w 1970 roku wyrzucono go w końcu z instytutu. Dwa lata trwało poszukiwanie pracy – w końcu przygarnęła go na skromniutkim etacie Biblioteka Kórnicka.

Status strażnika świętego ognia, szczególnie po śmierci rodziców w połowie lat 60., miał swoją cenę. Staniewicz żył w wąskim kręgu ludzi wierzących jak on, że można żyć, nie kłamiąc. Nie założył rodziny, miał trudny, apodyktyczny charakter. W 1977 roku nadszedł jego czas – jego mieszkanie zostało punktem kontaktowym Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela.

To wtedy do jego mieszkania zapukali dwaj młodzi studenci: Marek Jurek i Krzysztof Nowak. Nie ukrywali, że czują się neoendekami, ale Staniewicz pokazał im, jak piękny był legionowy sen o szpadzie.

Jak udało mu się tak silnie zafascynować studentów młodszych odeń o 40 lat? Nigdy nie zapomnę, jak wiele lat potem Krzysztof Nowak opowiadał mi z błyskiem w oku o rozmowach w mieszkaniu Staniewicza pełnym pamiątek dotyczących Piłsudskiego i Wilna. Miejscu przeniesionym w czasie z lat 30. do szarej epoki Gierka.

Ale każda fascynacja ma swój kres. W 1979 roku młodzi zrazili się kłótniami w ROPCiO i postanowili założyć własny Ruch Młodej Polski. „Ja was zniszczę – wierzcie mi, potrafię być politykiem skutecznym” – tak krzyczał na nich, gdy przyszli wyjawić mu, że z całym szacunkiem, ale chcą iść swoją drogą. Po latach nie opowiadali o tej scenie z jakimś tanim szyderstwem. Raczej z zadumą, jak strażnik niepodległościowego świętego ognia nie potrafił zrozumieć, że młodzi nie mogą w nieskończoność wysłuchiwać jego monologów. Jak łatwo myślenie o wielkiej polityce w labiryncie opozycyjnych ambicji mogło ocierać się o groteskę.

Po stanie wojennym znów był konspiratorem, tym razem w barwach KPN. Ale po 1989 roku nie zrobił kariery w polityce. Kierował poznańskim oddziałem Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Litwy, założył też Komitet Polska – Ukraina.

Parę dni temu Marek Jurek wspominał: „Restytut Staniewicz uważał się jak Józef Mackiewicz czy Czesław Miłosz za obywatela Wielkiego Księstwa Litewskiego. Z pasją opowiadał o każdym młodym człowieku ze Wschodu, który potwierdzał żywotność tradycji, którą kochał. Brałem to – jak wielu przyjaciół – trochę za fantazje kresowego Rzeckiego, póki sam parę lat temu w Mińsku nie spotkałem młodych ludzi „stamtąd”, uważających się za Litwinów Wielkiego Księstwa. U kresu życia Staniewicz założył komitet budowy pomnika Józefa Piłsudskiego w Poznaniu. Radni miejscy odrzucili tę ideę. – Piłsudski nie pasuje do Poznania? To może Poznań nie pasuje do Polski? – oburzał się 83-letni Staniewicz.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Drugi zmarły to Tomasz Wełnicki – miał tylko 53 lata. On należał z kolei do pokolenia, jakie w latach 70. postanowiło służyć Kościołowi. Ojciec, prywatny przedsiębiorca gnębiony przez PRL, i matka, farmaceutka, wysłali go do katolickiego Liceum św. Augustyna, jakie prowadziło w latach 70. Stowarzyszenie PAX. Ukończył prawo na UW (był na roku z Ryszardem Kaliszem), a potem studium dziennikarskie. Było to pokolenie wychowane w cieniu prymasa Stefana Wyszyńskiego, które gdy doszło do dorosłości w końcu lat 70., otrzymało dodatkowy impuls ideowy – wybór Polaka Jana Pawła II na papieża. Ta generacja już wychodziła poza salki duszpasterstw, aby rzucić wyzwanie PRL. Dlatego lgnął do środowiska RMP i podobnie jak inni warszawscy młodopolacy w 1981 roku skupił się wokół BIPS – Biura Informacji Prasowej „Solidarności”. Ale równolegle do związków z opozycją chciał służyć Kościołowi i wierzył, że ten znajdzie dla takich jak on miejsce. I wtedy, w latach stanu wojennego, to miejsce się znajdowało. W 1983 roku Wełnicki trafia obok Tomasza Wołka do pallotyńskiego pisma „Królowa Apostołów”, a potem do „Przeglądu Katolickiego” – pisma archidiecezji warszawskiej. Zostaje wysłany na staż do Watykanu, do redakcji „Osservatore Romano”, a potem, od 1989 r. był stałym korespondentem Radia Watykańskiego w Polsce. Współzakładał też Katolicką Agencję Informacyjną, ale nie zagrzał tam długo miejsca. Po 1989 roku działał jeszcze w komisji episkopatu pomocy dla Wschodu, ale jakoś jego dynamizm gaśnie. Dlaczego?

