To dobrzy Ukraińcy byli
Wiosną 1944 r. front radziecki z polską armią dotarł do Kowla. Zdecydowaliśmy, że skoro tu umieramy z głodu, to dołączymy do wojska, które może nas dokarmi. Jednak 15 kilometrów przed Kowlem radziecki patrol przestrzegł, że tam są jeszcze faszyści. W dziewięć rodzin zatrzymaliśmy się w stodółce i obserwowaliśmy, jak drogą frontową szły transporty z amunicją i żywnością. Razem z innymi dziećmi udawało nam się pozyskać od nich chleb i ziemniaki.
Walercia, gdy szła z krową na pastwisko, wkładała pod sukienkę jasiek i brała mnie ze sobą jako synka, by jej Ruscy nie zgwałcili. Mnie ciągnęło do wojaków, raz podszedłem do stacjonujących przy dziale żołnierzy i lejtnanta. Dla chorego ojca dali mi chleb, tuszonkę i cukier w kostkach. Odtąd chadzałem z nimi na wartę. Podczas jednej z nich został ostrzelany most, na którym stałem z lejtnantem. Osłonił mnie swoim ciałem i został ranny. Nazajutrz dowiedziałem się, że „uszoł w boju”. Płakałem tak bardzo, że uspokoił mnie dopiero blef żołnierza, który udał, że telefonuje do lejtnanta, i przekazał mi od niego pozdrowienia.
Kilka dni później front się przesunął i mogliśmy ruszyć dalej. Zatrzymaliśmy się u ciotki w Zasmykach, oczywiście pod skrzydłem partyzantów. Zięć wujka wystrugał mi karabinek na rzemyku, z którym stawałem do apelu z partyzantami.
– Przybył nam jeden żołnierz, odtąd każda akcja się uda – tymi słowy mnie powitali.
Ale do akcji mnie nie wzięli, choć darłem się wniebogłosy, że idę z nimi. Dowódca dał mi ważniejsze zadanie: pod jego nieobecność pełniłem wartę między oborą a płotem, a po jego powrocie meldowałem, że na miejscu spokój, bo upilnowałem. Nawet na jedzenie do domu nie chodziłem, ale ze zmęczenia czasem pod tym płotem zasnąłem, to siostra mnie tylko derką nakryła.
Do Kowla dotarliśmy w styczniu 1945 r. Ostatnią noc spędziliśmy w opuszczonym domu. Ułożyliśmy się w nim po ciemku, a rano dostrzegliśmy, że spod słomy, na której spaliśmy, wystają stopy. Spaliśmy na trupach. Na dworcu uzbieraliśmy kosztowności i przekupiliśmy sołdatów, by dali nam wagon towarowy. Jechali w nim słabsi, co odporniejsi – na odsłoniętych węglarkach, a wzdłuż torów podążało jeszcze 80 furmanek z dobytkiem i bydłem – w tym tata z Walerką. Niektórzy pytali, po co te konie, krowy włóczyć, ale oni że jak do ojczyzny dojadą, to muszą mieć na gospodarstwie. Ruscy dali nam wiadro wody na wagon i po 60 dekagramów chleba na pięć osób. Woda zaraz zamarzła w 30-stopniowym mrozie. Te 85 kilometrów jechaliśmy dwa tygodnie.
Zdążaliśmy do punktu repatriacyjnego we Włodawie. W pociągu rozbrzmiewały pieśni „Boże, coś Polskę” i „Nie rzucim ziemi”, a gdy starszy pan rzucił: „Kiedy wrócimy do ciebie, ukochany Wołyniu?”, wszczął się lament. Płakałem nawet ja, choć z pewnością nie rozumiałem dlaczego.
Podróżujący pociągiem na miejsce dotarli pierwsi. Zgromadzono nas w budynku szkoły zawodowej: w salach, korytarzach, piwnicach i poddaszu. Na podwórku PCK gotowało zupę na oleju. Wygłodzone towarzystwo dostało od niej biegunki i obsiadło boisko niczym kaczki.
Ze mną tymczasem było niewesoło. Jeszcze w pociągu, gdzie z braku jedzenia jadłem głównie śnieg, zachorowałem na dur brzuszny – jelita się wtedy sklejają i opróżniają się z krwi i wody. Przelewałem się przez ręce. Lekarz, którego mama do mnie sprowadziła, dał mi do wypicia biały proszek rozpuszczony w gotowanej wodzie i zastrzyk. Zasnąłem. Po godzinie obudziłem się i krzyknąłem: Jeść!
Było jasne, że będę żył – o ile jednak uda się mnie nakarmić. Bo choć apetyt wrócił, to jedzenia nadal nie mieliśmy. Mama długo bezskutecznie krążyła między naszymi z prośbą o jakiś kęs, wreszcie od jednej kobiety wybłagała kawałek chleba i kostkę cukru.
Sołtys zarządził, by każdy z mieszkańców zaopiekował się jedną z polskich rodzin. Nas zabrał… Ukrainiec nazwiskiem Ochman. Wprowadził nas do pustostanu. Dom straszył wybitą szybą, w środku nic. Spojrzał na mnie – brzuch jak piłka, kończyny jak patyki. Naniósł nam drzewa, kuchnię nakrył blachą, matce wręczył garnek, wodę, chleb i słoninę. – Ugotuj co dzieciom – powiedział i wyszedł.
Potem dopiero okazało się, że sam był biedny jak mysz kościelna.
Nazajutrz inni Ukraińcy zaprosili nas do siebie na zupę. Zastanawialiśmy się, czy nakarmią, czy łeb urżną. Mama podzieliła nas na grupy: najpierw na tę zupę miały iść starsze dzieci. Szybciej rozpoznałyby złe zamiary Ukraińców i zdołały uciec. Jeśli by przeżyły, mieliśmy iść my, młodsi. Podczas gdy starsze siostry poszły, my staliśmy w oknie, przez które w razie czego mieliśmy uciec wprost na drogę.
Zupa była dobra, ziemniaczana, a do niej chleb ze skwarkami. Dostałem jeszcze pieróg z makiem i cukrem oraz fasolę, które zaniosłem do domu. Odtąd gdy rodzina chodziła na żebry, ja biegałem na zupę do ukraińskich sąsiadów. Jedząc, wciąż spoglądałem przez okno na nasze drzwi.
– A co ty tak tam patrzysz i patrzysz? – pytali.
– Bo jak upowcy przyjdą moich mordować, to do nich pójdę, bo nie chcę zostać sam na świecie – odpowiedziałem.
– Boh, ty mój Boh – załamywali ręce i zapewnili – Tu nic ci nie grozi.
Minęło kilka dni, zanim dołączyli do nas tata z najstarszą siostrą. Gdy furmanką dotarli do Bugu, na wysokości wsi Tomaszówka, 3 kilometry przed Włodawą, gdzie na nich czekaliśmy, zatrzymali ich pogranicznicy – Ruski i Ukrainiec.
– Pastoj! – krzyczą i dawaj, kożuch zabierają.
Siostra jednego za nogi obłapiła, ojciec błaga:
- Pięcioro riebionków już w Polsce, my do nich.
Ruski popatrzył, wyciągnął tytoń zza pazuchy i zaczął skręcać papierosa. Pomyślał, wreszcie zawyrokował:
– Ujeżdżaj! – machnął ręką i zapalił skręta.
Maestro batuty odchodzi na emeryturę
Daniel Barenboim ogłosił rezygnację z kierowania swoim teatrem. Kończy się pewna epoka, bo to ostatni już dyrygent, który był dla świata autorytetem nie tylko muzycznym. Młodzi inaczej planują swoje kariery.
Gdy się odwrócił, ojca – wciąż chorującego po ranie postrzałowej – Ukrainiec z całej siły walnął kolbą karabinu w plecy i w klatkę piersiową. Tata się przewrócił, z ust i nosa poszła krew. Siostra krzyczy, Ruski dobiegł, wyjął pistolet, ale Ukraińca ubić nie mógł, bo nie wolno mu było stanąć w obronie Polaka. Po kilkudziesięciu minutach dojechała reszta furmanek, wzięli ojca na jedną z nich. Gdy do nas dołączyli, był już ledwo przytomny. Przywołał do siebie mamę i słabym szeptem powiedział:
– Gdybyście nawet mieli z głodu pomrzeć, to dzieci na służbę nie oddawaj, nikt nie może nimi pomiatać.
A mnie położył rękę na głowie:
– Żebyś nigdy nazwiska Wernik nie rzucił na bruk.
Drugą rękę uniósł do błogosławieństwa nad siostrami, ale obie ręce zastygły. Mama złożyła mu je na piersiach.
Nie mieliśmy już ojca. Ani pieniędzy. Ukraińscy sąsiedzi zbili trumnę. Wyzierała z niej czarna czupryna i tak samo czarne wąsy, ojciec był chłop jak dąb. Trzeba było, by ksiądz ją pokropił, ale powiedział, że bez pieniędzy pogrzebu nie odprawi. Matka tłumaczyła, że nie ma, że może za pół roku, jak się krowa ocieli. Staliśmy tak i płakaliśmy w beznadziei pod kościołem, naraz podjechał znajomy sierżant i dowiedziawszy się o sytuacji, przetłumaczył księdzu na boku:
– Jak nie pokropisz, jaja ci odstrzelę.
I pokropił, ale już nad grobem samiśmy się modlili.
Wywinęliśmy się UPA, uniknęliśmy śmierci, a gdy byliśmy już bezpieczni, zostaliśmy sami, bez ojca. Raz gdy matka wróciła z żebrów, rzuciła na podłogę, co użebrała, i płakała:
– Gospodyni byłam na 26 hektarach, a teraz dziadówa jestem!
Z czasem starszym udało się zatrudnić w jednym gospodarstwie, potem zaprzyjaźniony Ukrainiec pokazał nam opuszczone pole. Użebraliśmy worek owsa, którym je obsialiśmy, i kilka sadzonek ziemniaków, które zasadziliśmy. Waleria orała jak chłop, a jak w lesie drzewa nie mogła urąbać, to siadła pod nim i płakała, my, młodsi, razem z nią. Raz zauważył nas leśnik – pomógł i poradził, byśmy po drwa chodzili na porębę, to nam ludzie dadzą. Tak dotrwaliśmy do akcji „Wisła”. Matka wstawiała się u władz za wysiedlanymi Ukraińcami, ale ci tu mieli gotowe listy do wywózek. A to dobrzy Ukraińcy byli.
* * *
Z powierzchni ziemi wołyńskiej – prócz Polaków – miały zniknąć wszelkie przejawy polskości: budynki kościołów, obiekty kultu, chaty, nawet drzewa. Gdy po latach wróciłem na Wołyń, zauważyłem brak dębu na polanie, a dobrze go zapamiętałem, bo był piękny, rozłożysty. Ówczesny mieszkaniec tamtych terenów wyjaśnił mi, że zostało ścięte właśnie jako polskie. Gdy ledwie kilka lat temu wychodziłem z urzędu, z krzaków podrostki krzyczały: „Śmierć Lachom”. Odżyła trauma.
Po Wołyniu zostały mi tylko szyszki, patyczki i ziemia z grobów dziadków, kamień z drogi bazaltowej do naszego domu i kawałek cegiełki z jego ruin. To cały mój majątek. Z nimi chcę być pochowany. Ale zanim sam spocznę w grobie, chciałbym doczekać godnego pochówku tych 100 tysięcy, na których kościach teraz kukurydza rośnie. Czy ogłoszona niedawno przez stronę ukraińską wola odblokowania ekshumacji sprawi wreszcie, że my, Wołyniacy, będziemy mogli domknąć koszmarny rozdział naszego życia?
Wysłuchała i spisała Monika Odrobińska
83-letni Jan Wernik uciekł z Wołynia jako czterolatek. Mimo to wciąż pamięta część z traumatycznych zdarzeń ze swojego dzieciństwa
Foto: archiwum prywatne (2)