Wiernikowska: Śnieg w Wenecji

To w tym mieście traciłam dziewczęcą niewinność, kiedy podróżując autostopem z Polski na uniwersytet w Perugii, z legowiska na podłodze miałam na wyciągnięcie ręki stertę pism pornograficznych, zaś z drugiej strony parę kochającą się w bezwstydnym świetle lampy.

Aktualizacja: 18.03.2016 08:49 Publikacja: 18.03.2016 00:00

Wiernikowska: Śnieg w Wenecji

Foto: 123RF

Na narty jeżdżę przez Wenecję. Ostatnio taką trasę wymyśliłam, szukając taniego lotu. Wyszło przez Paryż, z przymusowym noclegiem na Roissy-Charles-de-Gaulle, bo okazało się że Wenecja „nie prinimajet". Wryło mi się to słowo w pamięć z czasów, kiedy koczowało się na jakimś lotnisku radzieckiego imperium, bo Moskwa czy Minwody „nie prinimali" z powodu „nielotnej pogody" albo urodzin Breżniewa.

Wódz po skończonej walce

Wenecję tego dnia zasypał śnieg. Śmiechu wart taki śnieg, ale są kraje, dla których białe płatki stają się w mig katastrofą. Pamiętam, że jak w 1996 roku autostradę Tel-Awiw–Jerozolima przyprószyło, to ją natychmiast zamknęli i o mały włos się nie spóźniłam do Jasera Arafata.

Nie dość, że niełatwo było dojechać, przekroczyć granicę Strefy Gazy, dostać się na audiencję, bo trudno to nazwać wywiadem, kiedy stajesz w kolejce z kilkudziesięcioma innymi gośćmi i wiesz, że możesz zadać tylko jedno pytanie, i w końcu o trzeciej nad ranem mówią ci, że twoja kolej, zrywasz się na równe nogi, stajesz za plecami delegacji, która przed tobą dostępuje zaszczytu złożenia hołdu pierwszemu terroryście-nobliście, no więc kiedy wyklepiesz to jedyne pytanie, omówione wcześniej z biurem prasowym, i przywódca nowego państwa-niepaństwa zaczyna odpowiadać, a nawet się rozwodzić specjalnie dla przyjaciół Polaków, którzy ustami pani minister Blidy właśnie obiecali pomoc dla budownictwa nowej Autonomii Palestyńskiej, a tu nagle słyszysz za plecami po polsku cicho, acz dobitnie: „Włącz kamerę. Włącz kamerę".

To dźwiękowiec się zorientował, że operator Duduś Żydaczewski, skądinąd sędziwy mistrz kamery, cały czas trzyma to pudło na plecach, ale z wrażenia nie nacisnął na guzik i cała odpowiedź na jedyne dozwolone pytanie idzie na tak zwanej amerykańskiej taśmie, czyli na niby. Nie możesz przerwać, nie możesz wyjść bez nagrania tego spotkania, które zawdzięczasz skomplikowanej sieci tajnej dyplomacji i romantycznych zbiegów okoliczności, więc ryzykując wybuch trzeciej wojny światowej... zadajesz drugie pytanie. Już z głowy, swoje własne, pierwsze z brzegu, jak te, które potem będziesz zadawać w telewizji objazdowej obywatelom Polski C: „O czym pan marzy?". Gorzej: czy marzy o zakończeniu wojny. Doradcy struchleli, bo takich pytań nie zadaje się wodzom.

Bo kim jest wódz po skończonej walce? Może emerytem? Ale kto takich potrzebuje? Wódz musi trwać, więc walka musi trwać, nawet jeśli ogłosiliśmy światu pokój. Taki tam pokój... Ta matka w obozie uchodźców, co potrząsała swoim niemowlakiem, w którym to już pokoleniu urodzonym w obozie?...

Nie pamiętam, co odpowiedział. Kiedyś sprawdzę, jak mnie wpuszczą do archiwum TVP.

Lepiej nie patrzeć w wodę

Miało być o śniegu w Wenecji.

Biała pierzyna na płycie weneckiego lotniska przykuła do ziemi mój samolot przesiadkowy jeszcze (już?) w Paryżu. A że był to tani lot nietanich, lecz porządnych drogich linii, zafundowano mi nocleg w stolicy świata. Mogłam oczywiście skoczyć do miasta, wypić z Saszą un ballon de rouge, rano w barze na rogu Jean Moulin łyknąć kawę z croissant au beurre i pierwszym RER wrócić na Roissy, ale byłam ciekawa tego hotelu przy lotnisku.

Bardzo lubię hotele, a jeszcze taki między pasami startowymi a pętlami autostrad to jak stacja kosmiczna. Nie to co domowy, prawie przytulny hotel dla zagubionych innostrańców w Nowosybirsku, gdzie okien ani otworzyć (bo upał), ani zamknąć, bo między podwójnymi szybami leżą zwinięte w kłębek zdechłe myszy. Zresztą rano już ich tam nie było, okazało się, że to żywe nietoperze.

Gdy w południe dotarłam do Wenecji, po śniegu nie było już śladu. Ale widmo końca świata wyziera tam z każdego kąta. W jaskrawym słońcu, które nie daje ciepła, łuszczą się liszaje farby na opustoszałych kamieniczkach. Zaciągnięte rolety w oknach, jakby je zabili dechami. Wejścia do domów na parterze zabarykadowano żelaznymi zaporami, które mają zatrzymać wodę do wysokości pół metra. Ale co potem?

Wenecja tonie. Adriatyk podnosi się o milimetr na rok, a grunt, w który wbito pale fundamentów, stopniowo się obniża. Naturalnie, ale też lokalnie, na skutek robót budowlanych.

Gęsta ruchoma ciecz w kanałach śmierdzi trochę mniej niż latem, choć widać, jak uparcie wdziera się do każdego zakamarka, żeby go spenetrować, wypłukać i pochłonąć. Lepiej nie patrzeć w wodę, lepiej myśleć, że to po prostu szosa dla wodnych pojazdów, które w żałobnej ciszy wywożą dobytek kolejnego mieszkańca, dezertera, co wynosi się na stały ląd. Czasem taka pływająca ciężarówka wlecze jakieś worki z cementem, jakieś kafelki – pewnie znów bogaty Amerykanin, albo prędzej Rosjanin kupił mieszkanko, w którym pojawi się na dwa tygodnie w środku lata albo na karnawał.

Karnawał właśnie się skończył. Jeszcze na wystawach straszą maski i kostiumy. Puste oczodoły, nosy krogulcze, drapieżne, obsypane brokatem pióropusze.

Chcę wyplątać się z uliczek, gdzie raz oślepia mnie słońce, raz wpadam w czarną dziurę cienia, zanim oko przyzwyczai się do zmiany. Ciągnie mnie do białej ruchomej ściany, która przesuwa się w świetle rudych kamieniczek sczepionych mostkiem. I nagle staję u stóp wieżowca pchającego się środkiem Canale della Giudecca. To dwudziestopiętrowy statek pasażerski, pływający hotel, w złowróżbnym pomruku silników jak Guliwer wdziera się w świat maluczkich. Inwazja obcych, ale świętych, nietykalnych, bo nadzianych. Niech gwałcą, wszak płacą. Odpłynęli.

Sfrustrowani gondolierzy stoją na lądzie, na próżno wyglądając frajerów. Już się nie wygłupiają ze słomkowymi kapelutkami, na czoło naciskają podwinięte czarne kominiarki. Pokrzykują do siebie przez wodę w narzeczu niezrozumiałym dla italianistek.

Szykują się wybory do parlamentu. Na renesansowych placykach straszą żelazne stojaki na plakaty, tylko częściowo wykorzystane – widać partiom zabrakło pieniędzy na wynajem albo papier. Dyndają na wietrze obszarpane płachty pomazane czarnym sprayem.

Błąkam się po uliczkach, z których znikły nawet koty i gołębie. W głowie mi się lekko kręci, bo wieże kościołów nie trzymają pionu. A może dlatego, że grunt pod nogami zdaje się lekko falować. Chce się uciekać, a żal, bo może to ostatni raz...

Gwałt na zabytkach

Nigdy nie lubiłam Wenecji. Tych domów i kościołów, co mają same fasady, tyle co na pokaz, a z tyłu ciemne, zagrzybione mury. Tych koronek, balustrad, balkoników, wieżyczek. Ja jestem człowiek sosnowego lasu, ziemi, gór. A tu wszystko zdaje się jakąś perwersyjną scenografią, igraszką zblazowanych aktorów komedii dell'arte. Bogatych kupców, którzy zafundowali sobie sztuczne miasto, wydziergane misternie niczym stara biżuteria.

Fantazyjne, ale jednak praktyczne, jak ten pas cnoty, który widziałam tu kiedyś w muzeum – dwa połączone maleńkimi zawiasami paseczki metalu, jeden w pasie, drugi w kroku. Ten drugi z dwiema małymi dziurkami okolonymi ząbkami, a ząbki wygięte na zewnątrz.

To w Wenecji traciłam dziewczęcą niewinność, kiedy podróżując autostopem z Polski na uniwersytet w Perugii, koczowałam u jakichś nowych przyjaciół, a z legowiska na podłodze miałam na wyciągnięcie ręki stertę pism pornograficznych, z drugiej strony zaś kochającą się parę w bezwstydnym świetle lampy. Lecz najbardziej nieprzyzwoity i ekscytujący był wzrok chłopaka wycelowany we mnie za każdym razem, gdy odważyłam się zerknąć w ich stronę.

Czy to nie do Wenecji zabrał nas, stypendystki z Warszawy, Professore, który mnie uwodził grą na gitarze, a moje przyjaciółki całą resztą, a ja, harcerka i przyzwoitka, wysłuchiwałam intymnych zwierzeń ich trojga?

Wolałam z długowłosym fotografem o chrystusowych rysach, który miał portret Che nad łóżkiem, chodzić na strajki studentów. Pamiętam tylko marmurowe ściany Universita di Ca'Foscari, upstrzone czarnymi napisami OCCUPAZIONE – strajk. Gwałt na zabytkach – krzyczało w środku młodej inteligentki z kraju, gdzie każdy stuletni staroć to skarb. Ocierałam się o ich rewolucję z mieszaniną zgorszenia i zachwytu.

Brody rewolucjonistów posiwiały.

Kiedy oswoisz się z tym rozchwianiem, rozpadaniem, niepewnością swoją i krzywych budowli, zaczynasz zauważać detale, wypracowane przecież zgrabną ręką rzemieślnika-artysty, zaczynasz zbierać jak paciorki swoje pojedyncze zdumienia i pod koniec dnia pękasz. Uwiodło cię, zatkało z zachwytu.

Jeszcze w pełnym słońcu, zwielokrotnionym złociście w tafli Zatoki San Marco, włócząc się wzdłuż Fondamenta na koniuszku cypla Punta della Dogana, nagle natykam się na alabastrowego bobasa nadnaturalnej wielkości. W ręku trzyma za nogi żabę. Obrzydliwe. Ale wzroku nie możesz oderwać.

Stoi bialuteńki, nagusieńki, boso, wprost na posadzce z rudego kamienia, odlany z jakiejś materii nieznanej, ni to kamień przezroczysty, ni to plastik czy matowa porcelana. Głowa jakby ciut za duża, jak Dawid Michała Anioła, tylko ten jest mniejszy, ma dwa i pół metra, ale przecież wielki ten dzieciak, i fiutek dziecięcy.

Żabę podnosi przed sobą, gadzinę oślizgłą, ta oczy wytrzeszcza, ledwie zipie, bo wie, jak się takie chłopięce zabawy kończą...

Krok za nim, z twarzą na wysokości pupy białej, nieruchomo stoi carabiniere i w ogóle mu nie jest do śmiechu. Pełni tu służbę ośmiogodzinną, dzień i noc, na wypadek wandalizmu.

Kto miałby zaatakować dzieło sztuki? Przed kim je bronić trzeba? Przed miejscowymi radiomaryjcami, zgorszonymi golizną na chodniku? Przed łakomym pedofilem czy innym świntuchem? Najprędzej przed patriotami weneckimi, którym nie w smak, że francuski magnat ostentacyjnie za własne pieniądze odnawia im zabytki i stawia pomniki, gdzie chce. Jak ten bobas hipernaturalistyczny, specjalnie zamówiony u kalifornijskiego artysty.

Karykatura? Prowokacja? Psikus? Zwrócony w stronę Piazza San Marco, jak spojrzeć dobrze, dynda tym biednym zwierzęciem dokładnie nad dzwonnicą bazyliki, wizytówką miasta, dumnie sterczącą po drugiej stronie zatoki. Były różne protesty.

Więc na wszelki wypadek władze postawiły karabiniera, już chyba za publiczne pieniądze. Człowiek w czarnym mundurze wygląda przy nagusku równie śmiesznie jak ochroniarze wokół naszych polityków, wybranych przecież przez naród, więc kochanych, a jednak niepewnych wśród ludu, bo a nuż ktoś rękę śmie podnieść...

Wygrają w końcu z golasem ci panowie w uniformach – najpierw założą na niego szklaną klatkę, a potem sprzątną stąd zupełnie. Francuski mecenas proponował jedną ze swoich galerii, ale Charles Ray, kalifornijski rzeźbiarz, nie zgodził się na zamknięcie dzieła, które z założenia miało stać w środku Wenecji.

Trzej czarodzieje z Syberii

Szkoda, że nie mogło sobie tak stać bez niczego, bezbronnie, demokratycznie, w zasięgu ręki tych, co chcieliby pogłaskać, i tych – co zamalować. Sztuka powinna służyć do dyskusji, wręcz sporów, jak nasza tęcza na warszawskim placu Zbawiciela, żeby jedni mogli ją palić na znak protestu, a drudzy przyklejać kwiatki na nowo.

Sztuka musi kosztować. Tak mi się powiedziało, ale... Są możni, którzy wiele zapłacą za dzieło sztuki, zwłaszcza kiedy pozłoci ich herb, jak mówią Francuzi. A są artyści, co dzielą się pięknem za darmo, i takich spotykam zaraz za rogiem Muzeum Sztuki Współczesnej na Punta Dogana.

Trzej czarodzieje. Jeden tańczy nad stolikiem obstawionym kieliszkami z wodą, muskając palcami ich brzegi, drugi dmucha w coś jak fletnia Pana, tylko ze szkła białego, a trzeci uderza z góry w szklane rury. Koncert! Wydobywają skądś Mozarta, Czajkowskiego i Gershwina. Ale muszę iść dalej, czeka na mnie przyjaciel w konserwatorium i dopiero od niego się dowiem, że uliczni grajkowie to Rosjanie.

Chodząc ostrożnie po siedemnastowiecznych, chwiejnych podłogach Palazzo Pisani, myślałam, że warto było przyjechać do tego tonącego miasta, żeby poznać Crystal Trio z Syberii.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Na narty jeżdżę przez Wenecję. Ostatnio taką trasę wymyśliłam, szukając taniego lotu. Wyszło przez Paryż, z przymusowym noclegiem na Roissy-Charles-de-Gaulle, bo okazało się że Wenecja „nie prinimajet". Wryło mi się to słowo w pamięć z czasów, kiedy koczowało się na jakimś lotnisku radzieckiego imperium, bo Moskwa czy Minwody „nie prinimali" z powodu „nielotnej pogody" albo urodzin Breżniewa.

Wódz po skończonej walce

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Ubekistan III RP
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz