Przez ostatnie trzy dekady gospodarowaliśmy energią w Polsce w sposób bezrefleksyjny i rozrzutny: popyt na nią rósł, ceny były bardzo stabilne, energetyka funkcjonowała w modelu ustalonym kilkadziesiąt lat temu, w oparciu o węgiel, którego rzekomo ma nam nie brakować, a którego mniej lub bardziej dyskretne dotowanie przez państwo stało się już powszechnie akceptowaną praktyką.
W ten sielankowy obrazek dosyć gwałtownie wdarło się kilka lat temu globalne ocieplenie i zmiany klimatyczne. Nie to, żeby zmian w atmosferze wcześniej nie dostrzegano – dyskutuje się o nich przecież od lat 90. Szczyt klimatyczny w Rio czy porozumienie paryskie nie były wydarzeniami, o których polskie media by milczały, a naukowcy zbywali wzruszeniem ramion. To raczej zasługa przyspieszenia politycznego zadekretowanego w Brukseli, tzw. unijnej polityki klimatycznej, oraz szeregu reguł prawnych wprowadzonych przez Unię Europejską, które wymuszają na państwach członkowskich realne działania.