Nałkowska opisywana na kolanach

Publikacja: 26.11.2011 00:01

Zofia Nałkowska u Karola Szymanowskiego w willi „Atma”. Z lewej siostra kompozytora Stanisława Korwi

Zofia Nałkowska u Karola Szymanowskiego w willi „Atma”. Z lewej siostra kompozytora Stanisława Korwin-Szymanowska scscs

Foto: NAC

Komuniści mogli być zadowoleni z postawy takiej towarzyszki drogi, jaką była Zofia Nałkowska.

Mieli z niej pożytek

Czterdzieści lat temu Hanna Kirchner, wydając z rękopisu „Dzienniki" Zofii Nałkowskiej i opatrując je genialnymi przypisami, które same w sobie stworzyły – jak to określił Jan Kott – słownik biograficzny współczesnej inteligencji polskiej, odkryła autorkę „Granicy" na nowo.

Teraz, publikując długo oczekiwaną „Nałkowską albo życie pisane" (W.A.B., Warszawa 2011), ogromną rozmiarami biografię pisarki (będącą zarazem monografią jej twórczości), postanowiła – jak się zdaje – unieśmiertelnić ją. Okazało się to niewykonalne.

Nałkowska jest czytana dzięki „Granicy" na liście lektur szkolnych i wartościom wpisanym w „Medaliony", w których sprawców zbrodni wojennych nie nazywało się jeszcze nazistami, lecz Niemcami, no i „Dziennikom", po których przeczytaniu nawet niechętny pisarce Miłosz orzekł, że to w nich dopiero się zrealizowała (wcześniej pisał, że powieści tej precieuse – fr. wykwintnisi – „mają to do siebie, że mdli po przeczytaniu jednej strony").

Z kolei Gustaw Herling-Grudziński wyliczał: „Nałkowska napisała »męskie« »Medaliony«, »babskie« (z magla) »Węzły życia«, które nazwałem przed laty »nekrofiliacjami sanacyjnymi«, i zdumiewająco »męskie«»Dzienniki«. Nie trzeba chyba powtarzać, że ten podział nie ma nic wspólnego z wartościowaniem, zawodowe feministki niech więc natychmiast zatamują wezbrany potok sprzeciwu i oburzenia. Mam na oku wyłącznie szczególne cechy wyróżniające, bywa, że właśnie pozytywne".

Dla Hanny Kirchner znakomite są jednak i spostponowane przez Herlinga „Węzły..." i „Niecierpliwi", na których bodaj nikt, poza Michałem Głowińskim, się nie poznał, i jakże lubiany przez samą autorkę „Hrabia Emil", a na upartego i debiutanckie „Kobiety" – kilka miesięcy temu wznowione i... potwierdzające, że do czytania nadawały się – o ile się nadawały – w roku pierwszego wydania: 1906. W „Medalionach" zaś – zdaniem Kirchner – Nałkowska „osiąga doskonałość antycznego dzieła sztuki".

Jest to nawet wzruszające: ta aprobata dla wszystkiego, co wyszło spod pióra obiektu swoich badań. No, prawie wszystkiego; „Węże i róże" z 1913 roku zostają delikatnie upomniane za skorzystanie z obiegowego obrazu Żyda.

Jak przystało na idealną biografkę, Kirchner podpisuje się pod każdym uczynkiem swojej bohaterki, choć nikt od niej przecież tego nie wymaga. Co więcej, Miłosz dotknął istoty wielkości „Dzienników czasu wojny", utrzymując, że to w nich Nałkowska „otwiera się z całkowitą uczciwością i okrucieństwem wobec własnej osoby, a czytelnik myśli, że oto ma przed sobą istotę ludzką, która zasługuje na najwyższy podziw. Taka jaka jest, ze swoją komiczną samiczością starej kobiety, oglądającej się bez ustanku na spojrzenia mężczyzn i ich komplementy, ze swoją listą byłych mężów i kochanków, ze swoją straszliwą miłością do matki trwającą i trwającą poza matki grób, z prawdziwie rozdzierającą litością i współczuciem dla ludzi, z wczepianiem się w nich, z Warszawą getta, likwidacji, rozstrzeliwań".

I, oczywiście, ze swoim ateizmem, co dla Miłosza piszącego „Prywatne obowiązki", z których pochodzi cytat, było pewnie najważniejsze i najbardziej godne podziwu.

Tymczasem Hanna Kirchner gotowa jest bronić Nałkowskiej w każdej, ale to w każdej sytuacji. I usprawiedliwia jej potknięcia: zarówno osobiste, jak i publiczne. O tych ostatnich – potem, na razie przyjrzyjmy się tytułowej bohaterce „Nałkowskiej albo życia pisanego".

Od Andzi do Justyny

Ma piętnaście lat, gdy zwierzy się w dzienniku: „A ja wobec mężczyzny nie pragnę być ideałem ani kapłanką domowego ogniska. Chcę być tylko kobietą, chcę prawdziwej miłości. (...) Jak ja im (mężczyznom – przyp. K.M.) zazdroszczę prawdziwej, wesołej, zwierzęcej miłości, tych orgii, które dla kobiety są przejściem Rubikonu, a dla mężczyzny – fragmentem w życiu".

Narzeka na nierówności płci w sferze erotycznej: „Mężczyzna może poznać pełnię życia, bo w nim żyje jednocześnie mężczyzna i człowiek. Dla kobiety zostaje tylko ułamek życia – musi być albo człowiekiem, albo kobietą. Nigdy nie jest tworem doskonałym".

Osiem lat później, już jako poetka i pisarka (w tej kolejności), jak również doświadczona małżonka, wygłasza „Uwagi o etycznych zadaniach ruchu kobiecego" na I Zjeździe Kobiet Polskich w Warszawie. Pani Nałkowska-Rygier mówi głównie o... prostytucji, której istnienie – jak twierdzi – warunkują kobiety cnotliwe. A ponieważ panujący „cenzus cnoty" ustalili i narzucili mężczyźni, to w efekcie kobiety prawdziwie wyzwolone spotykają się z ostracyzmem społecznym i towarzyskim, co spycha je „do półświatka i w szeregi prostytutek".

W początkach XX wieku słowa Nałkowskiej o uprawianiu prostytucji w małżeństwie, w którym „my – kobiety tak zwane uczciwe aż nazbyt często sprzedajemy prócz ciała jeszcze duszę", mogą szokować. Jej samej małżeństwo – z Leonem Rygierem, też literatem, zdecydowanie się nie udało. Było za wczesne, mąż ją regularnie zdradzał.

Czara goryczy rozleje się na wiosnę 1907 roku, gdy Leon uwodzi pokojówkę Andzię, „wesołą, chudą i krostowatą". Po latach pisarka powie, że historia Andzi była „początkiem Justyny z »Granicy«".

Figury z narodowej szopki

Po raz drugi wyjdzie Zofia Nałkowska za mąż w 1922 roku za Jana „Jura" Gorzochowskiego. To on, w nocy z 23 na 24 kwietnia 1906 r., udając carskiego oficera, barona Budberga, wywiózł z więzienia „dziesięciu z Pawiaka". Był zaufanym współpracownikiem Piłsudskiego, dowódcą żandarmerii w I Brygadzie. Był bohaterem.

„Byliby – pisze Hanna Kirchner – jak dwie figury z narodowej szopki, gdyby ona nie była tak nietypową panną dla ułana. Pisarka, intelektualistka, sceptyczna obserwatorka idei i ludzi, estetka, miłośniczka książek i natury – i żandarm. W uścisku tak, ale w małżeńskim stadle?".

Biografistka nie ma wątpliwości: ten związek dla autorki „Granicy" musiał się skończyć katastrofą. O ile Rygier – powiada – był w stanie ofiarować jej przynajmniej jakąś wspólnotę kulturową, o tyle cóż mógł jej dać ten okropny zupak niecieszący się, że żona uwiecznia jego i jego środowisko w opowiadaniach i powieściach, że działając w Patronacie, ujmuje się za tymi, których on wsadza za kraty, że choć jest zafascynowana Piłsudskim, nie uważa Marszałka za nieomylnego. Przy tym „Jur" nie daje pieniędzy na dom, za to, owszem, korzysta z jej finansów, przy gościach traktuje ją niczym popychle, niechętnym okiem spogląda na jej adoratorów, no w ogóle rozpacz.

