Rynek zdalnie sterowany

Chiny, Wenezuela, Boliwia i parę innych krajów starają się nie przyjmować do wiadomości opinii Zachodu, że wolnorynkowa gospodarka jest systemem skuteczniejszym od regulowanej przez państwo.

Publikacja: 14.02.2014 16:13

Gospodarka, zapewniając stały rozwój, powinna prowadzić do tego, by ludziom żyło się lepiej. Kraje rozwinięte od dekad są przykładem, że wykorzystując model wolnorynkowy, udaje się zwiększać dobrobyt społeczeństwa. Po inne systemy gospodarcze sięgają zwykle państwa, które znajdują się w grupie rozwijających się, a ich historia pełna jest dyktatorów, junt czy fanów marksizmu-leninizmu.

W ich przypadku dystans do krajów rozwiniętych nie maleje tak szybko. Widzą przede wszystkim wady kapitalizmu, a nie jego zalety. Szukają więc rozwiązań, które w szybszy sposób podniosłyby standard życia obywateli. Tym bardziej gdy na całym świecie coraz widoczniej rozwierają się nożyce dochodowe – majątek 10 proc. najbogatszych w krajach rozwiniętych rośnie szybciej niż pozostałych 90 proc.

Niestety, rozwiązania, po które sięgają, są najczęściej niedemokratyczne. Historia pokazuje, że kapitalizm bez demokracji nie jest w stanie poprawnie funkcjonować, przemieniając się w system etatystyczny. Wydaje się, że najskuteczniej udaje się realizować połączenie socjalizmu z wolnym rynkiem Chinom. Ale czy aby na pewno stopa życiowa milionów Chińczyków rośnie tak szybko jak gospodarka Państwa Środka?

Po 1991 r. kraje, które zdecydowały się całkowicie lub częściowo odrzucić wolny rynek, poszły dwoma drogami – ewolucyjną i rewolucyjną. Część przez lata funkcjonowała w socjalizmie – m.in. Białoruś, Kuba, Korea Północna, Chiny – i postanowiła mu nadać bardziej rynkową twarz. Druga grupa to kraje, które zerwały nagle z modelem kapitalistycznym, by pójść swoją własną drogą – m.in. Wenezuela i Boliwia.

Droga smoka

Chiny są dziś drugą największą gospodarką świata po Stanach Zjednoczonych, depcząc po piętach 29 krajom Unii Europejskiej. Ich PKB jest o 167 proc. wyższy niż japoński, a przecież zaledwie w 2004 r. to Japonia była azjatyckim liderem. Droga, którą przeszedł Kraj Środka od gospodarczej i społecznej zapaści po wielkim skoku i rewolucji kulturalnej, to w głównej mierze zasługa reform przeprowadzanych za czasów rządów Deng Xiaopinga, a później przez Jiang Zemina. Ich celem miało być wprowadzenie socjalistycznej gospodarki rynkowej.

Zmiany rozpoczął od pięcioletniej reformy rolnej, w ramach której zlikwidowano komuny rolne, chińskie odpowiedniki radzieckich kołchozów. Należącą do nich ziemię podzielono na działki, które zostały wydzierżawione rolnikom. Określoną część plonów musieli jednak oddawać państwu. Uruchomiono też sieć banków, które udzielały rolnikom pożyczek inwestycyjnych.

Na południowo-wschodnim wybrzeżu powstało kilkadziesiąt specjalnych stref ekonomicznych, których celem było przyciągnięcie zagranicznego kapitału i technologii. Towarzyszyła temu powolna prywatyzacja, która ominęła jednak największe państwowe koncerny. Proces ten nie zaszedł jednak nigdy zbyt głęboko – z danych Wszechchińskiej Federacji Przemysłu i Handlu wynika, że w 2012 r. prywatne firmy wytwarzały dobra i usługi warte nieco ponad 60 proc. PKB całego kraju. Pozostałe 40 proc. pozostaje wciąż pod kontrolą rządu, czyli partii komunistycznej – dotyczy to w głównej mierze wielkiego przemysłu i systemu finansowego.

