Zakres wolności słowa został ograniczony w ciągu ostatnich dwóch dekad. Sąd Najwyższy zezwolił bowiem na pozywanie do sądu pracodawców z powodu tworzenia wrogiego środowiska pracy. Oczywiście brzmi to logicznie. Problem polega jednak na tym, że pracownicy wykorzystują tę możliwość, aby zdobyć odszkodowanie od swoich firm, celowo wyciągając z kontekstu słowa, których użyli ich pracodawcy. Znana jest sprawa czarnoskórego mężczyzny, który złożył pozew do sądu w Nowym Jorku, ponieważ jego współpracownik użył słowa na „n", oznaczającego egipski statek, które jest bardzo podobne do wulgarnego określenia czarnych. Urażony pracownik przekonywał, że było to celowe. Pracodawca musiał poświęcić na proces całe lata i wydać setki tysięcy dolarów na prawników, zanim ostatecznie okazało się, że skarżący nadinterpretował to, co usłyszał.
W niektórych częściach kraju panuje już taka histeria, że ludzie boją się otwarcie rozmawiać, żeby nie być potem pozwanym za molestowanie czy tworzenie wrogiego środowiska pracy. Dużo mniej wolno też obecnie powiedzieć lub napisać uczniom w szkołach publicznych. W Wisconsin 15-letni chłopak, który napisał w szkolnej gazetce artykuł wyrażający jego sprzeciw wobec prawa do adopcji dzieci przez pary homoseksualne – który opublikowano obok tekstu popierającego adopcje przez gejów – został przez dyrektora szkoły nazwany ignorantem i podżegającym do przemocy chuliganem. Grożono mu nawet zawieszeniem w prawach ucznia. Szkoła przeprosiła zaś wszystkich za opublikowanie takiego tekstu.
Czy ta polityczna poprawność nie pozbawi za kilka lat dziennikarza zwykłej gazety prawa do napisania artykułu krytycznego wobec małżeństw gejowskich?
Najpewniej tak. W Nowym Jorku, który jest kuźnią poparcia dla małżeństw gejowskich, prokurator zażądał wprowadzenia zakazu wywieszenia krytycznego wobec homoseksualistów billboardu. Jestem pewny, że mnóstwo nowojorskich prawników z zadowoleniem przyjęłoby też sprawę urażonego pracownika-homoseksualisty, który walczy o duże odszkodowanie. Kłopoty prawne czekają też instytucje religijne – np. katolickie sierocińce – które odmawiają uznania małżeństw gejowskich. I chociaż nie można pozwać Kościoła za odmowę udzielania małżeństw parom tej samej płci, to już pracownik kościelnego szpitala czy uniwersytetu może wnieść pozew przeciwko swojemu pracodawcy za krzewienie krzywdzących go poglądów.
Dlatego moim zdaniem, chociaż w rankingu wolności prasy powinniśmy się znajdować w pierwszej dziesiątce, ewentualnie w pierwszej dwudziestce, to jeśli chodzi o wolność słowa, jesteśmy dopiero gdzieś w pierwszej pięćdziesiątce. Obawiam się, że w niedalekiej przyszłości wolność słowa w USA będzie jeszcze bardziej ograniczana.