To nie jest tak, że PiS serwuje nam grę w dobrego i złego policjanta. Pozornie tak by to można rozumieć. Mateusz Morawiecki otwiera się na opozycję, kusi PSL, chce się spotkać z Hołownią, a nawet – o dziwo – wypowiada się pozytywnie o in vitro. Wysyła pisma do klubów parlamentarnych. I udaje pełną koalicyjność.
Czy rzeczywiście ma jakąkolwiek przestrzeń manewrową? Zapewne chciałby ją mieć. Nie mam wątpliwości, że nie tylko realizuje interes partii, ale również gra o życie. Bo zejście ze sceny w atmosferze totalnej porażki może uczynić z niego tylko męczennika. A takimi w polityce się gardzi. Symbole porażki rzadko wracają w glorii i chwale. To domena tych największych, jak Tusk czy Kaczyński, a do ich formatu Morawieckiemu daleko. Nie to jest jednak największym problemem byłego i w przyszłości zapewne „epizodycznego” premiera. Największym problemem Prawa i Sprawiedliwości jest kryjący się za plecami Morawieckiego demiurg zniszczenia, siewca politycznej burzy – Jarosław Kaczyński. To on w powyborczym ferworze zdążył już zapowiedzieć twardą linię partii. Zaatakował z wściekłością wszystko i wszystkich. Z jednej strony rzekomo wspiera szukającego koalicjantów Morawieckiego, z drugiej wymachuje im przed oczami maczugą. Czy aby na pewno chce koalicji?