Za czasów Jiang Zemina zmniejszono bariery inwestycyjne dla zachodniego kapitału i obniżono cła. Dzięki tym zmianom w 2001 r. Chiny stały się członkiem WTO.

Niemal pełna kontrola nad systemem finansowym oraz rosnąca nadwyżka handlowa, która przyczyniła się do szybkiego przyrostu rezerw walutowych, ułatwiła Pekinowi utrzymywanie taniego juana, co czyni chińską gospodarkę jeszcze bardziej konkurencyjną.

Szybki rozwój Państwa Środka w ciągu ostatnich 25 lat to również zasługa wyjątkowo niskich kosztów siły roboczej. Z oficjalnych danych wynika, że średnia minimalna płaca miesięczna w zależności od regionu waha się między ok. 500 a 800 zł, przy czym stale i szybko rośnie. Jeszcze cztery lata temu wynosiła od 300 do 450 zł. Dla Chin szybki wzrost płac zaczyna być problemem – dużo mniej płaci się dziś robotnikom w Bangladeszu, Wietnamie, Kambodży czy Tajlandii.

Zdaniem ekonomistów w ciągu najbliższych dziesięciu lat Chiny staną się największą gospodarką świata. Trzeba jednak pamiętać, że wielkość chińskiej gospodarki wynika też z wielkości narodu liczącego 1,35 mld mieszkańców. Dochód przypadający na mieszkańca, a ten – przynajmniej statystycznie – obrazuje poziom życia, z 9100 dol. na osobę w 2012 r., plasuje Chiny już nie na 2. miejscu na świecie, ale na 122. za Tajlandią, Azerbejdżanem, Kubą i Wenezuelą.

Najbardziej popularny wskaźnik nierówności społecznych – indeks Giniego – pokazujący nierówności w dochodach – nawet według nieoficjalnych danych jest dla Chin wciąż stosunkowo wysoki i wynosi 0,474 za 2012 r. A im wskaźnik wyższy, tym nierównowaga w dochodach większa i na odwrót. – Różnica w przychodach między mieszkańcami wsi i miast oraz między różnymi grupami społecznymi i brak klasy średniej są czynnikami, które mogą zagrozić stabilności społecznej – mówiła niedawno „The Wall Street Journal" Zhu Yinghui z pekińskiego International Institute for Urban Development.

Dysproporcje między najbogatszą, uprzywilejowaną grupą obywateli a resztąmogą być jednak w Chinach dużo większe, niż wynikałoby to z oficjalnych statystyk. Dane zebrane przez Narodowe Biuro Statystyczne Chin pokazują, że na 10 proc. najbogatszych gospodarstw domowych przypada 32 proc. dochodów. Z badania przeprowadzonego w Chinach w 8000 rodzin przez naukowców z amerykańskiego uniwersytetu Texas A&M wynika, że do 10 proc. najbogatszych trafia aż 56 proc. przychodów. – To oznacza, że nierówności dochodowe w Chinach są większe niż w USA, a nawet niż w niektórych społeczeństwach afrykańskich – powiedział WSJ Gan Li, jeden z organizatorów badania.

Nierówności dochodowe w Chinach są większe niż w USA, a nawet niż w niektórych społeczeństwach afrykańskich

Niepokojące może też być badanie z 2011 r. przeprowadzone przez Bain & Co. i China Merchants Bank, z którego wynika, że aż 60 proc. najbogatszych Chińczyków (o wartości majątków powyżej 1,5 mln dol.) rozważa emigrację. Większość tych, którzy w socjalistyczno-rynkowych Chinach dorobili się majątków, wydaje się nie widzieć swojej przyszłości w rodzinnym kraju.

Prężny rozwój Chin nie może przesłonić faktu, że kraj wciąż pozostaje republiką ludową, którą rządzi jedna partia – komunistyczna.

