Jakiś czas temu spytałem na Twitterze o najbardziej niedoceniany kraj winiarski. Wiele osób wskazało Austrię, i słusznie. Niemcy z północy, Włosi z południa czy Węgrzy ze wschodu słusznie uchodzą za winiarskie potęgi, ba, Polacy pewnie lepiej znają wina morawskie niż austriackie. Dlaczego? Uczciwie powiedziawszy, nie wiem, dość że wina znad Dunaju nie cieszą się szczególną estymą.
Wino w Austrii zaczęli robić Rzymianie, ale musieli ustąpić miejsca barbarzyńcom, którzy nie mieli do tego głowy. Dopiero dojrzałe średniowiecze, Kościół potrzebujący wina do liturgii, a przede wszystkim rozwój zakonów krzewiących kulturę agrarną spowodowały, że w monarchii Habsburgów zaczęto zajmować się winem. Przez wieki nie zmieniło się jedno – wina austriackie, poza wyjątkami, były tanie, masowe i niewarte uwagi. Cały świat usłyszał o nich dopiero w 1985 roku i była to jedna z najgłośniejszych afer winiarskich Europy. Okazało się, że naddunajscy producenci dosładzali wina… trującym glikolem, znanym raczej z samochodowych chłodnic. Skończyło się samobójstwem jednego z producentów, dramatycznym, całkowitym wręcz upadkiem eksportu i klęską całej branży.