I tu właściwie powinienem postawić kropkę, bo cóż więcej można w tej sprawie zadeklarować. Pogląd na tyle jasny, że nie domaga się dopowiedzeń, a jeśli zostawia przestrzeń na cokolwiek, to tylko na argumentację i parę obrazków. Otóż widziałem w życiu wielu narkomanów. Znam muzyków rockowych z mózgami tak przepalonymi marihuaną, że mało w nich jest już przestrzeni na twórczość, rodzinę, refleksję czy empatię, a w miejscu zwykle zarezerwowanym na wartości kwitnie w ich głowach jedno wielkie, wielopalczaste zioło. Coś jak kieliszek wódki w mózgu pijaka w zaawansowanym stadium alkoholizmu. Co gorsze? Trudno powiedzieć, jedno i drugie złe. Mam kolegów z czasów liceum, z którymi kontakt jest możliwy już tylko przez lastrykowe płyty nagrobne na licznych cmentarzach. Zaczynali od czegokolwiek, choćby „trawy"; potem był tak zwany kompot, obrzydliwy wykwit PRL gotowany ze słomy makowej w brudnych garnkach. Jedna strzykawka, kilku chętnych; potem wspólny odlot i braterstwo krwi. Jedni z tego wyszli, inni nie. Detox w komunie nie należał do wyjątkowych przyjemności; myślę, że dalej nie należy, ale wtedy było jeszcze gorzej. Słuchałem tych historii nieraz; fakt, że większość narratorów należy już wyłącznie do przeszłości.
Dlaczego brali? Bo było modne? Bo brali Morrison, Richards i Joplin, by romantycznie balansować na krawędzi tożsamości i igrać z życiem? Piękniejsi przez to? A może dlatego, że urodę przeżyć po LSD tak cudnie pokazał Coppola w „Czasie Apokalipsy"? I tak wspaniale pisał o narkotykach Witkacy, wielki błazen i intelektualny hochsztapler, popularny kiedyś wśród nastolatków, którzy zaczytywali się w jego bełkotliwej prozie. Czyż nie był oryginalny, modny, osobny?
Nie cierpię Witkacego. Ujdą jeszcze portrety. Po prozie i dramatach nie zostało nic prócz gorzkiego poczucia wykoślawionej rzeczywistości. A może moi rówieśnicy chcieli po prostu uciec od rzeczywistości, jak ich znudzeni światem rówieśnicy z Nowego Jorku, Amsterdamu czy Londynu? Taki wiek, że się ucieka. Tamci jednak, „dewizowi", mieli dostęp do lepszych dragów niż moi kolesie z liceum. Tu kompot warzono i kompotem się zabijano. Tylko gloria i chwała były te same. Kolorowa aureola męczennika dokonującego autodestrukcji w imię buntu przeciw systemowi.
Dziś jest inaczej. Z tamtego romantyzmu niewiele zostało. Dragi są powszechnie obecne. Są jak kosmetyki. Przygodą są tylko przez chwilę. Potem pozornie pomagają żyć. Zakładać codzienną maskę. Kryć się ze swoimi strachem, depresją, powolnością, nieśmiałością, brakiem życiowego tempa czy motywacji. Więc ciach. Speed pomoże. Mała amfa ożywi. Marycha rozweseli. Crack nakarmi euforią. Hera dopieści. Przez chwilę. Tylko co potem? Co chwilę później? Kolejna dawka czy strach jeszcze większy, depresja głębsza, nieśmiałość jeszcze bardziej obezwładniająca?
Pal sześć dorosłych. Ci wiedzą, co robią, czy choć powinni wiedzieć. Strach, gdy z dragami zadają się dzieci. Dziś to tak powszechne, zwłaszcza w szkołach średnich, że wyjątkiem, i to podejrzanym, stają się placówki, w których narkotyków nie odnotowano. Dilerzy są powszechnie identyfikowani i aż dziw bierze, że działają z taką łatwością. Młodzież wchodzi w narkotyki z ciekawości, którą szybko zastępuje przyzwyczajenie. Bo przecież łatwiej żyć z chemią we krwi. Nieprawdaż? To wyniszczające, mówią pedagodzy, bo dzieciaki zaprzyjaźnione (może jeszcze nie uzależnione) z narkotykami tracą zainteresowanie nauką. Cała ich uwaga, cała koncentracja skupia się na narkotykach. I pieniądzach, bo dragi trzeba kupić.