Gorzkim paradoksem wielu ludzi z pokolenia Wełnickiego było odkrycie, że gdy upadł PRL, okazało się, że Kościół nie ma specjalnego pomysłu, co z wierną sobie inteligencją począć.

Gdyby trwała nadal epoka Jaruzelskiego, jeszcze latami dobrze funkcjonowaliby w limitowanych mediach kościelnych lub ozdabiali rady społeczne przy prymasie Polski. Po przełomie 1989 roku naturalnym miejscem dla Wełnickiego mógłby być jakiś ogólnopolski dziennik kościelny.

Ale po 1989 roku prymas Glemp nie wykazywał żadnej specjalnej inicjatywy w tworzeniu mediów katolickich o bardziej tradycyjnym kształcie. Jednocześnie rozkwit mediów liberalnych, takich jak „Gazeta Wyborcza” czy „Polityka”, dobrze się przysłużył głównie publicystom kościelnej lewicy – takim jak ksiądz Józef Tischner czy dziennikarze „Tygodnika Powszechnego”. Prawa strona długo była pewna, że episkopat wykreuje jakieś własne silne medium prasowe lub radiowe.

Nie wykreował. Gdyby nie determinacja ojca Rydzyka w latach 199 – 1994 porównywalna z zapałem twórców Radia Zet czy RMF, prawa strona kościelnych debat zostałaby kompletnie na lodzie.

Wełnicki przestał czekać, aż prymas coś załatwi i w 1997 roku, gwałtownie – nadrabiając stracony czas – zwrócił się do polityki. Został posłem AWS, gdzie uczyniono z niego specjalistę od kwestii medialnych. Ale w zderzeniu z rozgrywającymi media politykami i twórcami z obozu SLD i UW niewiele wskórał. Dołączył do grupy polityków AWS, którzy wspierali Zygmunta Solorza, zwanej ironicznie PPS, czyli Polska Partia Solorza. Czy towarzyszyły temu iluzje, że Solorz stworzy bardziej konserwatywną telewizję w stosunku do TVN czy TVP Kwiatkowskiego? Ostatnie lata przepracował jako doradca zarządu telewizji Polsat. Zmarł w niedzielę, 24 stycznia.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Po co przypominam dwa życiorysy ludzi, którzy w ostatnich dniach odeszli bez większego rozgłosu? Bo z takich życiorysów składała się historia opozycji w ciągu ostatnich 30 lat. Tacy ludzie wypełniali długie, pozornie szare lata PRL, inspirując i w swoim czasie porywając tych, którzy mieli okazję z nimi się zetknąć. Tych, którym starczyło siły i żaru na dekady, znamy z czołówek gazet. Tych, którzy nie umieli się zmieniać lub wierzyli w sprawiedliwość dziejów, czekało zgorzknienie.

Byli uczestnikami marszu przez marksistowską pustynię i co ciekawe, powijała im się noga, akurat gdy już było widać horyzont. Darwiniści polityczni uznają to za przesłankę do rozważań, czy takie osoby nie były przeceniane i wcześniej. A jednak przeczą temu ludzie, którzy z przejęciem opisują Staniewicza z końca lat 70. czy Wełnickiego z lat stanu wojennego. Coś musiało w nich być, skoro tak mocno wyryli się w pamięci tych, których skierowali do polityki. Po takich kamieniach sypały się polskie polityczne lawiny.

Tomasza Wełnickiego poznałem osobiście, ale już Restytuta Staniewicza znałem tylko z cudzych wspomnień. Ten drugi urodził się w niepodległej II RP (rocznik 1928), ale był zbyt młody, by otrzeć się o epopeję wojenną. Jego ojciec – legionista i minister rolnictwa Witold Staniewicz – jako jeden z niewielu piłsudczyków znalazł po wojnie pracę na uniwersytecie, a w 1959 r. został nawet rektorem Akademii Rolniczej w Poznaniu.

Samo imię Restytut kojarzyło się z faktem narodzin w dziesiątą rocznicę odrodzenia Polski. W swoim skromnym mieszkaniu w Poznaniu Staniewicz junior odtworzył kawałek Wilna, które wraz z rodzicami musiał opuścić po wojnie. Wziął udział w rewolcie poznańskiej w 1956 r., ponoć zdobył czołg na moście teatralnym. Po studiach znalazł pracę w Instytucie Zachodnim. Dom Staniewiczów był w latach 60. nieformalnym punktem zebrań poznańskich tzw. przedwojennych sfer. W 1966 roku odmówił podpisania apelu przeciw biskupom polskim, którzy „wybaczali i prosili o wybaczenie”. Odcięto mu wtedy wyjazdy zagraniczne. W 1968 roku już głośno protestował przeciw pacyfikacji Marca i w 1970 roku wyrzucono go w końcu z instytutu. Dwa lata trwało poszukiwanie pracy – w końcu przygarnęła go na skromniutkim etacie Biblioteka Kórnicka.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał