Nie mówię, żeby od razu spłodzić syna i zasadzić drzewo. Mógłbym zacząć od czegoś mniejszego. Nakarmić kota. Mieć gorączkę, palce czarne od czytania gazet. Zachwycić się linią czyichś ramion, kształtem ucha. Poczuć, jak to jest, gdy zdejmie się buty i rozprostuje wszystkie palce u nóg. Wreszcie się czegoś domyślać zamiast zawsze wszystko wiedzieć.
Aniołowie w „Niebie nad Berlinem” Wima Wendersa nie mają skrzydeł. Reżyser podejmował różne próby z ich strojami. Złociste zbroje, upierzenie mniejszego i większego rozmiaru. Wreszcie kazał aktorom założyć ich własne, ciemne, znoszone płaszcze. I tak chodzili wśród mieszkańców zachodniego Berlina, podsłuchując ich rozmowy, zaświadczając przed nimi o istnieniu wieczności. Zbierając, zapisując w notesie efekty swojej działalności. Takie jak chwila, w której motorniczy na pewnej stacji metra zamiast podać jej nazwę wykrzyczał „Ziemia Ognista!”. Albo starszy mężczyzna czytający swojemu wnukowi fragmenty „Odysei” i fakt, że ten ostatni nie mrugnął podczas słuchania ani razu. Kobieta składająca parasol w czasie ulewnego deszczu, moknąca do suchej nitki. I niewidoma, która wyczuwszy przy sobie obecność Anioła, odruchowym gestem próbowała odnaleźć zegarek.