Chodzi o Cvetę Dimitrovą – byłą „partnerkę" (kiedyś byśmy, zgodnie zresztą z prawdą, napisali: konkubinę) redaktora naczelnego „KP" Sławomira Sierakowskiego. Niedawno wyznał on publicznie – podkreślam, publicznie – że poczuwa się do tego, żeby podziękować kobiecie, z którą był przez pięć lat związany, za jej anonimowy wkład w działalność środowiska „Krytyki".
Już sam przyjęty przez Sierakowskiego punkt wyjścia daje wiele do myślenia: „Żyjemy (...) w patriarchalnej i silnie zindywidualizowanej kulturze, w której wszystko, a szczególnie osiągnięcia, związane jest z konkretnymi osobami. Gdzie po to, żeby zostać wysłuchanym, trzeba wyrobić sobie nazwisko. Ulegają temu nawet najbardziej świadome jednostki. Podporządkowują sobie innych i wykorzystują. Osób podatnych na to nie brakuje. Są to głównie kobiety przyzwyczajone do ról podrzędnych, choć często obdarzone wyższymi kompetencjami niż osoby, którym pomagają".
Dalej szef „KP" oświadczył ni mniej, ni więcej, że z osobistej relacji ze swoją „partnerką" czynił użytek zawodowy – Cveta Dimitrova harowała za darmo, pomagała mu w robieniu kariery, bo była jego dziewczyną. Po rozstaniu z nią postanowił więc publicznym oświadczeniem zrekompensować jej trud i głośno docenić jej poświęcenie dla misji realizowanej przez środowisko „Krytyki".
Kiedy przeczytałem tekst Sierakowskiego, kompletnie nie rozumiałem, o co mu chodzi. Skoro ktoś żyje w „związku partnerskim" (nawet jeśli ten związek nie jest sformalizowany), to ponosi tego konsekwencje. Dwoje dorosłych ludzi, decydując się przecież na wspólne życie, zaczyna naśladować relację małżeńską, nawet jeśli nie taki przyświeca im zamiar. Natury nie da się oszukać, nawet w najbardziej nowoczesnym i postępowym człowieku odzywają się jakieś atawizmy. A małżeństwo to nie jest umowa o pracę: podejmuje się w nim bezinteresowny wysiłek dla drugiej osoby. Że też kwiatowi młodej polskiej inteligencji trzeba takie rzeczy tłumaczyć.
Tymczasem w kręgach feministycznych zawrzało. Ewa Majewska nie zostawiła na Sierakowskim suchej nitki, a przy okazji zaatakowała te feministki, które okazały jej zdaniem wyrozumiałość wobec redaktora naczelnego „Krytyki". „Uważam – orzekła ona – że niestety czyny mają swoje konsekwencje. I że jesteśmy – my, feministki, lewicowe teoretyczki i aktywistki i tak dalej – ostatnimi osobami, które mają prawo w tej sytuacji »wybaczać« czy »odpuszczać«. Gdyby Sławek skierował swoje słowa bezpośrednio do swojej partnerki – świetnie. Ona miałaby pełne prawo mu wybaczyć, nie reagować (...). Natomiast gdy robimy to my, osoby, którym jednak zależy na równości, sprawiedliwości społecznej, równouprawnieniu, to w gruncie rzeczy przyklepujemy starą dobrą niesprawiedliwość, strojąc się w piórka sprawiedliwych tego świata, którymi przecież nie jesteśmy, ignorując kilka lat nadużyć, jakich Sławek się wobec swojej partnerki dopuszczał".