Mniej więcej na przełomie szóstej i siódmej dekady – a zbiegło się to w czasie z przenosinami Aktora z Katowic do Warszawy – zaczęła w nim dojrzewać świadomość anachronizmu dotychczasowej postawy, a w ślad za tym idea radykalnej odmiany. Co legło u jej podstaw i na czym miała polegać?
Holoubek, przenikliwy i trzeźwy świadek czasu, pojął – można by dodać: w ślad za pamiętnym wierszem „Daremne żale" Asnyka – że świata w dawnym kształcie... nic, „żaden cud" ni „trud" nie wróci już do istnienia, a przeto że nie ma sensu, a nawet że jest to śmieszne „z uporem stroić głowę w uwiędłych laurów liść".
Cóż z tego, zdawał się myśleć, że będę przedstawiał herosów w ich idealnej formie – jako mityczne prawzory – skoro takich postaci, takich niezwykłych ludzi nie ma już między nami? Kogo do nich przekonam? Do kogo to przemówi? A przecież moją rolą jako artysty teatru jest właśnie przemawiać do żywych i przekonywać ich, że wielkość i wzniosłość istnieją, że nie wolno w nie zwątpić, że trzeba na przekór małości i podrzędności świata przechować o nich pamięć i aspirować do nich. Jak więc tego dokonać? Co zrobić, by sztuka aktorska nie stała się błazenadą, choćby mistrzowską technicznie, lecz by dalej służyła edukacji wspólnoty, budziła ją z letargu, podnosiła z upadku?
Z takich to właśnie pytań, z takiego niepokoju zrodziła się koncepcja uprawiania zawodu, która stała się źródłem ostatecznego idiomu aktorstwa Gustawa Holoubka – takiego, jakim go znamy, jakim go pamiętamy. Koncept ten ma coś w sobie z przewrotu Kopernika. Polega mianowicie na odwróceniu relacji pomiędzy wykonawcą a odgrywaną rolą. Jeśli dotychczas „gwiazdą" pozostawała postać, „planetą" zaś był odtwórca, to odtąd ośrodkiem wszystkiego stawał się właśnie ten drugi, a postać – jego Ziemią.
Rozumowanie Holoubka było następujące: ludzie nie pojmą dzisiaj wymiaru takich herosów jak król Edyp czy Lear, jak Hamlet czy Ryszard II, bo są to postaci zbyt wielkie, a przez to niewiarygodne i niewyobrażalne. Ludzie jednakże pojmą... mnie, Gustawa Holoubka, bo jestem jednym z nich, mówię tym samym językiem i myślę tak jak oni. Nie powinienem więc dłużej „porzucać samego siebie", starać się „nie być sobą", „być niepodobnym do siebie", lecz właśnie wręcz przeciwnie: być jak najbardziej sobą i sobą wypełniać postaci, które kreuję na scenie. Aby ocalić wzniosłość, aby podtrzymać wiarę w ideał i wyższy świat, trzeba niejako przełożyć tę całą galerię figur, które go zamieszkują, na kogoś takiego jak ja. Na mnie – Gustawa Holoubka. A znaczy to na człowieka epoki nowoczesnej – idealistę po przejściach; pozbawionego złudzeń ironicznego sceptyka; uosobienie zwątpienia, a jednak wierne sprawie, która zda się przegrana.
Ów przewrót kopernikański w filozofii aktorstwa zaowocował wkrótce serią wspaniałych ról, które ugruntowały wizerunek Holoubka jako artysty sceny zupełnie wyjątkowego – kogoś, kto jest w teatrze jedyny w swoim rodzaju. Król Edyp, Płatonow, Hamlet, król Ryszard II i Alcest – na deskach Dramatycznego, a potem Narodowego – to były wstrząsające, olśniewające kreacje, które, jedna po drugiej, zapisywały się trwale w historii polskiego teatru.
Zwieńczeniem tych dokonań był Konrad w „Dziadach" Dejmka. Holoubek potwierdził tą rolą nie tylko swoje mistrzostwo, ale i słuszność drogi czy obranej metody. Bo oto ziściło się to, co założył był sobie u progu tego etapu (że będąc sobą, skuteczniej przekona do wielkości i wzbudzi sny o potędze), i to, doprawdy, w stopniu zgoła niespotykanym. Ów Konrad mianowicie, ów Gustaw-Konrad-Holoubek rozsadził ramy teatru i wyszedł na ulicę. Sam stał się bohaterem, żywym głosem narodu. Szczególne osiągnięcie, o jakim większość aktorów może jedynie marzyć.
Potem był jeszcze król Lear i wiele innych wzlotów: dziesiątki świetnych ról i ponad dziesięć lat kierowania teatrem – Teatrem Dramatycznym – które się okazały złotym wiekiem tej sceny.
Dziś, gdy po latach patrzymy na dorobek artysty, w pamięci mamy głównie jego rozpoznawalny po pierwszej sylabie głos i znajome oblicze – przenikliwe spojrzenie, smutek zmieszany z ironią albo bladym uśmiechem – i myślimy z podziwem o tytanicznej pracy, jaką włożył w stworzenie blisko trzystu kreacji: teatralnych, filmowych, telewizyjnych, radiowych. A przecież to nie wszystko. Bo jeszcze reżyserował, uczył w szkole aktorskiej, no i działał publicznie: zabierał głos, przewodził, był posłem do parlamentu.
A jednak nie to wszystko wydaje się najważniejsze. Nie gigantyczny trud, nie błyskotliwy talent i nie wrażliwość społeczna (bez których oczywiście nie byłoby o czym mówić), lecz coś, co jest nadrzędne wobec owych przymiotów: a mianowicie wiara w ideał i wyższy świat oraz poczucie misji, by o nich przypominać – by w mroku „marnego czasu" przybliżać nam ich światło.
Aktor Gustaw Holoubek był kimś w rodzaju posłańca – pieśniarza-misjonarza, który – jak „Pieśń" Mickiewicza ocalała z pożogi – „ucieka w góry, do gruzów przylega, / I stamtąd dawne opowiada czasy".
Opowiadał je sobą, dostosowując ich wielkość do naszych możliwości percepcji i rozumienia.
Autor jest pisarzem (w 1998 roku opublikował powieść „Madame"), tłumaczem (wszystkie dzieła dramatyczne Becketta, Hölderlina, Kawafisa, Racine'a, Sofoklesa, Szekspira) i reżyserem. Był współpracownikiem KOR. Poniższy tekst jest laudacją przygotowaną na uroczyste obchody 90. rocznicy urodzin Gustawa Holoubka, które odbędą się 21. kwietnia w Salach Redutowych Teatru Wielkiego