Nienawiść

Dopiero z perspektywy 60 lat widać, jak bardzo zakłamana była legenda o Nowej Hucie wyrastającej w miejscu błotnistych, kułackich, ciemnych wiosek.

Aktualizacja: 26.07.2015 15:44 Publikacja: 24.07.2015 00:51

Nienawiść

Foto: CAF/PAP

Wyrastałem w Nowej Hucie, a ściślej w Bieńczycach, w latach romantycznych błędów i wypaczeń. Byłem na wpół świadomym i w pełni bezradnym świadkiem wymazywania skazanych na zagładę wsi w chciwym żołądku komunistycznego wilkołaka. Kiedy zamieszkałem na osiedlu Krakowiaków, tonące w błocie blokowisko chwilowo zakończyło pokojową aneksję chłopskich chałup i zagonów na granicy linii kolejowej biegnącej między nitkami ulicy Kocmyrzowskiej. Po torach chwiejnie i bez pośpiechu toczyły się ceglaste składy pociągów towarowych, a obok po granitowej kostce turkotały drabiniaste wozy z wielkimi stertami suszonego tytoniu wiezionego do czyżyńskiego monopolu.

Na mszę lub religię przeprawiałem się przez tory i dalej szedłem wzdłuż targowiska pełnego furmanek i gniadych, siwych czy kasztanowych koników łowiących obrok w zawieszonych u pyska workach. Zapach końskiego potu i nawozu, ziemi, jabłek, rejwach, z jakim okoliczni chłopi z zamiłowaniem targowali się o ceny papierówek, antonówek, landsberskich, ogórków, kopru czy czosnku, sprawiał, że mimo natrętnych os obsiadających skrzynki śliwek czy gruszek lubiłem towarzyszyć mamie podczas zakupów na placu. Już samo targowanie było obrzędem z innego świata, nadającym transakcjom sens niż w państwowym sklepie, bo sprzeczny z wyznawaną przez nomenklaturę świętą ideą sprawiedliwego podziału biedy między zwykłych ludzi.

Moja mama była przymusowym wirtuozem negocjacji, chociaż odebrała zupełnie inną lekcję – przed wojną pomagała babci w biedasklepiku na podczęstochowskim Lisińcu, w którym sprzedawano towary innym ubogim, zazwyczaj na borg, czyli na zeszyt. Podczas zakupów częstowała każdego na dzień dobry powiedzonkiem „bez przyczynku nie odchodź z rynku", czym zyskiwała nieokreśloną przewagę psychologiczną nad sprzedającymi. Oni bowiem nie mieli na podorędziu celnej riposty i bezskutecznie nadrabiali miną, powtarzając jak zaklęcie: „ale moja marchewka to sam cukier" albo: „kalarepa jak masełko".

Zostawiając po prawej ręce plac targowy, szedłem wzdłuż łanu żyta aż do wiejskiej kaplicy otoczonej sejmikiem chłopskich zagród i strzeżonej przez krzywe pnie jabłoni ubrane w białe wapienne bryczesy. Mieszkańców osiedli gwałtownie przybywało, więc przy kaplicy stanął ołtarz polowy, a później, po latach starań, dramatycznej walce o kościół w 1960 roku, a następnie mozolnej budowie, powstał w jej miejsce kościół Arka Pana wyświęcony przez kardynała Karola Wojtyłę w maju 1977 roku. Na drugim krańcu Nowej Huty – w Mogile – od XIII wieku rezydował wspaniały kościół należący do cystersów. Unosiła się z niego woń kadzidła i wraz ze strzelistymi słowami psalmów krążyły nad dachami kolejnej z wiosek zżeranych w tamtych czasach przez wiecznie głodnego Lenina (według pewnej poetki „Adama nowego człowieczeństwa") i jego syfilityczne potomstwo.

Kilka dni temu postanowiłem odwiedzić Bieńczyce i Mogiłę (z której w pierwszej połowie XX wieku pochodziło 30 proc. mąki dla Krakowa), a raczej to, co z wiatru ducha i prochu materii wiejskich gniazd dotrwało do dzisiejszej rozkwitającej marności. Większość moich podróży, a prawdę mówiąc prawie wszystkie, odbyłem w fotelu z książką w ręku, jednak ta nowohucka miała być zaledwie niewielkim spacerem, a równocześnie dotknięciem dzieciństwa, więc mimo lenistwa wypełzłem jak kret z nory na lipcowe słońce.

