Ocalały z rzezi wołyńskiej

Zostały mi tylko szyszki, patyczki i ziemia z grobów dziadków, kamień z drogi bazaltowej do naszego domu i fragment cegiełki z jego ruin. To cały mój majątek. Z nimi chcę być pochowany – z tym kawałkiem mojego Wołynia.

Publikacja: 20.01.2023 17:00

Rodzina Werników pochodziła z Wierzbiczna i gospodarowała na 26 hektarach. Jan miał pięcioro rodzeńs

Rodzina Werników pochodziła z Wierzbiczna i gospodarowała na 26 hektarach. Jan miał pięcioro rodzeństwa – cztery siostry i brata

W kolonii Wierzbiczno na Wołyniu, gdzie w 1940 r. przyszedłem na świat jako ostatnie z sześciorga dzieci, mieszkaliśmy pięknie i bogato na 26 hektarach. Jak opowiadały siostry, naszą drogą przez 200 metrów prowadził szpaler drzew wiśniowych i czereśniowych. Gdy kwitły, ludzie z miasta się zjeżdżali, by tędy spacerować. Jak dochodzili do domu, ojciec zapraszał, bo „kto przekroczył Wernika próg, tego zesłał Bóg”. Dawał też polskim i ukraińskim biedakom, co na przednówku chodzili po proszonym. Matka przestrzegała, by nie rozdawał tak hojnie, a on na to, że jak nam zabraknie, to Bóg się już o nas zatroszczy. Dawał też sowicie na budowę kościoła w okolicznej wiosce, mawiając, że Zasmyki bez kościoła to jak zorza bez poranka.

Czytaj więcej

Elżbieta Chojna-Duch: Szkodliwa intryga Wałęsy i Falandysza

Odpolszczanie Wołynia

W Wierzbicznie były 92 gospodarstwa: polskie, ukraińskie, żydowskie. Zgodnie się żyło – z Żydem handlowało się wieprzkami i baranami, osadnicy czescy i niemieccy przyjeżdżali na wymianę handlową, z Ukraińcami się przyjaźniliśmy. Przy sianokosach odchodziły na zmianę pieśni polskie i ukraińskie, a żaby w stawach akompaniowały. Po pracy ojciec stawiał dwa stoły, na nich bimber, i dalej śpiewy. Tylko na święta narodowe, jak pod portretem Piłsudskiego nasi „Pierwszą Brygadę” śpiewali, to Ukraińcy spod oka patrzyli.

Po 17 września 1939 r. Ukraińcy na oścież otwierali bramy Ruskim, witając „wyzwolicieli od polskich panów” kwiatami i wódką. Tak świętowano koniec II RP. Z każdym miesiącem wojny wszyscy byli coraz bardziej umęczeni kontyngentami na rzecz Niemiec, więc zawiązywała się partyzantka, w tym trzy ukraińskie, największą z nich była tzw. pierwsza UPA. Wykluwał się tam pomysł walki zbrojnej, ale i usunięcia polskiej ludności z Wołynia. Po klęsce Niemców pod Stalingradem w 1941 r., gdy do wschodnich ziem polskich zbliżała się Armia Czerwona, w Ukraińcach rozkwitła nadzieja na wywalczenie niepodległości. Nasza Armia Krajowa od razu zdiagnozowała, że potrzebne będą szybkie działania, które do tego nie dopuszczą, i poinformowała o tym polski rząd na uchodźctwie.

Ukraińcy tymczasem wdrażali plan „odpolszczania” Wołynia i Małopolski Wschodniej na wzór niemieckiej Intelligenzaktion. Wobec chłopów zamierzano zastosować prowokacje, a zamieszkujących tamte tereny Żydów już tam nie było, bo „rozprawili się” z nimi Niemcy. Za chwilę więc miało nie być Polaków, a przed środowiskiem międzynarodowym Ukraińcy nie musieliby się tłumaczyć z pretensji do nowych granic, bo zamieszkiwałaby je wówczas wyłącznie ich nacja.

Od lutego 1940 r. trwały wywózki Polaków na Sybir, my też byliśmy na liście, ale uratował nas fach taty. Był weterynarzem samoukiem i Sowieci dali mu warunek: ocali rodzinę, jak wyleczy im konie. To, że po czterech dniach zwierzęta stanęły na nogi, graniczyło z cudem. Kiedy w 1942 r. ruski żołnierz poprosił nas o przechowanie, nim dołączy do partyzantki, najstarsza, 22-letnia siostra Walerka żachnęła się na tatę:

– To oni wywozić nas chcieli, a ty go będziesz krył?

– Cichaj, to też człowiek – odpowiedział tata.

Wiktor Makarenko przezimował u nas, zmieniając się z tatą w stróżowaniu, bo już wtedy dochodziło do pojedynczych mordów na Polakach ze strony Ukraińców. Nasłuchiwało się wtedy każdego nocnego stukotu, budził każdy szmer. To Rosjanin ostrzegł nas, że na wiosnę i na nas się szykują. Gdy odchodził do partyzantów, tata dał mu kamizelkę na kożuszku, buty i jedzenie, a kobiety mu błogosławiły.

Nie wiem, czy rodzice słyszeli, że od lutego 1943 r. Ukraińcy wybili prawie tysiąc osób z kolonii Parośla Pierwsza, Lipnik, Janowej Doliny, a od maja spalili wsie: Ugły, Konstantynówkę, Osty, Ubereż, wszystkie dwory i folwarki w powiecie włodzimierskim oraz całą wieś Sataryki ze wszystkimi jej mieszkańcami. Do lipca Ukraińcy wybijali Polaków już na całym Wołyniu.

Scenariusz był często podobny: atakowali wychodzących z kościoła po niedzielnej mszy św. Mordy najczęściej poprzedzone były torturami. Jeszcze na przełomie 1942 i 1943 r. Polacy organizowali się w jednostki samoobrony, ale były to oddziały nieliczne, mało uzbrojone i ograniczające się do patrolowania terenu. Armia Krajowa próbowała negocjacji z UPA, ale zakończyły się one fiaskiem, a nawet mordem na kilku polskich emisariuszach. Wiedziała o antypolskiej akcji zaplanowanej na 20 lipca 1943 r., i akcję antyukraińską miała rozpocząć 15 lipca. Jednak Ukraińcy niespodziewanie zaatakowali wcześniej.

11 lipca 1943 r. to był sądny dzień: pod hasłem „Śmierć Lachom” o godz. 3 nad ranem Ukraińcy zaatakowali jednocześnie 99 polskich miejscowości. Otaczali wioskę, by uniemożliwić ucieczkę jej mieszkańcom, i puszczali w ruch: siekiery, kosy, piły, noże, widły, młotki. Po wybiciu Polaków Ukraińcy rabowali ich mienie, a wsie palili. Do końca lipca wymordowali 17 tys. Polaków z 530 wsi i osad. Potem ten „rekord” zwiększyli do 100 tys., bo na tyle historycy szacują liczbę ofiar rzezi na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej.

W paszczy lwa

W sierpniu 1943 r. wpadł do nas Makarenko ostrzec, byśmy uciekali. Ojciec uparł się, że po żniwach, ale tamten przestrzegał, że wtedy może być już za późno, niedaleko dopiero co zatłukli całą rodzinę. Odtąd – aż do końca miesiąca – nocowaliśmy w stodole, w lesie, w kopkach żyta, a od początku września nas i jeszcze trzy rodziny ukrywał u siebie znajomy Ukrainiec. Gdy wprowadził nas do małego, drewnianego domku, zobaczyliśmy, że wcześniej wyniesiono z niego wszystkie sprzęty, a podłoga zasłana była warstwą słomy na 0,5 metra.

‒ Pewnie żeby nasza krew w nią wsiąkła – ktoś rzucił.

‒ Jak nic Ukrainiec wylizuje się na nasze majątki – dodał inny.

Może słyszeli już, że UPA zdążyła dotąd podzielić między ukraińskich chłopów przejęte po Polakach ziemie. Nocą ukraińskie dzieci wrzeszczały po wsi: „Śmierć Lachom”, a nasi mężczyźni trzymali wartę.

Rankiem ojciec, wyszedłszy na podwórze, usłyszał zza płotu:

„Petro, uciekajcie, bo dziś was zarżną”.

Obejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Potem okazało się, że ostrzegła nas Ukrainka, która niegdyś pomagała nam przy żniwach. Groziła jej za to śmierć, tak samo jak nam. Tata natychmiast wysłał najstarsze córki: Walercię i Stefcię, by sprawdziły, czy w naszym domu się już nie pali i czy krów nie trzeba ratować. W drodze powrotnej usłyszały od kuzynki, że w południe przyjdą po nas partyzanci, by nas ukryć w lesie.

– Szykuj dzieci – tata cichutko polecił mamie, a sam zaczął zaprzęgać konie.

– Gdzie uciekasz? Zabiją cię – Ukrainiec, u którego mieszkaliśmy, próbował go powstrzymać.

– A, zwierzęta w zagrodzie jeść wołają, to pojadę i je wypuszczę – odpowiedział mu spokojnie. – Może indyka ubiję, albo i wieprzka, do wieczora obrócę.

Ojciec zdołał przekonać Ukraińców, a potem jeszcze dwóch, którzy obstąpili go na wyjeździe ze wsi, także próbując go zatrzymać. Wróciwszy do nas z bydłem, zaprzęgał konie, gdy dostrzegł biegnącego ku niemu rannego chłopaka z sąsiedniej kolonii.

– Uciekajcie, ojcu nogi kosą obcięli, a za mną strzelali! – krzyczał młody.

– Wsiadaj na wóz, do partyzantów jedziemy – zawołał tata, ale tamten, w szoku, pognał dalej.

Walerka w tym czasie goniła krowy, które się rozpierzchły; mama w biegu niosła do wozu święty obraz ze ściany, po drodze jeszcze włożyła mi za pazuchę pasyjkę. Wtem rozległy się strzały. Z młodszymi siostrami momentalnie znaleźliśmy się na wozie i ruszyliśmy. Dopiero po wojnie z dokumentów dowiedziałem się, że cztery domy od tego, w którym przetrzymywał nas Ukrainiec, był sztab UPA. Nawet nie wiedzieliśmy, że uciekaliśmy z paszczy lwa.

W lesie stanęliśmy w szyku 40 furmanek i czekaliśmy na dowódcę „Jastrzębia”, który zbierał jeszcze Polaków z kolonii Osa i Bud Osowskich. Sam był tam nauczycielem. Nie wszystkich ocalił – siostrę mojego ojca, leżącą chorą w łóżku, Ukraińcy rozpruli, a ratującym ją córkom odrąbali głowy. Obserwujący to 14-letni brat osiwiał na miejscu. 
Z brzegu lasu tymczasem wyłonili się Ukraińcy. Mieliśmy nad nimi przewagę, bo oni znajdowali się w dolinie – z góry nasi potraktowali ich erkaemami. Partyzanci zawiesili na dębie obraz Matki Bożej Częstochowskiej, ośpiewaliśmy „Pod Twą obronę”, a dowódca „Sokół” rzucił komendę:

– W imię Boże, ruszamy!

I ruszyliśmy. Ujechaliśmy pół kilometra, gdy dołączył do nas „Jastrząb” z niedobitkami, a po 4 kilometrach Ukraińcy wzięli nas z trzech stron. Jakoś z tej matni wybrnęliśmy, ale tata został ranny. Część furmanek udała się w kierunku Zasmyk, my – do kolonii Groszówka. Tam u wujka stacjonował sztab „Sokoła”. Krewny przyjął nas niechętnie, miał już na głowie partyzantów, których żywił i którym jako garbarz robił buty, a takich jak my przybywało. Wtem od Zasmyk dostrzegliśmy furmanki. Jechały chaotycznie, konie były spłoszone, nie widać było furmanów. Istotnie ich tam nie było. Furmanki były pełne porąbanych ciał ludzkich. To było rzucone ku nam ostrzeżenie: „Z wami zrobimy to samo”.

Ukraińcy wciąż napadali. Codziennie w naszym obozie u partyzantów przybywało kilkunastu okaleczonych. Niektórych udało się ocalić, ale 600 osób zostało zamordowanych. Partyzanci zwieźli do szkoły kilkadziesiąt trupów, podłoga tonęła we krwi. Ci, którzy rozpoznali w nich krewnych, mogli ich pochować. Podczas pogrzebu rozchodził się nie płacz, ale wycie.

Tak dotrwaliśmy do końcówki 1943 r., kolejna fala zbrodni przetoczyła się w czasie świąt Bożego Narodzenia, nazwanych przez to „krwawym świętowaniem”. Śmiertelne żniwa trwały do początku 1944 r. Ukraińcy wykorzystywali czas, gdy wycofywały się niemieckie garnizony, gdy polska ludność pozbawiona była obrony. W Groszówce zebrał się już tysiąc Ukraińców gotowych wyrąbać Zasmyki. Pop w szatach liturgicznych wyczekiwał kopca polskich trupów, nad którym odprawić miał mszę za nową Ukrainę. Na Zasmyki tymczasem ściągało radzieckie wojsko po kontyngent. Ukraińcy wzięli ich za partyzantów i ostrzelali. Nasi skorzystali z jatki i zaatakowali uciekających Ukraińców. Na jakiś czas mieliśmy spokój.