W końcu jednak ten „niemożliwy" związek dobiega kresu, Nałkowska zaś przez cały ten czas waha się, na ile może sobie pozwolić w krytyce systemu politycznego II Rzeczypospolitej. Wszak – czytamy – „miłość do człowieka tkwiącego w samym środku wydarzeń, lęk o niego, solidarność z nim i jego orientacją ideową wzmacniają siłę odbioru dramatycznych zdarzeń publicznych". Sarkastycznie rzecz ujął Aleksander Wat, twierdząc, że pisarka odmówiła podpisania listu otwartego w sprawie torturowania więźniów politycznych w Łucku, gdyż „nie mogłaby chodzić na przyjęcia do prezydentowej Mościckiej".

A ówczesna Polska pod piórem autorki Kirchner jawi się jako kraj przerażający. Po maju 1926 r. – „... masowo aresztowano członków lewicowych organizacji robotniczych i chłopskich. W 1927 roku aresztowano około tysiąca członków białoruskiej Hromady, delegalizując zarówno tę partię, jak Niezależną Partię Chłopską. Mnożyły się strajki i demonstracje bezrobotnych, tłumione strzałami policji"; przed samą wojną – „zamknięcie pism lewicowych, powstanie nowej formacji sanacyjnej – Obozu Zjednoczenia Narodowego w aliansie z ONR-em".

Wtedy już jednak „Jura" nie ma obok Zofii. Hanna Kirchner nie ukrywa satysfakcji z tego powodu; cytat z Nałkowskiej: „Nie łączyło nas nic prócz miłości – i nikt nie może być mi tak daleki i wrogi jak on, gdy mnie już nie kocha", komentując: „Prorocze słowa! Feministka i pierwotny macho, cóż za kiepski żart losu".

Belfer od łaciny i „płomienny Rumun"

Ale oto pojawia się zagrożenie najgorsze z najgorszych: faszyzm! „Nasi rodzimi »narodowcy« – pisze Hanna Kirchner – nie ukrywali (i nadal nie ukrywają!) swego upodobania do faszyzmu i praktykowali jego zasady z »mieczykami Chrobrego« w klapie (...) Nasza rodzima Falanga od 1936 roku współpracowała z sanacyjnym Obozem Zjednoczenia Narodowego. Dzieckiem Narodowej Demokracji była z kolei organizacja studencka założona w 1918 roku, która w 1919 przyjęła nazwę, jak wyżej, Młodzież Wszechpolska (po siedemdziesięciu latach upiór się zbudził). W latach 1926 – 1933 działała struktura powołana przez Dmowskiego, Obóz Wielkiej Polski, tzw. obwiepolacy, faszyzująca emanacja endecji, od 1930 masowa i paramilitarna (...). Znalazła przytulisko w łonie ONR-u".

O, Matko Boska, kiedy te słowa zostały napisane? Przecież nie w pierwszej połowie lat 50. zeszłego wieku, ale teraz.

Źle się dzieje też w Polskiej Akademii Literatury, w której Nałkowska jest jedyną kobietą. „Przybycie Goetla, Makuszyńskiego i Lorentowicza wzmacnia jej wiadomy charakter. A teraz jeszcze Wierzyński, ostatnio bardzo »totalny«" – notuje Nałkowska w 1938 roku.

Dziwi ten „totalizm" Kazimierza Wierzyńskiego, bardziej bawi wspomnienie w tym kontekście wybranego w miejsce zmarłego Leśmiana krytyka Jana Lorentowicza, którego pisarka tak charakteryzowała w dzienniku: „zawsze zresztą mój wyznawca i partner intelektualny godny zaufania mimo faszystowskich podrygów".

Na krytykach, swoich „wyznawcach", zawodziła się jednak, i to niemal od początku, gdy jej tom wojennych opowiadań „Tajemnice krwi" z 1916 roku „ucierpiał – jak pisze Hanna Kirchner – przez to, że trzech ważnych krytyków doznało od autorki zawodu miłosnego. Lorentowicz – przemilczał, Matuszewski – napisał zdawkowo, Irzykowski – jadowicie".

Ach, ci adoratorzy Zofii Nałkowskiej z dwoma najbardziej kochanymi, sęk w tym, że kochającymi inaczej: Karolem Szymanowskim, a po latach – Jerzym Zawieyskim. Kogóż zresztą na długiej liście romansów (skonsumowanych, ograniczonych do pocałunku, a nawet całkiem „bezpłciowych") nie ma! Ciekawych odsyłam do „Nałkowskiej albo życia pisanego", w tym miejscu wymienię tylko kilka najciekawszych nazwisk: znakomity autor chorwacki Miroslav Krleża, dyrektor szpitala Dzieciątka Jezus Józef Szper, pisarze Bruno Schulz, Adolf Rudnicki i – z zupełnie innej generacji – Wacław Berent, ojciec przyszłego sławnego ambasadora PRL Romualda Spasowskiego – Władysław, żydowski poeta Jakub Appenszlak, „belfer od łaciny" – Rudolf Szerękowski, inżynier chemik Władysław Piotrowski, Władysław Baranowski – szef Biura Propagandy Zagranicznej, w którym pracowała Nałkowska w 1920 roku, w Nicei – „płomienny Rumun" adwokat Paila, w Avinionie Francuz z Algierii Maurice Gherbi...

W 1929 roku ma 45 lat i, z pełną powagą, zanotuje: „Jest już niemożliwe, abym mogła być kochana. I nie dość już tego chcę". Trzy lata później pozna Bogusława Kuczyńskiego, o 23 lata młodszego od siebie wieloletniego towarzysza swego życia, będącego też – jakżeby inaczej – przyczyną wielu jej zgryzot.

Utylizowanie ludzkiej męczarni

Okupację Warszawy przetrwa dzięki... papierosom. Koncesję na ich sprzedaż i prowadzenie trafiki załatwił mąż siostry Zofii – Hani. Skromny domowy budżet zasilały ponadto zaliczki otrzymywane od Zbigniewa Mitznera jako reprezentanta mającego powstać po wojnie wydawnictwa Wisła.

Sekretarką tego wydawnictwa była córka głośnego przedwojennego obrońcy w procesach politycznych Wacława Szumańskiego – Hanna, od 1938 roku żona prawnika Stanisława Wertheima, rozstrzelanego w 1943 r. na Pawiaku. W tym samym roku straciła też ojca w Oświęcimiu. Gdy przychodziła do Nałkowskiej do sklepiku z papierosami, była na skraju obłędu, miała 24 lata. I w tym miejscu opowieści następuje jakże charakterystyczny dla pisarstwa Hanny Kirchner przyczynek, tym razem nieujęty w formie przypisu, lecz będący integralnym fragmentem książki: „Młodziutka osierocona wdowa została po wojnie świetną tłumaczką literatury francuskiej, poślubiła Zygmunta Grossa, filozofa. Jej syn to Jan Tomasz Gross, historyk, politolog, profesor amerykańskich uniwersytetów. W 1970 rodzina emigrowała do USA. Hanna Szumańska-Grossowa zmarła w 1973 roku w Nowym Jorku. Jej syn został autorem m.in. »Sąsiadów« (...)".

Trudno nie powtórzyć za Kottem pochwały tego, powstałego jakby mimochodem, niejako „przy okazji", biograficznego słownika. Ale i na tym zacząłbym i zakończył pochwały.

W listopadzie 1943 r. do Nałkowskiej – tak zawsze, jeśliby wierzyć Hannie Kirchner, dystansującej się od wszelkich totalitaryzmów – docierają przedstawiciele Komitetu Inicjatywy Narodowej, przybudówki PPR. Najprawdopodobniej trafili do niej z rekomendacji Władysława Kowalskiego, członka Zespołu Literackiego Przedmieście. Pochodził on z Wilkowa, tej samej wsi co Kazimierz Mijal, który będzie nawiedzać pisarkę, najpierw namawiając ją do członkostwa w Krajowej Radzie Narodowej. Stojący na czele Komitetu Inicjatywy Narodowej niejaki Jan Żołna-Manugiewicz utrzymywał, że pisarka przyjęła mandat członka KRN, ona sama zapisała w dzienniku co innego. Kirchner tłumaczy tamtą decyzję nieco dziwnie: „Do sceptycyzmu wobec politycznego programu dołączył się teraz – skoro powstała instytucja i domaga się obywatelskiej aktywności, poparcia czynem lewicowej orientacji, czyli akcesją do podziemnych struktur – zwykły, »biologiczny« czynnik: strach. Miała go sobie za złe, świadoma, że nie to powinno przeważać w decyzji odmowy".