Rewolucja boliwariańska

Najbardziej spektakularną próbę stworzenia zamkniętej, regulowanej gospodarki po upadku komunizmu podjął jednak w Wenezueli Hugo Chávez. – Musimy na nowo wymyślić socjalizm. Nie może to być ten rodzaj systemu, który widzieliśmy w Związku Radzieckim. Pojawi się on, gdy stworzymy nowy system oparty na współpracy, a nie konkurencji – mówił przed laty, określając rewolucyjną drogę, przez którą miało przejść ponad 28 mln Wenezuelczyków. – Jestem przekonany, że ścieżką do nowego, lepszego świata nie jest kapitalizm, tylko socjalizm – deklarował Chávez, który eksperyment z efektywną gospodarką socjalistyczną wdrażał przez 14 lat (1999–2013). Jego misję kontynuują teraz prezydent i były minister spraw zagranicznych Nicholas Maduro.

Zmarły w ubiegłym roku Chávez postawił na przedsiębiorczość spółdzielczą, reformę rolną i system mikropożyczek. Pieniądze na przeprowadzenie reform, które miały doprowadzić do likwidacji nierówności społecznych, pochodziły z ropy. Wenezuela jest jednym z jej dziesięciu największych producentów na świecie – tuż za Irakiem i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Ale żeby móc w pełni korzystać z surowcowych zysków, rząd musiał przejąć kontrolę nad sektorem paliwowym. Najprostszą drogą była nacjonalizacja.

Pod koniec 2001 r. na mocy tzw. prawa o węglowodanach produkcja i dystrybucja ropy w Wenezueli miała być kontrolowana przez państwo. W żadnej spółce prowadzącej tego typu działalność inwestorzy prywatni nie mogli mieć więcej niż 49 proc. udziałów. Diamentem w koronie była spółka Petroleos de Venezuela (PDVSA), piąty największy eksporter ropy na świecie. W ciągu zaledwie 6 lat (2004–2010) ok. 61,4 mld dol. jej zysków zostało przeznaczonych na rządowe projekty społeczne.

Branżą paliwową Chávez rządził żelazną ręką. Gdy w 2003 r. w PDVSA rozpoczął się strajk – rząd podjął decyzję o zwolnieniu tych, którzy nie chcieli wrócić do pracy. Co ciekawe, PDVSA powstała w 1976 r., gdy rząd Rafaela Caldery postanowił... znacjonalizować wenezuelski przemysł petrochemiczny. To właśnie Calderę zastąpił Chávez na fotelu prezydenta Wenezueli w 1999 r., nie szczędząc poprzednikowi cierpkich słów podczas mowy inauguracyjnej.

W ciągu zaledwie kilku lat w Wenezueli powstało ponad 100 tys. spółdzielni. W zamyśle Cháveza miały działać jak normalne firmy – z tą różnicą, że ich właścicielami byli pracownicy, a nie inwestorzy prywatni, czyli używając socjalistycznej nomenklatury – kapitaliści. U szczytu rozwoju spółdzielnie zatrudniały prawie 20 proc. obywateli w wieku produkcyjnym.

Niestety, prawie połowa z nich była fikcyjna, a jedynym celem ich istnienia było zdobycie rządowych pożyczek udzielanych przez system banków komunalnych. W 2009 r. istniało już ponad 3500 takich banków. Przechodziły przez nie miliardy dolarów, pochodzące głównie z zysków branży petrochemicznej. Jednymi z ich beneficjentów były komuny, które wytwarzając różnego typu produkty na rynek, część swoich potrzeb zaspokajały same, rozwijając własne niewielkie gospodarstwa rolne.

Chávez stworzył też unikalny (jak na realia XXI wieku) system samorządowy. Decyzje o inwestycjach lokalnych podejmują w nim rady komunalne. Ich liczba w 2010 r. przekraczała już 30 tys. To zgromadzenia mieszkańców decydują o tym, czy zbudować drogę lub oświetlenie uliczne, czy remontować szkołę. W ten sposób Chávez starał się sprawić, by decyzję o wydawaniu pieniędzy podejmowali bezpośredni beneficjenci inwestycji.

Znacząca część petrochemicznych miliardów trafia jednak nie tylko na inwestycje, ale także na projekty społeczne, mające zmniejszyć nierówności oraz zapewnić w miarę równomierną dystrybucję dochodu. W tym celu stworzono tzw. misje boliwaryjskie, które oplotły kraj siecią bezpłatnych klinik, zwiększyły poziom edukacji oraz wspierały żywnościowo i mieszkaniowo biednych. Przez trzy misje edukacyjne – Robinson, Ribas i Sucre – przeszło przez ostatnie 10 lat kilka milionów Wenezuelczyków.

Najbardziej przedsiębiorczy obywatele mogą korzystać z programu mikropożyczek na zakładanie własnych biznesów. Od 2001 r. wszystkie wenezuelskie banki mają urzędowy nakaz przeznaczania 3 proc. kapitałów na tę formę kredytowania.

Wenezuelskie rolnictwo oparte było od lat na potężnych latyfundiach. Państwo przejęło znaczącą część tych gruntów, by w 2009 r. rozdzielić 2,7 mln hektarów między 180 tys. ubogich rodzin.

Czy wenezuelski eksperyment się powiódł? Chávez osiągnął sporo sukcesów w zmniejszaniu nierówności społecznych. Gospodarkę Wenezueli dotknęło jednak kilka plag charakterystycznych dla socjalizmu. Wspomniany już indeks Giniego w trakcie rządów Cháveza znacząco spadł z 0,49 do 0,39 i jest dla Wenezueli niższy niż w Stanach Zjednoczonych. Prawie dwukrotnie wzrosły wydatki na edukację, pięciokrotnie na ochronę zdrowia, znacząco spadła umieralność niemowląt i wzrósł poziom wykształcenia Wenezuelczyków. Jednak polityka odgórnego ustalania cen najważniejszych produktów przez rząd doprowadziła do pustek na półkach sklepowych i wysokiej inflacji (w grudniu 2013 r. sięgnęła 56 proc.).

Brak towarów Chávez starał się rozwiązywać, nacjonalizując większą część przemysłu spożywczego. Ale chroniczna dysproporcja między realnymi cenami produktów a ich oficjalną wyceną napędziła rozwój czarnego rynku oraz nasiliła zjawisko przemytu towarów do krajów ościennych. Mocno wzrosła też przestępczość. Z danych organizacji Venezuelan Violence Observatory (OVV) wynika, że wskaźnik zabójstw w 2013 r. wyniósł tam aż 79 osób na 100 tys. i jest dwukrotnie wyższy od oficjalnych danych. – Przemoc wpływa na gospodarkę, ograniczając napływ kapitału zagranicznego. Jej wysoki poziom zmniejsza pewność siebie obywateli i ich przedsiębiorczość – mówił niedawno magazynowi „Bloomberg BusinessWeek" Hugo Frueling, profesor Uniwersytetu Chilijskiego. Z szacunków Organizacji Narodów Zjednoczonych wynika, że Wenezuela z powodu wysokiego poziomu przestępczości traci rocznie nawet 5 proc. PKB.

Finansowanie wydatków społecznych zyskami z eksportu ropy mocno uzależniło Wenezuelę od jednego sektora gospodarki. W 2011 r. przychody z ropy stanowiły aż 96 proc. wartości całego eksportu kraju. Wahania cen ropy mają więc decydujący wpływ na inwestycje i budżet Wenezueli.

Nic więc dziwnego, że gdy w latach 1999–2012 kraje Ameryki Łacińskiej rozwijały się w tempie 3,2 proc. PKB rocznie, państwo Cháveza mogło pochwalić się średnią 2,8 proc. Wskaźnik rozwoju społecznego (HDI) wyniósł w 2013 r. 0,748 pkt – co dało Wenezueli 71. miejsce tuż za Albanią, ale przed Gruzją czy Brazylią.

Transformacja surowcowa

Z doświadczeń Chaveza stara się korzystać prezydent Boliwii Evo Morales, przywódca Ruchu w Kierunku Socjalizmu (MAS). Już obejmując rządy w 2006 r., Morales pokreślał, że: „Największym wrogiem ludzkości jest kapitalizm. To on wywołuje powstania i sprzeciw wobec systemu, przeciwko neoliberalnemu modelowi, który reprezentuje dziki kapitalizm".

On także podjął decyzję o nacjonalizacji większości spółek petrochemicznych i górniczych, poczynając od wprowadzenia 82 proc. podatku od ich zysków. Zdaniem rządu w La Paz zagraniczne koncerny sabotują inwestycje, co opóźnia rozwój kraju.

Pieniądze z dodatkowych podatków posłużyły do reformy rolnej, inwestycji infrastrukturalnych czy rozwinięcia pomocy społecznej. Pomimo starań rządu w La Paz wskaźnik rozwoju społecznego Boliwii za 2013 r. to zaledwie 0,675 – tyle samo co w Mongolii i mniej niż w Gabonie.

Aby zwiększyć standard życia obywateli, boliwijski rząd przez lata dopłacał do najważniejszych towarów, w tym paliw. Gdy tylko się z tego wycofał w 2011 r., ukryta inflacja stała się widoczna, skacząc gwałtownie do 70 proc. W ubiegłym roku przez Boliwię przeszła fala strajków. Na ulice wyszli nauczyciele, górnicy, pracownicy służby zdrowia, którzy domagali się podwyżek pensji minimalnych, które już raz o niemal 50 proc. Morales podnosił. Za najbardziej kontrowersyjną decyzję prezydenta Boliwii wciąż jednak uchodzi legalizacja upraw koki.

Zarówno Chávez, jak i Morales korzystali z pomocy Fidela Castro. W zamian za tanią wenezuelską ropę kubańscy lekarze podnosili standardy służby zdrowia w Caracas i La Paz.

Chávez i Morales, by móc realizować projekty prospołeczne, sięgnęli po pieniądze z ropy. To właśnie dostęp do rzadkich surowców staje się w coraz większym stopniu narzędziem w rękach polityków, którym marzy się autorytarny styl rządów. Cechą takiego podejścia jest zwykle zastępowanie charakterystycznych dla gospodarki wolnorynkowej rozwiązań rynkiem regulowanym.

Bez tego rodzaju atutów gospodarczych trudno byłoby utrzymać się przy władzy przez lata Kaddafiemu w Libii, Mubarakowi w Egipcie, Husajowi w Iraku.

Najlepszym przykładem surowcowej transformacji ustrojowej i, co za tym idzie, gospodarczej jest przemiana Związku Radzieckiego w Rosję. Współczesny rosyjski przemysł zbudowano właśnie na potężnych zasobach surowców – gazu, ropy, węgla, żelaza czy diamentów.

Wszystkie te przykłady pokazują, że główne narzędzia gospodarki socjalistycznej – centralne planowanie, nacjonalizacja czy sztuczne utrzymywanie cen na niskim poziomie, w jeszcze większym stopniu niż przed pierestrojką i upadkiem muru berlińskiego stają się w długim okresie nieskuteczne.

Nakazy, zakazy, koncesje

Centralne planowanie utrudnia obecnie znaczące rozproszenie kapitału niezbędnego do inwestycji oraz duża łatwość migracji siły roboczej. Kapitał najłatwiej zebrać, nacjonalizując, tyle że w epoce powszechnych inwestycji zagranicznych znacząco pogarsza to stosunki z innymi państwami, których firmy są coraz częściej współwłaścicielami przejmowanych przedsiębiorstw. A dobre relacje są istotne, bo wymiana handlowa wciąż stanowi o sile gospodarczej narodów.

Nie ma państw w pełni gospodarczo wystarczalnych, a nawet te, których popyt wewnętrzny i siła nabywcza jest wyjątkowo silna (jak Stany Zjednoczone), płacą wysoką cenę za uzależnienie od importu dóbr, których najzwyczajniej w świecie nie opłaca się im produkować.

Odgórne ustalanie przez państwo cen podstawowych produktów prędzej czy później prowadzi do oderwania ich wycen od kosztu produkcji, a to w efekcie przekłada się zwykle na ukrytą inflację i konieczność utrzymywania sztucznego kursu walutowego, albowiem ten realny dość szybko zaczyna uwzględniać różnice cen. Rozwija się przy tym czarny rynek – gdzie towary są, co prawda, droższe, ale za to dostępne. Sztuczne sterowanie gospodarką to też konieczność jej regulowania przez nakazy, zakazy, koncesje, zezwolenia itd. To wszystko podnosi koszt funkcjonowania państwa.

Różnicę między gospodarką socjalistyczną a kapitalizmem tak ujął brytyjski historyk Niall Ferguson w swojej „Cywilizacji": „Kłopoty, z jakimi borykał się Związek Sowiecki, można sprowadzić do tego, że tam życie w cywilu było mniej atrakcyjne niż w Stanach Zjednoczonych. Było tak dlatego, że centralne planowanie (...) całkowicie nie przystawało do zaspokajania potrzeb konsumentów. (...) planujący nigdy nie zdoła sprostać pragnieniom milionów konsumentów indywidualnych, których gusta ciągle się zmieniają. (...) Amerykański model rynku okazał się najlepszy właśnie w tym, jak wychodził naprzeciw popytowi konsumenckiemu (i tworzył go)".

Większość współczesnych (po 1991 r.) prób odejścia od gospodarki rynkowej sprowadza się do poszukiwania rozwiązań prospołecznych – prób budowy państw opartych na gospodarce socjalistycznej. Celem ich przywódców, przynajmniej tym deklaratywnym, jest zwykle próba wyrównania nierówności społecznych – poprzez podnoszenie średniej długości życia, zmniejszanie poziomu śmiertelności niemowląt, redukcję analfabetyzmu, wzrost PKB na mieszkańca.

Przekonanie, że państwo i systemy lokalnej władzy komunalnej lepiej wyrównują poziom życia niż dystrybucja dóbr w systemie wolnorynkowym, jest charakterystyczne w ostatnich latach nie tylko dla rewolucyjnych, socjalistycznych pomysłów, ale także dla wielu rządzących w wolnorynkowych demokracjach. Próby kontroli tych zjawisk przez państwo u ich źródeł oznaczają jednak zwykle konieczność rozbudowy systemu urzędniczego, któremu towarzyszą organy kontroli i nadzoru – często mające wsparcie w aparacie siłowym.

Gospodarka, zapewniając stały rozwój, powinna prowadzić do tego, by ludziom żyło się lepiej. Kraje rozwinięte od dekad są przykładem, że wykorzystując model wolnorynkowy, udaje się zwiększać dobrobyt społeczeństwa. Po inne systemy gospodarcze sięgają zwykle państwa, które znajdują się w grupie rozwijających się, a ich historia pełna jest dyktatorów, junt czy fanów marksizmu-leninizmu.

W ich przypadku dystans do krajów rozwiniętych nie maleje tak szybko. Widzą przede wszystkim wady kapitalizmu, a nie jego zalety. Szukają więc rozwiązań, które w szybszy sposób podniosłyby standard życia obywateli. Tym bardziej gdy na całym świecie coraz widoczniej rozwierają się nożyce dochodowe – majątek 10 proc. najbogatszych w krajach rozwiniętych rośnie szybciej niż pozostałych 90 proc.

Niestety, rozwiązania, po które sięgają, są najczęściej niedemokratyczne. Historia pokazuje, że kapitalizm bez demokracji nie jest w stanie poprawnie funkcjonować, przemieniając się w system etatystyczny. Wydaje się, że najskuteczniej udaje się realizować połączenie socjalizmu z wolnym rynkiem Chinom. Ale czy aby na pewno stopa życiowa milionów Chińczyków rośnie tak szybko jak gospodarka Państwa Środka?

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy