Od zawsze chciałem być lekarzem, naprawdę od zawsze, od przedszkola.
No wie pan, akurat w przedszkolu zabawy w doktora mają wielu amatorów.
Owszem, były zabawy z koleżanką, ale dziś wyznam ze wstydem, że ją oszukałem. Ona mi pokazała, a ja jej nie.
Nie wiem, czy powinienem zezwalać na propagowanie wykorzystywania kobiet.
Pan nie propaguje, pan piętnuje, a ja się wstydzę. Mówię, że to było oszustwo, i uczę, że tak nie wolno.
Miejmy medycynę za sobą. Przed państwem Mirosław Jędras – multiinstrumentalista...
Gram na wielu instrumentach, ale na żadnym dobrze. Na gitarze słabiutko, na skrzypcach wcale, na klawiszach przeciętnie. Kończyłem co prawda podstawową szkołę muzyczną...
...Pełen profesjonalizm! Zna pan nuty, a wiele gwiazd rocka nie kojarzy ich nawet z widzenia.
Grałem na akordeonie i bardzo się tego wstydziłem. Teraz po 30 latach sięgnąłem po niego trochę z przypadku, trochę z przekory. Znakomicie oddaje klimat socjalistycznej Polski, który pojawia się na „Zuchu Kaziku".
Nie podoba mnie się ta płyta.
A to dlaczego?
Nagraliście dla żartu kilkanaście piosenek z lat 40. i 50., hymnów partyjnych. Nagrałby pan hymn NSDAP?
Nie, bo te klimaty nie są nam bliskie.
Każdy Polak zna je z filmów wojennych.
Ale to nie są pieśni naszego pokolenia, nie czujemy z nimi związku.
A z tymi czujecie? Wy, co do jednego, szczerzy antykomuniści?
Te piosenki w naszym wykonaniu same się ośmieszają. My komunizm kompromitujemy, a nie propagujemy. Naprawdę tak to rozumiem.
Ale ja to wiem! Nie podejrzewam Kazika czy pana o sympatię do czerwonych...
...No właśnie!
Tylko twierdzę, że popełniliście błąd. Słuchacze nie zrozumieją tej przewrotki.
Staramy się docierać do ludzi myślących. To ludzie, którzy wiedzą, czym był komunizm, i nie trzeba im tego tłumaczyć.
Czyżby?
Tak sądzę.
Nagrał pan piosenkę „Czy chciałbyś mieć syna pedała" i wrzucając ją na YouTube, dodał pan w przypisach, że to żart i wszystko należy traktować odwrotnie.
Często działam na granicy nierozpoznawalności żartu i pojawiły się komentarze odbierające utwór dosłownie.
Czyli musiał pan tłumaczyć żarty. To dopiero żenujące.
Ale w końcu jestem mistrzem żenady, prawda?
„Czy chciałbyś mieć syna pedała" nie zrozumieli. Albo żart się nie udał, albo ma pan słuchaczy kretynów.
Część z pewnością tak. Połowa to kompletni idioci, druga połowa to ludzie bardzo inteligentni. Przeciętni słuchacze do nas nie docierają.
Niemniej tamtą piosenkę pan wyjaśniał. A teraz „Zucha Kazika"...
Teraz też wyjaśniam.
Gdzie?
W tym momencie... (śmiech) W sprawie oceny komunizmu jesteśmy pryncypialni.
Zostawmy te spory. Mówi pan, że od zawsze chciał być lekarzem, ale jednocześnie od początku pan grał.
Ale niezawodowo. W latach 80. zawodowcem był tylko Kazik, a my z Kubą Sienkiewiczem graliśmy sobie w domach.
Był pan bon vivantem?
Byłem, cokolwiek to w latach 80. znaczyło. Raczej nie w duchu paryskich kawiarni. Wtedy zamiast do knajp chodziło się na balangi...
...O, znam to słowo z języka moich rodziców.
A może na prywatki, choć to głupie słowo? Nie, chyba jednak balangi. Na pewno nie na melanż, bo na melanże to chodzą moi synowie.
I co się piło?
Głównie wódkę. Jak było piwo, to piwo. Ale ja nigdy nie byłem i nie jestem mocnym zawodnikiem. Jeśli wypiję za dużo, to kac potrafi mnie trzymać trzy dni. To już chyba objawy starości.
Wróćmy do dokonań muzycznych, nie alkoholowych.
Cały czas nagrywałem dla siebie i te piosenki były u mnie w domu. Jeśli ktoś przyszedł i mówił: „Daj kasetę", to dawałem. Tak dostał moje piosenki Kuba Sienkiewicz, tak trafiły do Kazika. Ale mnie na scenę wyciągnął z niebytu dopiero na początku tego stulecia Dr Yry.
Skądinąd też niezły zawodnik.
Nawet nie wiem, kim on jest z wykształcenia. Wiem, że prowadzi knajpę, a przede wszystkim jest muzykiem i performistą.
Performerem.
Do niego pasują formy nieprawidłowe, więc performistą.
A pan?
Miejskim muzykantem.
No tak, autentyczny muzyk miejski.
Jestem artystą naiwnym, bo mam przymus wykonywania, odczuwam przymus tworzenia, ale z pewnością nie robię tego technicznie dobrze.
Wtedy, w latach 80., nie ciągnęło pana, by rzucić te pieruńsko nudne studia?
One może i są trudne, ale nie są nudne. Były takie momenty, że zastanawiałem się, czy to studia nie zrezygnują ze mnie albo czy ja w końcu nie rzucę ich, ale szczęśliwie je ukończyłem. I właściwie innego zawodu nigdy nie szukałem.
Przejście na muzyczne zawodowstwo odbywa się niepostrzeżenie.
Uczciwy artysta to ktoś, kto uprawia swą sztukę, nie patrząc na pieniądze, często tworzy w biedzie.
No tak, do życia w biedzie nie czuł pan powołania.
Obawiałem się, że nie będę się w stanie utrzymać z grania. Poza tym ja rzeczywiście lubię swój zawód, lubię być lekarzem. A być zawodowym muzykiem? Miałbym się sprzedawać, martwić się, czy moja kolejna płyta sprosta oczekiwaniom?
Przecież i tak wydaje pan kolejne płyty.
To wygląda zupełnie inaczej. Gdy mam materiał, idę do wytwórni i czasem słyszę: „Wiesz, tego, to chyba nie wydamy". Wtedy to wrzucam na swoją stronę internetową i też jest dobrze.
Jak się sprzedał „Skazany na garnek"?
To prawda, często działam na granicy nierozpoznawalności żartu
Normalnie, pewnie kilka tysięcy.
Tu też są teksty, z którymi się nie zgadzam.
Ciekawe które?
„Ballada o Jezusie i Leninie" to refleksja o świecie młodej, urodziwej blond aktorki...
Jestem młody i urodziwy!
Popracowałbym jeszcze nad blond włosami.
Nad włosami w ogóle.
Naprawdę ma pan taką wizję świata: były sobie dwie postaci równe sobie, idealiści...
Między nimi nie ma znaku równości i ja go nie stawiam.
Nie? „Obaj głosili równouprawnienie".
No właśnie! I to jest piękne.
Tylko że to kompletna nieprawda.
W sferze deklaracji tak przecież miało być: wszyscy są sobie równi: czy król, czy biedak.
Po owocach ich poznacie.
I dlatego śpiewam, że jeden siebie darował, drugi ludzi mordował. A że w jednej piosence zestawiłem Jezusa z Leninem, to przecież nie znaczy, że ich zrównałem. To utyskiwanie nad kondycją człowieka, który nie jest w stanie stać się lepszym. Ale nie traktujmy tego nazbyt serio. Piosenka to piosenka, nie musi wyrażać poglądów artysty, zwłaszcza wprost. To mogą być prowokacyjne tezy poddane pod rozwagę.
Czasami jest pan serio, jak w pięknej, poruszającej piosence „Wrócił żołnierz z wojny". To bardzo mocny, pacyfistyczny protest song. Zniknął „Zacier" ironista.
Zawsze był „Zacier" serio, czego ta piosenka jest dowodem, bo powstała dziesięć lat temu. Teraz nagrałem ją ponownie i umieściłem na płycie.
Akurat teraz młodzi Ukraińcy ze Lwowa jadą walczyć do Donbasu i niektórzy wracają – jak w pańskiej piosence – z dziurą w głowie. Radzi im pan: „Dzieci, moje dzieci, nabrać się nie dajcie, a ch...jów, co rządzą, z dala omijajcie"?
To nie są moje rady, ale desperacja i lament kobiety, która straciła męża. Czysty głos rozpaczy.
Ci młodzi chłopcy wiedzą, co się może stać, ale uważają, że są wartości większe niż życie. Mówi im pan, by to rzucili, bo dzieci mogą znaleźć tatę z dziurką w głowie?
Nie, boję się, że ci ludzie zostaną oszukani, że ich najlepsze intencje zostaną przez kogoś wykorzystane do zdobycia władzy.
Wojna zawsze jest taka, jak pan ją przedstawia?
Niepotrzebna? Według nauki Jezusa tak, jest niepotrzebna. Jeśli chce się traktować jego słowa serio, odwoływać się do nich, to trzeba porzucić jakąkolwiek walkę i poddać się losowi. Nie na tym polega nasza egzystencja, by się o cokolwiek bić, nawet w obronie ojczyzny.
Pan by się nie bił?
Ja bym się bił! Zapewne poszedłbym walczyć, uznając słowa Chrystusa za nierealne. Na tym też polega nasze nieszczęście, że rzeczywistość zmusza nas do opowiedzenia się po którejś ze stron. Wiem, że to paradoks, ale taki jest człowiek.
To gorzej niż paradoks.
Do tej schizofrenii się przyznaję. Takie rozdwojenie jest charakterystyczne dla wielu ludzi, tylko osoby o niezwykle skrystalizowanych poglądach jemu nie ulegają. A ja szanuję osoby poszukujące, tych, którzy jeszcze nie wiedzą.
Pan nie wie?
Oscyluję pomiędzy różnymi wartościami.
Co to znaczy?
Sam nie wiem, tak sobie gadam.
Musimy zrobić pauzę, żeby się wyśmiać.
Ale to też część mnie, taki jestem. Wie pan, staram się z tym moim śpiewaniem nikomu nie narzucać. Piosenki piszę dla siebie, a że czasem wytwórnia chce je wydać, a ktoś kupić i przyjść na koncert, to inna sprawa.
Misji w tym nie ma żadnej?
Poza tym, że się w tym realizuję – żadnej. A że niektóre utwory są skandalizujące? Bywało.
Owszem, sam pamiętam „Odmówili mi skrobanki". To bezlitosny żart z Alicji Tysiąc, choć jej nazwisko nie pada.
Wiadomo, czyją historią to było inspirowane, ale dotyczy nie tylko tej pani.
„Dziecko, nie powiem, wielce pokochałam, ale sprawę dla zasady do sądu podałam, bobym je chyba bardziej kochała, gdybym je sobie najpierw wyskrobała".
To znowu piosenka o bezradności i desperacji wobec takiego zjawiska. Bo co można powiedzieć, kiedy w pewnym momencie zostaje już tylko „k...a" i „sp...j". Bo słów brak.
Jako lekarz dokonałby pan aborcji?
No nie! Moje przekonania są jednoznaczne: to jest życie, to jest mały człowiek, a nikogo nie wolno zabijać! Pytał pan o krystaliczne poglądy – tu je mam jednoznaczne i zdecydowane. Skoro nie chcę zabijać zwierzątek, to tym bardziej ludzi.
Wielu ekologów tak nie rozumuje.
To absurdalne.
Brigitte Bardot, radykalna obrończyni fok, chełpi się kilkoma aborcjami.
I to jest prawdziwa schizofrenia. W tej sprawie nie mam żadnych wątpliwości.
„Odmówili mi skrobanki" to prawdziwy antyaborcyjny protest song, bo o ile pod „Wrócił żołnierz z wojny" wszyscy się podpiszą i nad losem biednych dzieci zapłaczą, o tyle tu poklasku pan nie zdobędzie.
Ale też, jak panu mówiłem, wcale go nie szukałem.
I w „Odmówili mi skrobanki" jedzie pan po bandzie.
Tak.
Bardzo rozbudowana odpowiedź.
(śmiech) Ale celowo nie chcę tego rozwijać. Wszystko powiedziałem w piosence i tutaj.
Czy to prawda, że...
...Moją największą pasją jest kolekcjonowanie starych żelazek? Prawda.
Żelazek na głowę?
Nie, antycznych.
Pan sobie z czytelników i ze mnie jaja robi?
Ani trochę! Mam jedną z największych w Polsce kolekcji starych żelazek, blisko tysiąc żelazek z całego świata! Nie wierzy pan? To można łatwo sprawdzić w internecie.
To się daje leczyć?
Ale po co? To jest fascynujące! Wydałem nawet opracowanie „Stare żelazka". To lepsze niż zbieranie win.
Ja nie zbieram, ja spożywam.
Ale czyta pan, interesuje się tym. Żelazka są o wiele ciekawsze, są po prostu wspaniałe. To cudowne, tajemnicze przedmioty.
Proszę państwa, różne egzemplarze miałem na kozetce, ale takiego czadu jeszcze nie przeżyłem. Człowiek, który ma w domu tysiąc żelazek, nie przyszedł w niczym wyprasowanym.
Bo ja prasuję tylko troszkę.
A czym?
Zwykłym, nudnym, plastikowym żelazkiem.
W dzieciństwie słyszałem historie o biciu dzieci kablem od żelazka.
Mnie tak na szczęście nie bito. Chyba nie tylko dlatego, że rodzice mieli żelazko bezprzewodowe, bo mieli też prodiż z kablem...
Prodiże też pan kolekcjonuje?
Nie są tak ciekawe.
Jasne, to nie żelazka. Nie boi się pan, że je ukradną?
Tylko jak? Musieliby jakąś ciężarówką podjechać i ze dwa dni wynosić. To dwa pokoje plus piwnica pełne żelazek, takie prywatne muzeum. Moje najstarsze datowane żelazko pochodzi z 1785 roku, ale jest wiele niedatowanych i niektóre z nich mogą być starsze.
A jakie były najstarsze żelazka?
Najstarsze były po prostu kamienie do gładzenia na zimno, ale z żelazek to rzeczywiście najstarsze były żelazka kumulacyjne, czyli jednoczęściowe, takie, które ogrzewało się nad ogniem.
To bardzo kosztowne hobby?
Nerki, jak u Kieślowskiego, za hobby nie oddałem. Najdroższe są szkockie, unikalne żelazka za jakieś 7 tys. zł.
Co na to rodzina?
Żona się przyuczyła, jest niemal ekspertem, synowie nie zdradzają zainteresowania.
Dłużej o żelazkach nie wytrzymam. Wróćmy do muzyki. Skąd urocza nazwa „Zacier"?
Zasugerował ją mój kolega ze szkoły, ale potem dorobiliśmy do niej ideologię i uznaliśmy, że to skrót od Zrzeszenia Artystów Cierpiących i Entuzjastycznie Rżnących.
Rozumiem, że to pański pseudonim.
Wtórnie się nim stał.
A propos muzyki, słyszy pan, co w tej knajpie grają?
„Last Christmas", na temat.
To a propos twórczości żenującej. Co to są Zacieralia?
Taki coroczny Festiwal Twórczości Żenującej. Mamy nadzieję, że nie żenujemy niskim poziomem. To ma być jak zacier – surowe, niedokończone, nieskrępowane. Artyści, którzy bardzo chętnie do nas przychodzą, mają się nie wstydzić pomyłki, improwizacji.
A przychodzą gwiazdy.
Kazik jest zawsze, opuścił tylko jedną edycję, jest mój przyjaciel z dawnych lat Kuba Sienkiewicz, jest Dr Yry ze swoimi zespołami, w tym roku ma być Olaf Deriglasoff...
I pan w garnku lub czajniku na głowie. Nigdy w żelazku, bo żelazko to świętość?
Nie, bo żelazka nie da się założyć.
A czajnik jest do tego wręcz stworzony!
Jak się wyrżnie denko? Czemu nie?
Żeby znieść ból istnienia, trzeba założyć na głowę garnek?
On mnie łączy z kosmosem. To rodzaj pierwotnej anteny satelitarnej. Garnek skupia wiązkę promieniowania kosmicznego, która pozwala mi połączyć się z uniwersum.
Już to kiedyś słyszałem. Dwadzieścia lat temu opowiadała mi to pewna pomylona Gruzinka.
Naprawdę?
Tak.
To niesłychanie optymistyczne, że można być Gruzinką i zrozumieć sens istnienia.