Najczęściej zwracają się do mnie kobiety, które chcą wyleczyć Wallandera z jego samotności. Na te listy odpisuję rzadko. Nie wydaje mi się, żeby ich nadawczynie oczekiwały jakiejś odpowiedzi. Wbrew pozorom czytelnicy są rozsądni. Nie można żyć razem z bohaterami literackimi, nawet jeśli bardzo byśmy chcieli" – powiada Henning Mankell w eseju „Jak to się zaczęło, jak skończyło i co wydarzyło się w międzyczasie".
Oczywiście, myli się, jak każdy pisarz, który próbuje autoanalizy. Jego przypadek jest dowodem, że można żyć z bohaterami literackimi, bo stworzony w 1991 roku komisarz Kurt Wallander przez tych ponad 20 lat żyje z Henningiem Mankellem. Ba, bohater rozpanoszył się tak bardzo w jego życiu jak Sherlock Holmes w biografii Arthura Conan Doyle'a. I choćby Mankell przez następnych 20 lat pisał arcydzieła niezwiązane z Wallanderem, nic nie wskazuje na to, że udowodni czytelnikom, iż jest ważniejszy od wykreowanej przez siebie postaci. Dla szwedzkiego pisarza musi to być o tyle bolesne, że, jak sam mówi, nie lubi swojego bohatera. Co dziwi o tyle, że ma dla niego tak wiele empatii, iż można czasem odnieść wrażenie, jakby pisał nie o Wallanderze, tylko o sobie. A może po prostu pisze na swój temat te rzeczy, które zazwyczaj ukrywamy? Nieprzyjemną prawdę? To bardzo prawdopodobne, bo komisarz z Ystad w gruncie rzeczy jest popaprańcem. W tym kontekście wcale nie dziwi sympatia, jaką darzą go panie piszące listy do Mankella. Nie brakuje kobiet, które lubią ten typ, uważając, że należy się kimś takim zaopiekować albo udzielić mu pomocy.
Jako że Kurt Wallander nie został uśmiercony przez swojego twórcę, to nie może zmartwychwstać, ale nadzieja na to, że pojawią się kolejne powieści o nim, jest nikła. Sam Mankell pisze w cytowanym wyżej eseju, że wyciągnął po prostu wnioski z historii sir Arthura Conan Doyle'a, który, pod naciskiem wydawcy i czytelników, wskrzesił Holmesa, by stworzyć jedno z najsłabszych opowiadań o najsłynniejszym mieszkańcu londyńskiej Baker Street. Szwedzki pisarz chce tej sytuacji uniknąć i cykl uważa za zakończony. Rozważa jednak, czy nie nawiązać do niego np. w jakiejś historii o córce Wallandera Lindzie, która pracuje jako policjantka. I to na tym samym komisariacie w Ystad co jej ojciec.
Koniec niedokonany
Tak czy owak, kiedy po siedmioletniej przerwie, w 2009 roku, Mankell opublikował jedenastą powieść o komisarzu z Ystad („Niespokojny człowiek"), wyglądało na to, że to koniec. A jednak, choć cykl wydawał się nieodwołalnie zamknięty, dziś dostajemy „Rękę". Opowiadanie napisane kilka lat temu na potrzeby wielkiej akcji czytelniczej w Holandii (każdy nabywca książkowego kryminału dostawał tę nowelkę w prezencie). Teraz pisarz zgodził się, by ukazało się ono na całym świecie wraz z wallanderowskim leksykonem, autorskimi charakterystykami postaci i cytowanym na wstępie esejem. Jako rodzaj postscriptum do cyklu. Ale, jako się rzekło, autoanalizom pisarzy nie należy zbytnio ufać, ważniejsze, że z nowej książki dowiadujemy się trochę na temat biografii fikcyjnej postaci i okoliczności, w jakich pojawił się bohater. To rodzaj bonusa dla wielbicieli cyklu, których jest przecież legion. W końcu powieści o Wallanderze sprzedały się w kilkunastu milionach egzemplarzy i tłumaczone były na 35 języków. Można zresztą zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie ponury komisarz z Ystad, światowy boom na skandynawskie kryminały nigdy by się nie wydarzył. Stieg Larsson pisania uczył się od Mankella.
Na ten trop naprowadza nas anegdota przywołana przez pisarza w eseju „Jak to się zaczęło, jak skończyło i co wydarzyło się w międzyczasie". Wyjaśnia ona, skąd wziął się pomysł na cykl o Wallanderze. Kiedy w 1990 roku Mankell wrócił do rodzinnego kraju z Mozambiku (spędza tam każdą zimę od ponad 30 lat i prowadzi w tamtejszej stolicy popularny teatr), zauważył, że w Szwecji nastroje rasistowskie przybrały na sile. Postanowił przeciwko temu zaprotestować i po namyśle uznał, że najlepszym sposobem będzie napisanie powieści kryminalnej.
Przeciętniak z Ystad
Tak narodził się Kurt Wallander. Sukces „Mordercy bez twarzy" był tak spektakularny, że Mankell zarzucił inne plany pisarskie i poświęcił się kryminałowi (mimo że wcześniej pisał powieści obyczajowe i książki dla dzieci). Uznał po prostu, że może to być dobry wehikuł dla krytyki społecznej. Czyż nie w ten sam sposób kombinował Stieg Larsson, który najpierw tropił neofaszystów i rasistów jako dziennikarz, a potem zajął się tym samym na kartach powieści? Na tym zresztą polega specyfika skandynawskiego kryminału i jego sukces, że w historiach opowiadanych przez pisarzy jest nie tylko ciekawa intryga, ale i mnóstwo obserwacji obyczajowych. Z reguły zresztą podawanych z pozycji lewicowych, a czasem nawet lewackich. A faszyści (dawni i nowi) czy rasiści są pierwszymi na liście czarnych charakterów.