* * *

Do działania zachęcił mnie pasjonat nowohuckiej przeszłości Adam Gryczyński, który swego czasu zredagował wielotomowe wydawnictwo „Czas zatrzymany", bogaty katalog wspomnień i unikatowy album zdjęć opowiadających o ziemi, wioskach, obyczajach, budynkach, rodzinach i indywidualnych losach mieszkańców podkrakowskiej ziemi, zanim zostały zmiażdżone lub pokiereszowane przez azjatycką jutrzenkę swobody z ideologiczną pałką w ręku i rewolwerem socjalistycznej demokracji w kaburze.

To ekscytujące, że jako potomek nowohuckiej ludności napływowej mogę zanurzyć się w matecznik kłębiącego się od setek lat życia pokoleń podkrakowskich chłopów opartego na znojnej pracy, urodzajnych wersetach ziemi i łacińskich litaniach obłoków. To poruszające przeżycie, bo wydawało się, że nawet miłość nie chroni przed niepamięcią, zwłaszcza że to aborcja pamięci była jednym z najważniejszych celów planu likwidacji polskości realizowanego przez czekistę Iwana Aleksandrowicza Sierowa, jego polskich ordynansów, a później następców.

Wielu wykształconym czytelnikom „Gazety Wyborczej" może się wydawać, że Nowa Huta rozwaliła swe koszarowe cielsko na nudzie i beznadziei prostackiego życia wiejskiej społeczności, która nie wyściubiała nosa poza swoje postne pastwiska, parafię i paciorki różańca. Ale takie życie, drodzy absolwenci krótkiego kursu poprawności, było w Polsce niemożliwe. Ze zdjęć patrzą na nas jasne twarze nauczycieli i obrońców Lwowa, sumienne spojrzenia młynarzy i żołnierzy wojny 1920 roku, mówią o nim proste słowa żon w listach do wciąż żywych wąsatych mężczyzn w mundurach armii austriackiej. Przeglądając tomy „Czasu zatrzymanego", możemy uczestniczyć w procesjach Bożego Ciała, ślubach i pierwszych komuniach, podziwiać dorodną młódź Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej i Żeńskiej, tężyznę sportowców klubu Tęcza, zapisać się do Związku Rezerwistów, stwierdzić łudzące podobieństwo Jana Ciepieli (wójta Bieńczyc) do Wincentego Witosa i składać się na rękę z pochodzącym z Mogiły słynnym zapaśnikiem Zbyszko Cyganiewiczem. Spadkobiercy pamięci opowiadają o nowych wojennych sąsiadach – rodzinach wysiedlonych ze Śląska i Kruszwicy nad Gopłem przez naszych niemieckich przyjaciół. O rodzinach Fleishfarbów, Rozenwaldów (wydali przed wojną cztery córki za Polaków) i innych żydowskich rodzinach wkomponowanych w mogilską mozaikę, także w czasie okupacji niemieckiej. Możemy patrzeć na zdjęcie Jana Staszyszyna w pasiaku wykonane w jednym z licznych polskich obozów w Auschwitz. Wreszcie dowiadujemy się, że dziejowa sprawiedliwość, rugując lud z ojcowizny, płaciła za jeden mórg ziemi warty 100 000 zł odszkodowanie w wysokości 1000 zł.

Możemy zatrzymać się chwilę przy fotografiach w przewrotny sposób przypominających obrazy Chełmońskiego, a przedstawiających orkę na tle kominów i bloków. Zgarbione sylwetki idących za pługiem to pokorne ofiary obiektywnego procesu postępu i rozwoju dziejów. Skłębione fabryczne dymy, które morderczą czapą zamykają niebiosa nad oraczami, są na czarno-białych zdjęciach podobne do niewinnych obłoków lub szczodrych deszczowych chmur, a strzechy wciąż samotnie strzegą niewidzialnych stalowych nitek babiego lata. Czytelnikowi przychodzą myśli o przemijaniu i pogodzeniu z przeznaczeniem, ale burzą je zdjęcia wcierek z przerażająco milczącymi twarzami inżynierów pogardy Stalina i Bieruta.

