Nic jeszcze na dobrą sprawę się nie wydarzyło, a my wiedzieliśmy, że to koniec. Już wiosną nie ośmielano się podejmować dyskusji z tezą, że świata takiego, jaki znaliśmy dotąd, już nie ma, a nasze życie zmieni się bezpowrotnie. Gra toczyła się już tylko o to, kto lepiej uchwyci naturę zmiany, dokładniej oszacuje skalę dokonującej się bez jednego wystrzału rewolucji. A czy upadł w tym czasie choć jeden liczący się w świecie rząd? Wybuchł jakiś poważniejszy konflikt? Nawet wirus, w którego cieniu żyjemy od kilku miesięcy, wydaje się nie być tak śmiertelnie groźny, jak obawiano się jeszcze na początku roku.
Zapaść służby zdrowia i masowe zgony spowodowane koronawirusem to wciąż niepokojąca, ale jednak wizja; ewentualność, na którą się przygotowujemy. Kryzys gospodarczy, nawet jeżeli widoczny na poziomie wskaźników ekonomicznych, jeszcze nie wywrócił życia zwykłych ludzi do góry nogami. Konflikt między Stanami Zjednoczonymi i Chinami, jakkolwiek blisko mijałyby się statki obu mocarstw na Morzu Południowochińskim, też jeszcze nie przeobraził się z zimnej wojny w starcie militarne. W sklepach nie brakuje jedzenia, bezrobocie utrzymuje się na niskim poziomie, a na skwerach i w parkach zamiast nowych bezdomnych widzimy raczej uśmiechnięte rodziny z dziećmi.
Więc jak to się stało, że Mateusz Morawiecki – polityk, który nie słynie raczej z retorycznych popisów – rozpoczyna jedno z ważniejszych wystąpień w ostatnich miesiącach od sformułowania „na naszych oczach wykuwa się nowy porządek świata". Przywołuje termin, który ma określony ciężar i który jeszcze rok temu był zarezerwowany raczej dla wyznawców teorii spiskowych niż szefów państw. Nikogo to jednak nie dziwi. Przeciwnie, zarówno ghostwriterom, jak i słuchaczom premiera wydało się to najwyraźniej stonowanym, acz dokładnym opisem sytuacji. Jak miałoby być zresztą inaczej w dobie globalnej kariery tłumaczonego na dziesiątki języków oksymoronu „nowa normalność". Zapanowała rzadka zgodność opinii między politykami a teoretykami, gdzie jedni i drudzy przyznają, że – cytując tytuł „popandemicznej" pracy filozofa Iwana Krastewa – „Przyszłość już tu jest".
Jeżeli czegoś zdążył nauczyć nas rok 2020, to na pewno tego, żeby nie spieszyć się z jego podsumowywaniem. Z drugiej strony, jeżeli chcemy cokolwiek z niego zrozumieć, już teraz trzeba spojrzeć na niego jak na pewną całość. Pandemia, lockdown, protesty Black Lives Matter w Stanach Zjednoczonych, a nawet zatrzymanie Margot i dyskusja o prawach osób „niebinarnych" w Polsce tłumaczą się nawzajem. Dopiero w ramach tej całości okazuje się, dlaczego zdania o nowej normalności i nowym porządku świata zaczynają już powoli zalatywać banałem. I jak to się stało, że kwestią, która rozpala emocje – zwłaszcza przeciwników rządowych obostrzeń – jest zasłanianie ust i nosa maseczkami.
Inwokacja zamiast epitafium
Po kolei. Zacznijmy – jak premier Morawiecki – od czegoś banalnego. Pani Marszałek, Wysoka Izbo, na naszych oczach świat poddany został serii archaicznych rytuałów inicjacyjnych.