Bała się jednak, jak widać, niedługo, gdyż w maju 1945 r. została posłanką do KRN. A Mijalowi naprawdę miała do zawdzięczenia co innego: to on namówił ją do opuszczenia Warszawy przed wybuchem powstania. Do Lublina wprawdzie, gdzie kierował ją wprost do PKWN, nie dotarła, zatrzymując się u przyjaciółki, Zofii Vilaume-Zahrtowej w Adamowiźnie pod Grodziskiem Mazowieckim, ale przynajmniej tej traumy sobie oszczędziła.

Wyraźnie odcisnęła się na niej trauma wcześniejsza. 13 kwietnia 1943 roku Berlin podał radiowy komunikat o zbrodni katyńskiej, z głośników ulicznych padły pierwsze nazwiska ofiar. Na miejsce zbrodni pojechał, uprawomocniony przez AK, były prezes związku literatów Ferdynand Goetel, przywożąc przede wszystkim listy datowane przed inwazją niemiecką na Sowiety – dowód miażdżący.

A jednak Zofia Nałkowska wraz z siostrą utrzymywały pracującą w ich sklepiku Emilę Deszczkę, żonę zamordowanego w Katyniu młodego geografa, w przekonaniu, że to nieprawda. Pod piórem przyszłej autorki „Medalionów" zbrodnia w lesie smoleńskim doczekała się takiej interpretacji: „Ta symetria, to utylizowanie ludzkiej męczarni, przerzucanie sobie tych piłek poprzez granice i fronty – aby kompromitowały nacje, gdy kompromitują tylko ludzkość. Żadna postawa człowiecza, choćby najbardziej wypracowana, umotywowana najgłębiej – temu nie podoła". Zdania te zanotowała Nałkowska w dzienniku 18 kwietnia 1943 r. „A następnego dnia po tych słowach – pisze teraz Hanna Kirchner – oddziały SS osłaniane czołgiem i wozami pancernymi wkroczyły do getta i zostały przyjęte strzałami młodych bojowników żydowskich. Rozpoczęło się pierwsze powstanie warszawskie".

To ostatnie zdanie nie zostało opublikowane w Nowym Jorku, lecz w Warszawie. Po sprostowaniach i ubolewaniach, że świat nie odróżnia powstań z 1943 i 1944 roku, że o tym drugim często nie słyszał nawet, takie zdanie – paradoksalnie, obiektywnie prawdziwe – drukowane jest przez polską oficynę.

Towarzyszka drogi

Na Stawisku, u Iwaszkiewiczów, dokąd Nałkowska przeniosła się od Zahrtów, odnalazł ją Jerzy Borejsza. I przeprowadził do Łodzi, przydzielając mieszkanie na drugim piętrze kamienicy przy ulicy biskupa Bandrowskiego 8 (dziś Mickiewicza). Ale pisarka, która straciła w powstaniu wszystko, nie nacieszy się zbytnio tym apartamentem. Niemal przez cały czas – w 1950 roku przeniesie się do Warszawy – będzie w drodze, jeżdżąc do Warszawy i Krakowa, na Ziemie Odzyskane – do Opola, skąd każą jej kandydować do Sejmu, do Francji, Jugosławii i ZSRR.

A narzekać będzie nieustannie na nawał obowiązków, bo to trzeba było udzielać się w Komitecie Obrońców Pokoju, a zaraz potem w Lidze do Walki z Rasizmem. I jeszcze zaspokajać żądania redaktorów: „Szydłowski chce czegoś o Kożewo do »Trybuny Ludu«. Grodzicki chce czegoś o pokoju do »Kuriera Codziennego«. Zdechnę z tego".

Wytłuszcza to ostatnie zdanie Hanna Kirchner. Jej ukochana pisarka, taka zawsze elegancka i dystyngowana, przenigdy nieużywająca wulgaryzmów (nawet „naturalia zwykła omownie traktować zabawną inwersją: »czom« i »tezolek»", nagle wali prosto z mostu: „zdechnąć"!

Bo też czego od niej się nie wymaga. A to towarzysz Stalin kończy 70 lat i trzeba te siedem zdań (zaledwie siedem zdań, podkreśla Kirchner) dać do „Odrodzenia", to znów zachciało mu się umrzeć (trzy zdania pisze dla „Nowej Kultury" przez trzy dni). Tu musi przeczytać „Marksizm a empiriokrytyzyzm" Lenina, tam z kolei upomnieć się o sekowanych przyjaciół, choćby o Jerzego Zawieyskiego.

Wstawia się za nim u Borejszy jeszcze w 1945 roku. „Ten jednak w gwałtownej replice potępił Zawieyskiego jeszcze silniej, nazywając go pisarzem faszyzującym i szkodliwym. Łatwo używano wtedy odniesień do faszyzmu, jako miażdżącej obelgi wobec wszystkiego, co nie było marksistowską ortodoksją, a ściślej – nie zgadzało się z bieżącymi wytycznymi partii. Nałkowska była przerażona".

Gdy na otwarcie Sejmu Ustawodawczego w 1947 r. stary PPS-owiec powiedział prawdę o sfałszowaniu wyborów, o terrorze stosowanym przez komunę, o końcu swobód obywatelskich, pisarkę stać było tylko na stwierdzenie, że jego słowa „o tej chwili służą tylko partii Mikołajczyka i temu, o co tam chodzi". A ona sama, bezpartyjna – z dumą zauważa autorka „Nałkowskiej albo życia pisanego" – wybrana została do tego Sejmu z listy Bloku Demokratycznego, odmawiając proponowanego jej członkostwa w Klubie PPR.

Procesem podziemnej organizacji Wolność i Niezawisłość, w którym zapadło osiem wyroków śmierci, jest wstrząśnięta, ale – pisze Kirchner – „skąd może wiedzieć, czy w WiN byli sami szlachetni patrioci, czy też element zdemoralizowany, skory do zabijania ludzi pod hasłem, że Żydzi, że komuniści...". Skąd może o tym wiedzieć w 1947 roku, no skąd?

Zawsze jednak mogła pocieszyć się adoracją jakiegoś, możliwie przystojnego, młodziana. „Oj, to była piękna kobieta [...] Nadzwyczajna. Była damą. (...) Mówią o niej, że karierę robiła. Może i tak, ale zawsze zachowywała się w porządku. Jak się zna taką osobę, to się jej kłania" – podsumował Nałkowską Marek Edelman, który w 1945 r. poprosił ją o przedmowę dla swego raportu o udziale Bundu w obronie getta warszawskiego.

Żydzi, wzorem Edelmana, kłaniali się jej, a sowiecki człowiek brał ją w ramiona i już. W 1947 r. w pociągu do Moskwy wracający z Polski Aleksander Twardowski, jeszcze nie sławny redaktor, choć już autor „Wasilija Tiorkina", którego to poematu Nałkowska nie znała jednak, wszedł do jej przedziału i obsypał ją „słowami hołdu i podziwu: zadziwiająca, »carstwienna«, »wy tak krasiwa, wy wieliczestwienna, wy umna«". Czyli i mądra, i piękna. Pewnie alkohol daje mu ten rozpęd i barwi damę z Polski zachwytem. Gdy bowiem Nałkowska wyprasza go z przedziału, on chwyta ją w objęcia i obsypuje gradem pocałunków. „Zostając sama, myślę o sobie źle, zwłaszcza że naprawdę jestem wzruszona (...).". Minie kilka dni i pisarka dojdzie do wniosku, że „to niewielkie zdarzenie było jednak zakochaniem".

Tak mogła pomyśleć sobie jakaś pierwsza naiwna, ale nie 63-letnia kobieta.

Hanna Kirchner, przyglądając się kwestii: intelektualiści a komunizm, wytyka publicystyce rozliczeniowej nadmiar „ordynarnych inwektyw, prostackich generalizacji, przypisujących potępianym wyłącznie najniższe motywy, a przede wszystkim ahistoryzmu. Formułowano oceny na podstawie mądrości ostatniej godziny, czyli wiedzy uzyskanej późno na podstawie lektur drugiego obiegu i po upadku komunistycznej satrapii. To odbija się szczególnie w sądach młodej generacji".

„Nie można opiniować – pisze dalej – jeśli nie odtworzy się obrazu życia i świadomości tamtych lat, zwłaszcza dynamiki zmieniającej się wciąż rzeczywistości i rozmiarów podstępnego, wszechobecnego kłamstwa ideologii. Opis poczynań publicznych Zofii Nałkowskiej pozwoli określić zakres i rodzaj jej »zaangażowania«".

Przypomina tu autorka, że bezpartyjnych intelektualistów, którzy próbowali uzgodnić swą lewicowość z obowiązującą wykładnią doktryny, zwano w ZSRR poputcziki, towarzysze drogi, „z odcieniem podejrzanego protekcjonizmu". Tam, gdzie cenzura nie działała, można było sobie pozwolić na inne, bardziej dosadne określenie „poputczikow" – pożyteczni idioci.

Niewątpliwie, komuniści z postawy takiej towarzyszki drogi, jaką była Zofia Nałkowska, mogli być zadowoleni. Mieli z niej pożytek.

Komuniści mogli być zadowoleni z postawy takiej towarzyszki drogi, jaką była Zofia Nałkowska.

Mieli z niej pożytek

Czterdzieści lat temu Hanna Kirchner, wydając z rękopisu „Dzienniki" Zofii Nałkowskiej i opatrując je genialnymi przypisami, które same w sobie stworzyły – jak to określił Jan Kott – słownik biograficzny współczesnej inteligencji polskiej, odkryła autorkę „Granicy" na nowo.

Teraz, publikując długo oczekiwaną „Nałkowską albo życie pisane" (W.A.B., Warszawa 2011), ogromną rozmiarami biografię pisarki (będącą zarazem monografią jej twórczości), postanowiła – jak się zdaje – unieśmiertelnić ją. Okazało się to niewykonalne.

Nałkowska jest czytana dzięki „Granicy" na liście lektur szkolnych i wartościom wpisanym w „Medaliony", w których sprawców zbrodni wojennych nie nazywało się jeszcze nazistami, lecz Niemcami, no i „Dziennikom", po których przeczytaniu nawet niechętny pisarce Miłosz orzekł, że to w nich dopiero się zrealizowała (wcześniej pisał, że powieści tej precieuse – fr. wykwintnisi – „mają to do siebie, że mdli po przeczytaniu jednej strony").

Z kolei Gustaw Herling-Grudziński wyliczał: „Nałkowska napisała »męskie« »Medaliony«, »babskie« (z magla) »Węzły życia«, które nazwałem przed laty »nekrofiliacjami sanacyjnymi«, i zdumiewająco »męskie«»Dzienniki«. Nie trzeba chyba powtarzać, że ten podział nie ma nic wspólnego z wartościowaniem, zawodowe feministki niech więc natychmiast zatamują wezbrany potok sprzeciwu i oburzenia. Mam na oku wyłącznie szczególne cechy wyróżniające, bywa, że właśnie pozytywne".

Dla Hanny Kirchner znakomite są jednak i spostponowane przez Herlinga „Węzły..." i „Niecierpliwi", na których bodaj nikt, poza Michałem Głowińskim, się nie poznał, i jakże lubiany przez samą autorkę „Hrabia Emil", a na upartego i debiutanckie „Kobiety" – kilka miesięcy temu wznowione i... potwierdzające, że do czytania nadawały się – o ile się nadawały – w roku pierwszego wydania: 1906. W „Medalionach" zaś – zdaniem Kirchner – Nałkowska „osiąga doskonałość antycznego dzieła sztuki".

Jest to nawet wzruszające: ta aprobata dla wszystkiego, co wyszło spod pióra obiektu swoich badań. No, prawie wszystkiego; „Węże i róże" z 1913 roku zostają delikatnie upomniane za skorzystanie z obiegowego obrazu Żyda.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą