Tradycje antyczne i olimpijskie to dobre referencje, ale niedoskonałe – zapasy odchodzą w zapomnienie. Powód? Stały się za mało widowiskowe. Międzynarodowy Komitet Olimpijski ogłosił, że postanowiono odświeżyć program i dyscyplina zostaje wykreślona z listy w Tokio 2020. Po protestach decyzję cofnięto, ale dla zapaśników to pyrrusowe zwycięstwo. Na macie już pojawił się zabójczy konkurent w komercyjnym opakowaniu – MMA, czyli mieszane sztuki walki. Reguły są proste: najsilniejszy wygrywa, widzowie oglądają, sponsorzy płacą, wszyscy są szczęśliwi.
Dlatego do ekstremalnych walk garną się zawodnicy nie tylko z zapasów, lecz także boksu, judo i karate. Zmieniają barwy jak niegdyś status z amatora na zawodowca. Idą po swoje, choć jeszcze dziesięć lat temu MMA było sportem z piekła rodem, gdzie dwóch wyłysiałych i wytatuowanych grubasów wchodzi do klatki, a jeden wychodzi. Teraz zawody pokazuje telewizja i nikogo to nie szokuje. Ba, załatwia podskórną potrzebę uczestnictwa w mordobiciu bez uczestnictwa w mordobiciu. Ale też, jak zauważa judoka Paweł Nastula, mistrz olimpijski (Atlanta 1996), świata i Europy, od kilku lat zawodnik MMA, który ma szkołę sztuki walki – ludzie potrzebują wyładowania stresu. Do jego klubu kiedyś przychodzili chłopcy z podwórka, by się prać i tak rozładowywać energię. Teraz zaglądają biznesmeni, żeby zrobić to samo ze stresem wyniesionym z pracy. Zdejmują krawaty i zdarza się rozbite oko czy złamany nos – cenne doświadczenie podczas walki o swoje w realu.
Szybciej, dalej, oryginalniej
Pomysłowość człowieka ekstremalnego nie zna granic, skoro sęk w tym, by je przekraczać. I nic dziwnego, że tradycyjne wyczyny sportowców bledną w porównaniu z możliwościami prezentowanymi przez miłośników odjazdu, czadu i wykopu. Tak przynajmniej powiedzą sami, bo mają swój język, wykreowanych idoli, stworzoną kulturę, słowem – tożsamość. Istnieją nawet ekstremalne igrzyska, bo wszystko da się sprzedać, gdzie zawodnicy uprawiają narciarstwo bardzo szybkie, kolarstwo śnieżne, wspinaczkę po lodowcu i inne wygibasy. Na dole czeka karetka i ratownicy do zwożenia po wypadkach i urazach. To wszystko – może poza wypadkami i urazami – pokazują własne media jak kanał Extreme Sports Channel transmitujący „emocjonujące dyscypliny i związany z nimi styl życia, sylwetki współczesnych ikon" plus relacje z mistrzostw pędzenia na złamanie karku na byle czym – byle szybciej i dalej, ale przede wszystkim oryginalniej.
Element sportowy występuje tu o tyle, że ruszają się mięśnie, bo głowa niekoniecznie. To niegroźne z pozoru wariactwo rodzi czasem ekstremalnych zapaleńców poświęcających się danej pasji, co pokazał film „Człowiek na linie" o mężczyźnie spacerującym po linie rozwieszonej między wieżami World Trade Center w 1974 r.
Pierwsza z tych mód w Polsce, która przy okazji wykorzystała tkwiące w stuporze budowlane dźwigi – to skoki na bungee. Ich popularność w latach 90. była ogromna, więc skoki aranżowali zawodowcy i amatorzy – zdarzały się wypadki śmiertelne, które tylko wzmacniały legendę i napędzały kolejnych śmiałków. Z czasem pojawiło się więcej sportów ekstremalnych, ale przede wszystkim i stały się ogólnie dostępne. Czym jest więc dzisiaj ekstremum, skoro na Mount Everest może wejść każdy?
Wspinaczka, nurkowanie, walki wręcz – wybór jest szeroki i nieograniczony. Zacząć może każdy, bo wiele nie trzeba. Rower górski do kupienia jest w każdym sklepie sportowym. Najpierw sprawdza się w drodze po bułki, potem na przejażdżce w parku, podmiejskim lesie, pagórkach i wybojach, wreszcie w górach na oponach z kevlaru i pancerzu chroniącym od gałęzi i skał, w którym amator wygląda jak gladiator – to właśnie ewolucja człowieka ekstremalnego. Głód adrenaliny jest bowiem zaspokajany i potrzeba coraz większych porcji emocji.