Z odrębnego świata pochodzą surowo ciosane twarze i rzeczowe spojrzenia chłopów, opiekuńcze oczy kobiet zamglone dźwiganą z poświęceniem ciężką ciżbą życia. W Mogile i Bieńczycach, jak w każdej z tych zamordowanych wiosek, pełgał płomień niezliczonych wariantów polskiego losu, oświetlał małopolską urodzajną ziemię i gasł, pozostawiając puentę i sens na miejscowym cmentarzu, na wygnaniu, w Katyniu, oflagu, komunistycznym więzieniu, pod oślepiającą łachą syberyjskiego śniegu.

Kiedy wyruszam mogilską ulicą Klasztorną i idę w stronę Wisły, która mimo niebieskiej krwi jest jeszcze skromna, rozlana nie tak dumnie jak pod Wawelem, spotykam przy niewielkim parku murowany dwór z końca XIX wieku upiększony drewnianymi ozdobami i zgrabną werandą. Jest opuszczony, chociaż widoczne na nim zakurzone tablice z napisem „Galeria Stary Dworek" mogą sugerować, że jest własnością publiczną. A gdy już minę bazylikę mniejszą ojców Cystersów i drewniany XIV wieczny kościółek pw. św. Bartłomieja, w którym moja starsza córka przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej, spotykam ruderę po dawnym młynie i sąsiadujący z nią kryty gontem, zapewne stuletni, drewniany dom z ciosanych belek. Dlaczego niszczeją? Wokół błyszczy kakofonią kolorów wysypisko czystych i obramowanych zadbaną zielenią bezkształtnych domów.

Dawne, zwłaszcza wiejskie, domy, zanurzone łagodnie w krajobraz, budowane przez pokolenia według tego samego wzorca i z tych samych naturalnych materiałów, nie robią przykrego wrażenia jednolitości, rezygnacji z przymiotów osobowości budowniczych, architektonicznej urawniłowki. Domy wiejskie nie musiały naśladować natury, bo z natury były wzięte. Nie wchodziły z nią w konflikt, bo żyły w symbiozie. Dom był naturalnym dopełnieniem urody małej ojczyzny, odgadywał, nazywał i współtworzył ducha krajobrazu, tożsamość wybranego miejsca, dawał im przedostatni szlif, bo ostatni tworzyli zawsze zamieszkujący je ludzie.

Glina, drewno i trzcina, stopnie z piaskowca, modrzewiowa weranda i podcienie były pożyteczne i kształtne jak miejscowa mowa i zwyczaje powiązane z porami roku i kalendarzem liturgicznym. Pozwalały przybyszom z dalekich stron i swojakom rozpoznawać i odróżniać siebie nawzajem, delektować się regionalnym gustem, smakiem i stylem, to znaczy być zadomowionymi w obcym nieodgadnionym świecie. Piękna powtarzalność rozwiązań architektonicznych, tak jak powtarzalność kolorów stroju i jedzonych potraw, zrastała się przez wieki świadomie i podświadomie z wszechobecnym podstawowym mechanizmem życia.

Z rytmiczną jak muzyka powtarzalnością pracy serca i płuc, z obrotami dni i nocy, porami roku, wiosenno-jesiennym cyklem życia roślin, żarnami ludzkiego życia mielącymi regularnie słaby czas, zamieniając dzieciństwo w starość i znajdując w tej przemianie sens i piękno porządkujące wszechświat. Nawet powracające do człowieka pytania o przeklęty i ciemny związek życia i śmierci, powracające do każdego myślącego pytanie o istnienie Boga mieszczą się w tym rytmicznym ładzie. Czyż nie krążą podobnie obłoki buntu i zgody ze światem, a rozpacz i nadzieja, lęk przed nicością i tryumf nad człowieczą słabościami zmieniają się niezmiennie jak susza i deszcz?

* * *

Zawsze, kiedy wchodziłem do starej wsi, czułem instynktownie, że domy zbudowane w ramach jednego stylu skutecznie zachowują indywidualność. Bo indywidualność tworzą rzeczy wpisane harmonijnie w naturalne piękno, wpisane w kosmos lokalności i sens życia wspólnoty. Są bowiem częścią większej całości – dziedziczonych z pokolenia na pokolenie wiary, reguł wykonywania zawodów, logiki pracy i zasad korzystania z jej owoców. Żyję w XXI wieku, ale pamiętam hieroglify odwiecznej harmonii i szlachetnej prostoty – Orawianki schronione pod sobotami świątyni, wkładające buty przed mszą, niosący się jak brzęczenie łąk śpiew podczas uroczystości Matki Boskiej Zielnej, wspólną pracę przy sianokosach i liturgię posiłku na miedzy pod dziką gruszą, gęste zsiadłe mleko w glinianych dwojakach i uginającą się pod smalcem długą pajdę chleba. Zacieranie śladów, po których każda wspólnota i każdy z nas poszukuje siebie, jest powolnym zabójstwem, a niestety coraz częściej samobójstwem. Są tacy, którzy zabijają siebie ze wstydu, z ulgą, inni ze strachu, przez roztargnienie, ze zmęczenia, głupoty, nadmiaru lub braku czasu albo pieniędzy. Wskutek działania zmaterializowanego szatana lub braku troski zamiast spójnej opowieści pokoleń mamy do czynienia w przestrzeni publicznej z szyfrem brzydoty, za którą nieudolnie kryje się niechęć do człowieka, jego duchowej wrażliwości i rozwoju. Gdym się miał dopiero narodzić, poetka pisała:

W maju w roku czterdziestym piątym

nazbyt wcześnie pożegnałam nienawiść

Dzisiaj znowu się do niej sposobię

Jest i będzie mi jej żar potrzebny.

Nienawiść jako fundament Nowej Huty symbolizowały hasła „Nowa Huta cios w gniazdo reakcji" czy „Robotnicza pięść w strupieszały Kraków". Jeśli zło było i środkiem, i celem, to czy mogły nas ominąć opuszczenie i brzydota? Domy, ulice i osiedla powstałe w okresie PRL musiały być brzydkie, bo były oprawą dla oficjalnej pogardy wobec wrogiej tradycji spontanicznego życia. Ta pokraczność pielęgnuje między ludźmi do dzisiaj anonimowość, obcość, poczucie nijakości danego czasu i rzecz być może najgorszą – ludzką i boską samotność. Złachmaniona przestrzeń publiczna wspiera wykorzenienie z naturalnej harmonii, kształtuje ludzi nieszukających ładu, proporcji i symetrii, pozbawionych wrażliwości na piękno. A to niemal tak groźna przypadłość jak niezdolność odróżniania dobra od zła. Chociaż oba te kalectwa najczęściej idą ze sobą w parze.

Jak wyglądały w Nowej Hucie tajne pomyje socjalizmu, zbyt realnego jak na wytrzymałość normalnych ludzi? Jak z bliska wyglądało krzewienie zła, deprawacja biednych ludzi, których godność chwilę wcześniej bezcześcił niemiecki nadczłowiek? Pisze o tym Wojciech Paduchowski w książce „Nowa Huta nieznana i tajna". W roku śmierci Stalina w Nowej Hucie jeden informator przypadał na 26 osób. W latach późniejszych statystyczna liczba osób odpowiadająca jednemu kapusiowi rosła, w 1951 było ich 99, w 1952 – 187, w 1953 – 120, w 1954 – 147. Trzeba jednak wziąć pod uwagę gwałtowny wzrost liczby mieszkańców Miasta bez Boga. W 1953 roku pracowało dla UB ponad 400 informatorów (milicja tworzyła swoją siatkę osobno), w ciągu października tegoż roku zarejestrowano 537 donosów, odbyło się 778 spotkań z agentami. Pouczające są dane mówiące, że z 625 informatorów i rezydentów 184 osoby zwerbowano z wykorzystaniem materiałów kompromitujących, 113 osób na zasadzie lojalności, 97 na uczuciach patriotycznych, 33 za wynagrodzeniem, 21 pod presją zmiany warunków materialnych, pięć na podstawie pobudek ideowych.

Tych pięciu ideowców to miara sukcesu komunistycznych poetów chodzących w czapkach z czerwonym otokiem. Dokumenty i relacje wyraźnie wskazują również na inną cechę tamtego czasu – głównym rozsadnikiem przestępstw były, jak się okazuje, reżimowe organizacje, np. Służba Polsce („to była szumowina najgorsza, tam ciągle pijaństwo i orgie odchodziły"). Junacy pozwalali sobie nawet na utarczki z MO i UB. Chuligaństwo zyskiwało na spektakularności szczególnie podczas zabaw organizowanych przez inną janczarską organizację – Związek Młodzieży Polskiej.

Archiwa ubeckie to rejestry podłości, ale także świadectwo woli przetrwania, realizmu w ocenie posunięć władzy, prób oporu i konspiracji niepodległościowej. Sporo przykładów pochodzi z okresu ważnej dla komunistów kampanii konstytucyjnej. Na zebraniach w sprawie konstytucji pytano: „dlaczego nie buduje się kościołów, dlaczego nie można dostać węgla, dlaczego przed wojną za metr zboża można było kupić buty, a teraz nie, że konstytucja jest dobra dla demokracji, nie dla nas, że obecna konstytucja to lipa narzucona przez komunistów, wskutek której chce się Polskę skomunizować i doprowadzić do takiego niewolnictwa, jakie jest w Rosji". Mateusz Kardas z Mogiły oświadczył, że „do konstytucji nie będzie się stosował, bo wierzy w Boga. A oczekiwań władzy nie będzie spełniał, bo gdyby to robił, nie miałby co jeść".

* * *

Komunizm, oprócz zaszczepiania wszystkiego, co sowieckie, zachował również prawdziwie lewicowe ideały. Członkini PZPR mówiła: „Czy ja mogę przeszkadzać dziewczynie z hotelu, jeśli ona chce przyjmować po kilku mężczyzn dziennie? Niech sobie to robi, skoro tego biologicznie potrzebuje, nas cieszą każde narodziny, my, socjaliści, nie mamy zakłamanej kościelnej moralności". Małgośka Szumowska zachwycona wyzwalającą siłą prostytucji nie była, jak widać, w swej fascynacji ani pierwsza, ani oryginalna.

Ideały humanizmu socjalistycznego wyrażały się jednak najpełniej w paragrafach kodeksów karnych i praktyce sądowej. Najwyższy Sąd Wojskowy pisał: „Rozpowszechnianie wiadomości, które ze względu na swą treść są obliczone na stopniowe, długofalowe urabianie poglądów w duchu wrogim dla ludowego ustroju, na systematyczne sączenie w zacofane odłamy społeczeństwa jadu niechęci i nienawiści do ustroju ludowego. Jedną z form wrogiego działania może być rozpowszechnianie wiadomości w formie anegdot, tzw. kawałów". Elita katów w togach nie żartowała, opowiadanie dowcipów było bowiem zagrożone wyrokami, do kary śmierci włącznie.

Komunistyczne raporty zawierają długie listy wrogich małej Moskwie środowisk. W ich ramach kolonizatorzy mieszali bogatych chłopów z obszarnikami, tzw. repatriantów, czyli osoby wygnane z ziem zabranych przez ZSRR, z volksdeutschami i funkcjonariuszami przedwojennych służb mundurowych, członkami BBWR, AK, PSL, Zrzeszenia WiN, żołnierzami PSZ na Zachodzie, oficerami wojny 1939, członkami Szarych Szeregów, właścicielami sklepów, żołnierzami BCh, osobami oskarżonymi o utrzymywanie kontaktów z zagranicą lub o szeptaną propagandę. W 1955 roku w ramach narastającej odwilży liberałowie skreślili z listy osób przeznaczonych do represjonowania członków Strzelca i Sokoła.

Mimo inwigilacji, donosicielstwa i zagrożenia represjami duch i śmiech w narodzie nie ginął. Obywatel Piotr Rutkowski znalazł ujście dla swych emocji w poezji:

Kiedy ranne wstają zorze

Gdzie jest mak i gdzie jest zboże

Gdzie jest mięso i słonina

Wszystko idzie do Stalina

Kiedy ranne wstają zorze

w Polsce słoma w Rosji zboże

W Polsce kości i konina

W Rosji mięso i słonina

W raporcie zapisano: „odnośnie do święta PKWN 22 lipca 1950 roku wypowiedział się, że gdyby się nie bał pięciu lat, zniszczyłby całą dekorację w Nowej Hucie. Tylko boi się białych niedźwiedzi, ale i tam się pojedzie, gdy dostaniemy steny, to tam się zrobi porządek".

Wynotujmy jeszcze dwie celne wypowiedzi: „Jedyną zasługą Bieruta jest to, że Gomułka siedzi w więzieniu". I tapicera Janickiego, który zadeklarował, że „obecne władze załatwi się w lasach".

Książka Wojciecha Paduchowskiego zawiera sporo informacji świadczących o przełamywaniu strachu i desperacji ludzi różnych pokoleń. Wspomina o próbach ucieczki na Zachód, o akcjach ulotkowych, nielegalnych organizacjach (Polska Niepodległa z 1951 roku, Harcerski Ruch Antykomunistyczny z 1950). Publikacja zawiera również dziesiątki cennych biogramów ludzi inwigilowanych, jak chociażby Jana Kotyzy urodzonego w Bieńczycach, absolwenta Wydziału Wychowania Fizycznego UJ, działacza Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej, akowca, którego odwilżowo inwigilowano do 1965 roku.

Wracam z Mogiły i idę w stronę placu Centralnego ogołoconego bestialsko przez imperializm z pomnika Lenina. Mijam dawne kino Światowid (nazwy kin – Świt, Sfinks – nawiązywały programowo do pogaństwa) mieszczące obecnie Muzeum PRL. W ramach współczesnej wojny o pamięć w radzie muzeum zasiada Hieronim Kubiak, członek biura politycznego PZPR, członek ekipy Jaruzelskiego w stanie wojennym, wierny komunizmowi po 1989 roku. Tolerancyjny sekretarz pilnuje, by młodzież, miast odzyskiwać pamięć, słuchała mamrotania kolaborantów o obiektywnym i całościowym obrazie czasów PRL. Gdy mijam kino Światowid, przypominają mi się zbudowane pod blokami mieszkalnymi w Nowej Hucie schrony przeciwatomowe. Za ich stalowo-betonowymi drzwiami ukrywały już ponad pół wieku temu największe zdobycze socjalizmu – zwały śmieci, stęchlizna, brud i ekskrementy. Władza bowiem doskonale wiedziała, że schrony są potrzebne wyłącznie jako element wychowania przez terror i strach.

Przemęczonej wysługiwaniem się Moskwie elicie zdrajców brakowało wprawdzie czasu, by czytać wiersze Szymborskiej, ale i ona w swych wieszczych strofach twierdziła, że imperialiści, owszem, marzą o zrzuceniu bomby na obóz pokoju, ale po pierwsze, celują głównie w „naszą ciszę leśną i wiosnę", a po drugie, tak naprawdę boją się zaatakować socjalizm, bo w rozszczepionym atomie „znaleźli strach". Teraz po ujawnieniu pokojowych planów Układu Warszawskiego wiemy, że pokojowy plan ataku na Zachód zakładał, iż z Polski zostałoby nuklearne pogorzelisko. Jest już więc jasne jak słońce Peru, że możliwość suszenia w niektórych schronach przeciwatomowych prania przez moją i inne mamy wynikała jednoznacznie z wyższości socjalizmu nad kapitalizmem i było wielkim zwycięstwem klasy robotniczej wspieranej przez awangardę poetów. Proszę więc wszystkich malkontentów zaślepionych neobolszewicką nienawiścią, by niezwłocznie uderzyli się w piersi i złożyli hołd Gomułce, Bierutowi, Bermanowi, Rokossowskiemu i samemu batiuszce Stalinowi, bo to im zawdzięczają czyste i suche pieluchy oraz szczęśliwe i bezpieczne dzieciństwo.

Autor jest poetą i prozaikiem. Zadebiutował w roku 1978 na łamach wydawanego poza cenzurą kwartalnika „Zapis". W latach 1983–1990 był redaktorem naczelnym kwartalnika „Arka". Ostatnio wydał powieść „Ślady krwi"

Wyrastałem w Nowej Hucie, a ściślej w Bieńczycach, w latach romantycznych błędów i wypaczeń. Byłem na wpół świadomym i w pełni bezradnym świadkiem wymazywania skazanych na zagładę wsi w chciwym żołądku komunistycznego wilkołaka. Kiedy zamieszkałem na osiedlu Krakowiaków, tonące w błocie blokowisko chwilowo zakończyło pokojową aneksję chłopskich chałup i zagonów na granicy linii kolejowej biegnącej między nitkami ulicy Kocmyrzowskiej. Po torach chwiejnie i bez pośpiechu toczyły się ceglaste składy pociągów towarowych, a obok po granitowej kostce turkotały drabiniaste wozy z wielkimi stertami suszonego tytoniu wiezionego do czyżyńskiego monopolu.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się
Plus Minus
Chwila przerwy od rozpadającego się świata