Inne opcje dla św. Michała to lokalne muzeum, miejsce spotkań mieszkańców, wiejska świetlica. Podobnie jak utrzymanie sakralnego charakteru budynku także i te pomysły rozbijają się o brak funduszy.
Anglikańska diecezja w Grafton, w której pieczy pozostaje kościół, już trzykrotnie przedłużyła „ostateczny" termin składania ofert przez zainteresowanych mieszkańców.
Mój jest ten kawałek podłogi
Właściciele prywatnych „kościółków" najczęściej zatrzaskują wrota mieszkalnych już rezydencji przed gośćmi.
– Ileż można być lokalną atrakcją turystyczną?! W czasie weekendów często drzwi się nie zamykały – narzeka Treni Lumiere, która wraz z mężem Marcelem zakupiła niewielki kościółek w malowniczej wioseczce Tyalgum. – Każdy chciał zobaczyć, co robimy. Zdarzały się wizyty sentymentalne. Ktoś brał tu ślub kilkanaście lat temu, ktoś chrzcił dziecko.
Szalę przeważyła... odnowiona podłoga. Marcel, zawodowy cykliniarz, wypolerował stuletnie deski w stopniu absolutnie doskonałym. Odnowione bezcenne tekowe drewno zalśniło kolorem starego złota.
– A każdy zwiedzający australijskim zwyczajem wchodził jak do domu na farmie: w ubrudzonych, zakurzonych buciorach – irytuje się Treni.
Nic dziwnego, że wreszcie powiedzieli: dość! Naprawili pokościelne ogrodzenie. Niechętnie otwierają nieznajomym. Przymierzają się do budowy osłoniętego przed wzrokiem ciekawskich tarasu z nieodzownym Australijczykom grillem.
Brytyjczycy zwykli mawiać: mój dom to moja twierdza (my home is my castle). Treni i Marcel najchętniej zniechęcałby nieproszonych gości szyldem: my church is my castle (mój kościół to moja twierdza).
Podłoga była jednym z głównych powodów, dla których Carmen Sterland zdecydowała się na kupno kościółka w Crystal Creek. Dla typowego inwestora: sczerniała od wiekowego brudu, skrzypiąca, z kilkoma przegniłymi deskami (tam, gdzie woda kapała przez dziury w dachu). Dla niej – tancerki z wykształcenia: sprężysta, elastyczna, z charakterem.
– Ułożenie takiej podłogi w studiu tańca to majątek – mówi podekscytowana.
Po kilku tygodniach czyszczenia i cyklinowania podłoga zmieniła kolor z brudnoszarej na miodowo-bursztynowy.
– Dodatkowym bonusem była znaleziona przez nas w szparze pomiędzy deskami zabytkowa moneta, najwyraźniej zagubiony datek jednego z parafian – żartuje Carmen.
Na srebrzystej trzypensówce z 1951 roku widniał wizerunek króla Jerzego V.
– Od razu podskoczyło mi ciśnienie – wspomina jej mąż. – Z nadzieją, że właśnie znalazłem sposób na przyśpieszoną spłatę naszego astronomicznego kredytu mieszkaniowego, pobiegłem do komputera. Jeśli wierzyć portalowi numizmatycznemu, sprzedaż trzech pensów wzbogaciłaby nas o... pięćdziesiąt współczesnych centów. Nie mógł któryś z tutejszych farmerów rzucić na tacę – i spudłować – niepozornej, kwadratowej jednopensówki z wizerunkiem kookubarry (zimorodka olbrzymiego)? To dziwactwo kosztuje od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy dolarów!
Odnowiona podłoga to był zaledwie ułamek kosztów remontu całego budynku.
Sypało się w nim praktycznie wszystko. Jeszcze kilka lat i zmieniłby się w malowniczą ruinę, jak wiele innych nikomu niepotrzebnych prowincjonalnych świątyń. Odprawianych było tu nie więcej niż pięć, sześć mszy w ciągu roku, w każdą piątą niedzielę miesiąca. Z tego powodu był zawsze na szarym końcu, gdy zbliżał się czas remontów.
– Jeden z parafian, stary John Fogherty, próbował bezskutecznie dogadać się z proboszczem, żeby ten chociaż rdzewiejący dach umalował, wreszcie zezłościł się i powiedział: „Przez rok centa nie dam na tacę i umaluję za swoje!". I umalował – wspomina Dorota, sąsiadka zza płotu.
Po zakończeniu remontu dawny kościół w Crystal Creek stał się czy raczej pozostał jednym z niewielu otwartych dla lokalnej społeczności. Co więcej, prócz przynoszących dochód zajęć pilatesu i jogi nie brakuje tu bezpłatnych.
– Chciałabym, aby pojawiało się tu jak najwięcej ludzi, żeby to miejsce znów żyło, stało się ważne, potrzebne – wyjaśnia Carmen.
Z okazji majowego Dnia Matki rozesłała zaproszenia na artystyczno-kulinarno-ogrodniczy piknik dla mieszkających w okolicy mam z małymi dziećmi. W każdy sobotni poranek dwie córki Carmen, sześcioletnia Aniela i trzyletnia Maja, wraz z coraz większą grupą koleżanek z sąsiednich wiosek próbują swoich sił w balecie.
Dla świętych i dla grzeszników
Pokościelne wnętrza służyły już prezentacji kuchni wegetariańskiej, dziecięcym warsztatom wokalnym, na jeden z weekendów zmieniły się w galerię sztuki prezentującą dokonania lokalnych artystów. W każde piątkowe przedpołudnie spotykają się tu członkowie co-op, minispółdzielni; wymieniają się tym, co mają w nadmiarze, przeglądają zakupione wspólnie w hurtowniach ekologiczne wiktuały.
– Wszystko wskazuje na to, że na tym się nie skończy – śmieje się Thomas, mąż Carmen. – Kilka dni temu zastukał do nas Ari, mieszkający niedaleko Żyd z polsko-węgierskimi korzeniami. Wszedł do środka i spytał, czy mógłby wypróbować akustykę. Razem z przyjaciółmi szuka miejsca, gdzie mogliby śpiewać swoje sanskryckie pieśni, chanty.
W Internecie bez trudu można znaleźć pokościelne budynki na sprzedaż lub wynajem. Od prowincjonalnych, architektonicznie niewiele różniących się od pokaźnej stodoły, zagubionych w głębi kontynentu kościółków (Minyip – za jedyne 89,5 tysiąca; Yanco, w pobliżu Leeton – 144 tysiące) po olbrzymie, niewiele ustępujące europejskim katedrom. Właściciele niektórych z nich, zamienionych w miastach stołecznych w ekskluzywne rezydencje, słono sobie liczą za dostęp do niebiańskich przywilejów. W Parkside w Australii Południowej piękny budynek zaadaptowanego kościoła, z rozetą nad wejściem, która niewiele ustępuje w rozmachu tej z Notre Dame, można wynająć za 900 dolarów tygodniowo. Jeszcze więcej, bo 1150 dolarów tygodniowo, kosztuje dawny Kościół Palm w Brisbane. W cenę wliczone są trzy sypialnie, trzy łazienki, luksusowy basen ze słoną wodą oraz piwnica na wina, niekoniecznie mszalne.
Również w Brisbane w dawnym anglikańskim kościele pw. św. Łukasza mieści się restauracja sprzedająca naleśniki, w podziemiach – bar Dobry Rycerz. W innym – ekskluzywny klub nocny Magic City.
A to nie koniec wyprzedaży. Na rynek nieruchomości wciąż trafiają nowe oferty, a agenci prześcigają się w figlarnych propozycjach. Od umiarkowanych („Kawałek lokalnej historii") po kiepską poezję: „Twój nowy niebiański dom", „Alleluja! Dołącz do zastępów błogosławionych", „Odpowiedź na Twoje modlitwy", „Dom dla świętego lub grzesznika"... Tak czy inaczej, jeśli przedtem nie popadną w ruinę, umierające kościoły zaczynają nowe – lepsze lub gorsze, mniej lub bardziej ekscytujące – życie.
Kilka miesięcy temu po długim remoncie kolejną szansę otrzymał kolejny opuszczony kościół. W małej miejscowości Broadwater, przy głównej krajowej autostradzie, w połowie drogi z Brisbane do Sydney otwarta została nowa restauracja. Wielu gości sączących kawę, delektujących się domowymi wypiekami pewnie nie ma nawet pojęcia, skąd wzięła się nazwa lokalu: Chleb Nasz Powszedni.