Komuniści mogli być zadowoleni z postawy takiej towarzyszki drogi, jaką była Zofia Nałkowska.
Mieli z niej pożytek
Czterdzieści lat temu Hanna Kirchner, wydając z rękopisu „Dzienniki" Zofii Nałkowskiej i opatrując je genialnymi przypisami, które same w sobie stworzyły – jak to określił Jan Kott – słownik biograficzny współczesnej inteligencji polskiej, odkryła autorkę „Granicy" na nowo.
Teraz, publikując długo oczekiwaną „Nałkowską albo życie pisane" (W.A.B., Warszawa 2011), ogromną rozmiarami biografię pisarki (będącą zarazem monografią jej twórczości), postanowiła – jak się zdaje – unieśmiertelnić ją. Okazało się to niewykonalne.
Nałkowska jest czytana dzięki „Granicy" na liście lektur szkolnych i wartościom wpisanym w „Medaliony", w których sprawców zbrodni wojennych nie nazywało się jeszcze nazistami, lecz Niemcami, no i „Dziennikom", po których przeczytaniu nawet niechętny pisarce Miłosz orzekł, że to w nich dopiero się zrealizowała (wcześniej pisał, że powieści tej precieuse – fr. wykwintnisi – „mają to do siebie, że mdli po przeczytaniu jednej strony").
Z kolei Gustaw Herling-Grudziński wyliczał: „Nałkowska napisała »męskie« »Medaliony«, »babskie« (z magla) »Węzły życia«, które nazwałem przed laty »nekrofiliacjami sanacyjnymi«, i zdumiewająco »męskie«»Dzienniki«. Nie trzeba chyba powtarzać, że ten podział nie ma nic wspólnego z wartościowaniem, zawodowe feministki niech więc natychmiast zatamują wezbrany potok sprzeciwu i oburzenia. Mam na oku wyłącznie szczególne cechy wyróżniające, bywa, że właśnie pozytywne".
Dla Hanny Kirchner znakomite są jednak i spostponowane przez Herlinga „Węzły..." i „Niecierpliwi", na których bodaj nikt, poza Michałem Głowińskim, się nie poznał, i jakże lubiany przez samą autorkę „Hrabia Emil", a na upartego i debiutanckie „Kobiety" – kilka miesięcy temu wznowione i... potwierdzające, że do czytania nadawały się – o ile się nadawały – w roku pierwszego wydania: 1906. W „Medalionach" zaś – zdaniem Kirchner – Nałkowska „osiąga doskonałość antycznego dzieła sztuki".
Jest to nawet wzruszające: ta aprobata dla wszystkiego, co wyszło spod pióra obiektu swoich badań. No, prawie wszystkiego; „Węże i róże" z 1913 roku zostają delikatnie upomniane za skorzystanie z obiegowego obrazu Żyda.
Jak przystało na idealną biografkę, Kirchner podpisuje się pod każdym uczynkiem swojej bohaterki, choć nikt od niej przecież tego nie wymaga. Co więcej, Miłosz dotknął istoty wielkości „Dzienników czasu wojny", utrzymując, że to w nich Nałkowska „otwiera się z całkowitą uczciwością i okrucieństwem wobec własnej osoby, a czytelnik myśli, że oto ma przed sobą istotę ludzką, która zasługuje na najwyższy podziw. Taka jaka jest, ze swoją komiczną samiczością starej kobiety, oglądającej się bez ustanku na spojrzenia mężczyzn i ich komplementy, ze swoją listą byłych mężów i kochanków, ze swoją straszliwą miłością do matki trwającą i trwającą poza matki grób, z prawdziwie rozdzierającą litością i współczuciem dla ludzi, z wczepianiem się w nich, z Warszawą getta, likwidacji, rozstrzeliwań".
I, oczywiście, ze swoim ateizmem, co dla Miłosza piszącego „Prywatne obowiązki", z których pochodzi cytat, było pewnie najważniejsze i najbardziej godne podziwu.
Tymczasem Hanna Kirchner gotowa jest bronić Nałkowskiej w każdej, ale to w każdej sytuacji. I usprawiedliwia jej potknięcia: zarówno osobiste, jak i publiczne. O tych ostatnich – potem, na razie przyjrzyjmy się tytułowej bohaterce „Nałkowskiej albo życia pisanego".
Od Andzi do Justyny
Ma piętnaście lat, gdy zwierzy się w dzienniku: „A ja wobec mężczyzny nie pragnę być ideałem ani kapłanką domowego ogniska. Chcę być tylko kobietą, chcę prawdziwej miłości. (...) Jak ja im (mężczyznom – przyp. K.M.) zazdroszczę prawdziwej, wesołej, zwierzęcej miłości, tych orgii, które dla kobiety są przejściem Rubikonu, a dla mężczyzny – fragmentem w życiu".