Chyba żadna inna bitwa w dziejach świata nie inspirowała ich tak bardzo. Ale trudno się temu dziwić, zważywszy że pogrom Floty Pacyfiku był niezwykle silną traumą dla Amerykanów, a Amerykanie są tym właśnie narodem, który najbardziej się w konspiracjonizmie lubuje, i zresztą jest w stanie tworzyć teorie tak szalone i barwne, że nasi obsesjonaci z mocno już wyeksploatowanymi narracjami o Żydach i masonach mogą się schować.
Akurat zresztą w „prawdzie o Pearl Harbor" niewiele jest pomysłowości ? chodzi o uporczywość, z jaką jest ona powtarzana, mimo iż absolutnie wszystkie okoliczności klęski znane są od lat. USA to nie III Rzeczpospolita, gdzie historycy boją się badać ważne wydarzenia, bo nagle się okazuje, że jakiegoś kluczowego dla obowiązującej narracji przeskoczenia muru albo zatrzymania tramwaju wcale nie było i nie mogło być. W USA ważne wydarzenia opisuje się do każdej minuty i pojedynczego uczestnika, więc kto ciekaw, znajdzie nie tylko szczegóły, gdzie kto był i z czego do kogo strzelał, ale też pozna każdy rozkaz, meldunek i raport, jaki przed atakiem i po nim ktokolwiek komukolwiek wydał bądź złożył.
Każdy z dowodów, iż do klęski celowo doprowadziły najwyższe władze, był wielokrotnie obalany z tym samym efektem rzuciania grochem o ścianę co, dajmy na to, wyjaśnianie rzekomego lądowania kosmitów w Rosswell. Samoloty kazano ustawić w kupie do zniszczenia jedną bombą, bo na zamieszkanych głównie przez Azjatów wyspach bano się sabotażu, a nie nalotu, meldunki z radaru i patrolującego niszczyciela zlekceważono, bo tak było wygodnie, ostrzeżenie wysłano zwykłą pocztą, bo dowództwo było pewne, że atak może nastąpić na Filipinach, ale na pewno nie tak daleko... Nawiasem mówiąc, te właśnie Filipiny uważane za najbardziej narażone wzmocniono tuż przed wojną dostawą czołgów, zapominając o amunicji do ich dział, i dopuszczono się tam wielu podobnych pomyłek świadczących wymownie, że w armii Stanów Zjednoczonych mimo świadomości nadchodzącego starcia panowały kompletny bałagan, biurokratyczna głupota i beztroskie lekceważenie Japonii jako potencjalnego przeciwnika.
Nie wdając się w szczegóły ? spiskowa teoria o zastosowaniu przez Roosevelta „doktryny szoku" celem wciągnięcia Amerykanów do wojny, na którą nie mieli za grosz ochoty, opiera się na fakcie, iż ogromny cios dla prestiżu USA zarazem nie umniejszył ich siły; zatopione pancerniki i tak były już anachronizmem, nie one rządziły na oceanach, ale lotniskowce, a te wszak w porę z Pearl Harbor wyprowadzono. Tyle że wtedy jeszcze nikt tej zmiany nie rozumiał. Japończycy bynajmniej nie uznali nalotu za nieudany, bo zatopili „tylko" pancerniki. Też uważali pancerniki za najważniejsze, nawet kiedy sami udowodnili ich podrzędność, zatapiając pod Kuantan brytyjskie liniowce wyłącznie siłami lotnictwa. Widać wodzowie zawsze rozumują w kategoriach poprzedniej wojny ? i właśnie to obala spiskową wersję najskuteczniej. Dla wciągnięcia kraju do wojny stracić na dzień dobry główne siły? Trzeba by skończonego idioty.
A mimo to wersja o celowej klęsce jest nieśmiertelna. I to właśnie pozwala zrozumieć, czym w ogóle są tzw. teorie spiskowe. Otóż ? rodzajem społecznej psychoterapii. Wbrew stereotypowi nie szaleństwem, ale mechanizmem, którym człowiek bądź cała społeczność przed szaleństwem się broni. Kiedy prawda jest trudna do przyjęcia, wmówienie sobie, że to ktoś podły celowo tak sprawy urządził, pozwala ocalić podstawy światopoglądu, wiarę lub na czym kto tam zbudował swe poczucie bezpieczeństwa.
W tym konkretnym wypadku „prawda o Pearl Harbor" leczy Amerykanów z kaleczącej ich narodową dumę świadomości, że wykazali się bezprzykładną głupotą i nieudolnością. Tak jak popularność spiskowych teorii na polskiej prawicy leczy jej wiarę w zdrowy, wcale niezdeprawowany naród, który do upadku prowadzi tylko przez perfidny spisek elit.