Idę o zakład, że 99,9 proc. Polaków (nawet tym czytającym książki) nazwisko Stanisława Kuszelewska-Rayska nie mówi zupełnie nic. Trudno się dziwić – ta zmarła w Londynie w 1966 roku pisarka, tłumaczka i publicystka z Polski wyjechała tuż po wojnie, o komunistach wyrażała się jak najgorzej i ani jej było w głowie nawiązywać jakiekolwiek kontakty z PRL.
W polskim Londynie była jednak znana. Jej wydany w 1946 roku zbiór opowiadań „Kobiety" komplementował Melchior Wańkowicz. Zachwycał się nim Jan Lechoń, który oceniał: „Niby są to migawki, same autentyczne zdarzenia, ale ich podanie świadczy o prawdziwym pisarstwie". Dwa lata później Kuszelewska-Rayska opublikowała drugi zbiór „Dziwy życia". W Polsce po raz pierwszy zostały one wydane dopiero teraz (i to już jednak trochę dziwi, że tak późno).
Autorka pisze w nich o losach kobiet w czasie II wojny – młodziutkich dziewczyn z ich naiwnymi marzeniami, ale i o tych dojrzałych, pełnych bólu, bez złudzeń. Na okupację patrzymy więc ich oczyma, ale w rzeczywistości jest to spojrzenie samej pisarki, której biografia też zasługuje na niejedną książkę.
Urodzona w 1894 roku Stanisława Kuszelewska należała do tego pokolenia Polek, które serio potraktowały przekonanie, że słowo „obywatel" znaczy ten, który głosuje i broni ojczyzny. A skoro domagały się wtedy one pełni praw politycznych, to i w czasie I wojny nie chciały być bierne. Kuszelewska zostaje pielęgniarką frontową, w 1918 roku ze swoim zastępem harcerek bierze udział w zajęciu Mińska, a w czasie wojny polsko-bolszewickiej – już jako młoda żona i matka – prowadzi w Warszawie biuro prasy i propagandy Służby Narodowej Kobiet. 20 lat później znów walczy – w czasie obrony Warszawy, w AK i w powstaniu warszawskim. Straciła w nim zresztą 25-letnią córkę, co jest przejmującym wątkiem jej opowiadań, choć podanym w niezwykle ascetyczny sposób. Weźmy choćby miniaturę „Matki".
„Na brzegu siedzi pięć kobiet, każda ma oczu niebieskie, włosy już siwe. Dzieci miały również oczy niebieskie i były przyjaciółmi" – pisze. Kobiety wspominają swoje poległe w powstaniu dzieci. Syn jednej zginął na Wilanowskiej, walczył do końca, córka innej – szaleńczo odważna – poległa na rogu Żytniej i Młynarskiej. Mówi kolejna: „Została na straconej placówce, nie odstąpiła rannych. Zabili wszystkich na jej oczach. Potem zabili ją. Na Mokotowie jest siedem grobów powstańczych, w każdym leży dwustu ludzi. W jednym – ona. W którym, nie wiem". Za gardło ściska jednak dopiero puenta. Bohaterki zauważają plakat – znak nowej władzy w nowym kraju: „Śmierć zbójcom z Armii Krajowej, sługom niemieckim, zdrajcom demokracji!". I wtedy jedna z matek mówi: „Lepiej, że nie żyją".