Czytaj więcej

Robert Górski & Mariusz Cieślik: Polska czyli kopalnia tematów

To dobrzy Ukraińcy byli

Wiosną 1944 r. front radziecki z polską armią dotarł do Kowla. Zdecydowaliśmy, że skoro tu umieramy z głodu, to dołączymy do wojska, które może nas dokarmi. Jednak 15 kilometrów przed Kowlem radziecki patrol przestrzegł, że tam są jeszcze faszyści. W dziewięć rodzin zatrzymaliśmy się w stodółce i obserwowaliśmy, jak drogą frontową szły transporty z amunicją i żywnością. Razem z innymi dziećmi udawało nam się pozyskać od nich chleb i ziemniaki.

Walercia, gdy szła z krową na pastwisko, wkładała pod sukienkę jasiek i brała mnie ze sobą jako synka, by jej Ruscy nie zgwałcili. Mnie ciągnęło do wojaków, raz podszedłem do stacjonujących przy dziale żołnierzy i lejtnanta. Dla chorego ojca dali mi chleb, tuszonkę i cukier w kostkach. Odtąd chadzałem z nimi na wartę. Podczas jednej z nich został ostrzelany most, na którym stałem z lejtnantem. Osłonił mnie swoim ciałem i został ranny. Nazajutrz dowiedziałem się, że „uszoł w boju”. Płakałem tak bardzo, że uspokoił mnie dopiero blef żołnierza, który udał, że telefonuje do lejtnanta, i przekazał mi od niego pozdrowienia.

Kilka dni później front się przesunął i mogliśmy ruszyć dalej. Zatrzymaliśmy się u ciotki w Zasmykach, oczywiście pod skrzydłem partyzantów. Zięć wujka wystrugał mi karabinek na rzemyku, z którym stawałem do apelu z partyzantami.

– Przybył nam jeden żołnierz, odtąd każda akcja się uda – tymi słowy mnie powitali.

Ale do akcji mnie nie wzięli, choć darłem się wniebogłosy, że idę z nimi. Dowódca dał mi ważniejsze zadanie: pod jego nieobecność pełniłem wartę między oborą a płotem, a po jego powrocie meldowałem, że na miejscu spokój, bo upilnowałem. Nawet na jedzenie do domu nie chodziłem, ale ze zmęczenia czasem pod tym płotem zasnąłem, to siostra mnie tylko derką nakryła.

Do Kowla dotarliśmy w styczniu 1945 r. Ostatnią noc spędziliśmy w opuszczonym domu. Ułożyliśmy się w nim po ciemku, a rano dostrzegliśmy, że spod słomy, na której spaliśmy, wystają stopy. Spaliśmy na trupach. Na dworcu uzbieraliśmy kosztowności i przekupiliśmy sołdatów, by dali nam wagon towarowy. Jechali w nim słabsi, co odporniejsi – na odsłoniętych węglarkach, a wzdłuż torów podążało jeszcze 80 furmanek z dobytkiem i bydłem – w tym tata z Walerką. Niektórzy pytali, po co te konie, krowy włóczyć, ale oni że jak do ojczyzny dojadą, to muszą mieć na gospodarstwie. Ruscy dali nam wiadro wody na wagon i po 60 dekagramów chleba na pięć osób. Woda zaraz zamarzła w 30-stopniowym mrozie. Te 85 kilometrów jechaliśmy dwa tygodnie.

Zdążaliśmy do punktu repatriacyjnego we Włodawie. W pociągu rozbrzmiewały pieśni „Boże, coś Polskę” i „Nie rzucim ziemi”, a gdy starszy pan rzucił: „Kiedy wrócimy do ciebie, ukochany Wołyniu?”, wszczął się lament. Płakałem nawet ja, choć z pewnością nie rozumiałem dlaczego.

Podróżujący pociągiem na miejsce dotarli pierwsi. Zgromadzono nas w budynku szkoły zawodowej: w salach, korytarzach, piwnicach i poddaszu. Na podwórku PCK gotowało zupę na oleju. Wygłodzone towarzystwo dostało od niej biegunki i obsiadło boisko niczym kaczki.

Ze mną tymczasem było niewesoło. Jeszcze w pociągu, gdzie z braku jedzenia jadłem głównie śnieg, zachorowałem na dur brzuszny – jelita się wtedy sklejają i opróżniają się z krwi i wody. Przelewałem się przez ręce. Lekarz, którego mama do mnie sprowadziła, dał mi do wypicia biały proszek rozpuszczony w gotowanej wodzie i zastrzyk. Zasnąłem. Po godzinie obudziłem się i krzyknąłem: Jeść!

Było jasne, że będę żył – o ile jednak uda się mnie nakarmić. Bo choć apetyt wrócił, to jedzenia nadal nie mieliśmy. Mama długo bezskutecznie krążyła między naszymi z prośbą o jakiś kęs, wreszcie od jednej kobiety wybłagała kawałek chleba i kostkę cukru.

Sołtys zarządził, by każdy z mieszkańców zaopiekował się jedną z polskich rodzin. Nas zabrał… Ukrainiec nazwiskiem Ochman. Wprowadził nas do pustostanu. Dom straszył wybitą szybą, w środku nic. Spojrzał na mnie – brzuch jak piłka, kończyny jak patyki. Naniósł nam drzewa, kuchnię nakrył blachą, matce wręczył garnek, wodę, chleb i słoninę. – Ugotuj co dzieciom – powiedział i wyszedł.

Potem dopiero okazało się, że sam był biedny jak mysz kościelna.

Nazajutrz inni Ukraińcy zaprosili nas do siebie na zupę. Zastanawialiśmy się, czy nakarmią, czy łeb urżną. Mama podzieliła nas na grupy: najpierw na tę zupę miały iść starsze dzieci. Szybciej rozpoznałyby złe zamiary Ukraińców i zdołały uciec. Jeśli by przeżyły, mieliśmy iść my, młodsi. Podczas gdy starsze siostry poszły, my staliśmy w oknie, przez które w razie czego mieliśmy uciec wprost na drogę.

Zupa była dobra, ziemniaczana, a do niej chleb ze skwarkami. Dostałem jeszcze pieróg z makiem i cukrem oraz fasolę, które zaniosłem do domu. Odtąd gdy rodzina chodziła na żebry, ja biegałem na zupę do ukraińskich sąsiadów. Jedząc, wciąż spoglądałem przez okno na nasze drzwi.

– A co ty tak tam patrzysz i patrzysz? – pytali.

– Bo jak upowcy przyjdą moich mordować, to do nich pójdę, bo nie chcę zostać sam na świecie – odpowiedziałem.

– Boh, ty mój Boh – załamywali ręce i zapewnili – Tu nic ci nie grozi.

Minęło kilka dni, zanim dołączyli do nas tata z najstarszą siostrą. Gdy furmanką dotarli do Bugu, na wysokości wsi Tomaszówka, 3 kilometry przed Włodawą, gdzie na nich czekaliśmy, zatrzymali ich pogranicznicy – Ruski i Ukrainiec.

– Pastoj! – krzyczą i dawaj, kożuch zabierają.

Siostra jednego za nogi obłapiła, ojciec błaga:

- Pięcioro riebionków już w Polsce, my do nich.

Ruski popatrzył, wyciągnął tytoń zza pazuchy i zaczął skręcać papierosa. Pomyślał, wreszcie zawyrokował:

– Ujeżdżaj! – machnął ręką i zapalił skręta.

Czytaj więcej

Maestro batuty odchodzi na emeryturę

Gdy się odwrócił, ojca – wciąż chorującego po ranie postrzałowej – Ukrainiec z całej siły walnął kolbą karabinu w plecy i w klatkę piersiową. Tata się przewrócił, z ust i nosa poszła krew. Siostra krzyczy, Ruski dobiegł, wyjął pistolet, ale Ukraińca ubić nie mógł, bo nie wolno mu było stanąć w obronie Polaka. Po kilkudziesięciu minutach dojechała reszta furmanek, wzięli ojca na jedną z nich. Gdy do nas dołączyli, był już ledwo przytomny. Przywołał do siebie mamę i słabym szeptem powiedział:

– Gdybyście nawet mieli z głodu pomrzeć, to dzieci na służbę nie oddawaj, nikt nie może nimi pomiatać.

A mnie położył rękę na głowie:

– Żebyś nigdy nazwiska Wernik nie rzucił na bruk.

Drugą rękę uniósł do błogosławieństwa nad siostrami, ale obie ręce zastygły. Mama złożyła mu je na piersiach.

Nie mieliśmy już ojca. Ani pieniędzy. Ukraińscy sąsiedzi zbili trumnę. Wyzierała z niej czarna czupryna i tak samo czarne wąsy, ojciec był chłop jak dąb. Trzeba było, by ksiądz ją pokropił, ale powiedział, że bez pieniędzy pogrzebu nie odprawi. Matka tłumaczyła, że nie ma, że może za pół roku, jak się krowa ocieli. Staliśmy tak i płakaliśmy w beznadziei pod kościołem, naraz podjechał znajomy sierżant i dowiedziawszy się o sytuacji, przetłumaczył księdzu na boku:

– Jak nie pokropisz, jaja ci odstrzelę.

I pokropił, ale już nad grobem samiśmy się modlili.

Wywinęliśmy się UPA, uniknęliśmy śmierci, a gdy byliśmy już bezpieczni, zostaliśmy sami, bez ojca. Raz gdy matka wróciła z żebrów, rzuciła na podłogę, co użebrała, i płakała:

– Gospodyni byłam na 26 hektarach, a teraz dziadówa jestem!

Z czasem starszym udało się zatrudnić w jednym gospodarstwie, potem zaprzyjaźniony Ukrainiec pokazał nam opuszczone pole. Użebraliśmy worek owsa, którym je obsialiśmy, i kilka sadzonek ziemniaków, które zasadziliśmy. Waleria orała jak chłop, a jak w lesie drzewa nie mogła urąbać, to siadła pod nim i płakała, my, młodsi, razem z nią. Raz zauważył nas leśnik – pomógł i poradził, byśmy po drwa chodzili na porębę, to nam ludzie dadzą. Tak dotrwaliśmy do akcji „Wisła”. Matka wstawiała się u władz za wysiedlanymi Ukraińcami, ale ci tu mieli gotowe listy do wywózek. A to dobrzy Ukraińcy byli.

* * *

Z powierzchni ziemi wołyńskiej – prócz Polaków – miały zniknąć wszelkie przejawy polskości: budynki kościołów, obiekty kultu, chaty, nawet drzewa. Gdy po latach wróciłem na Wołyń, zauważyłem brak dębu na polanie, a dobrze go zapamiętałem, bo był piękny, rozłożysty. Ówczesny mieszkaniec tamtych terenów wyjaśnił mi, że zostało ścięte właśnie jako polskie. Gdy ledwie kilka lat temu wychodziłem z urzędu, z krzaków podrostki krzyczały: „Śmierć Lachom”. Odżyła trauma.

Po Wołyniu zostały mi tylko szyszki, patyczki i ziemia z grobów dziadków, kamień z drogi bazaltowej do naszego domu i kawałek cegiełki z jego ruin. To cały mój majątek. Z nimi chcę być pochowany. Ale zanim sam spocznę w grobie, chciałbym doczekać godnego pochówku tych 100 tysięcy, na których kościach teraz kukurydza rośnie. Czy ogłoszona niedawno przez stronę ukraińską wola odblokowania ekshumacji sprawi wreszcie, że my, Wołyniacy, będziemy mogli domknąć koszmarny rozdział naszego życia?

Wysłuchała i spisała Monika Odrobińska

83-letni Jan Wernik uciekł z Wołynia jako czterolatek. Mimo to wciąż pamięta część z traumatycznych

83-letni Jan Wernik uciekł z Wołynia jako czterolatek. Mimo to wciąż pamięta część z traumatycznych zdarzeń ze swojego dzieciństwa

Foto: archiwum prywatne (2)

W kolonii Wierzbiczno na Wołyniu, gdzie w 1940 r. przyszedłem na świat jako ostatnie z sześciorga dzieci, mieszkaliśmy pięknie i bogato na 26 hektarach. Jak opowiadały siostry, naszą drogą przez 200 metrów prowadził szpaler drzew wiśniowych i czereśniowych. Gdy kwitły, ludzie z miasta się zjeżdżali, by tędy spacerować. Jak dochodzili do domu, ojciec zapraszał, bo „kto przekroczył Wernika próg, tego zesłał Bóg”. Dawał też polskim i ukraińskim biedakom, co na przednówku chodzili po proszonym. Matka przestrzegała, by nie rozdawał tak hojnie, a on na to, że jak nam zabraknie, to Bóg się już o nas zatroszczy. Dawał też sowicie na budowę kościoła w okolicznej wiosce, mawiając, że Zasmyki bez kościoła to jak zorza bez poranka.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą