Z mórz zaczęły wynurzać się potwory. Jak choćby ten wieloryb, który – co skrzętnie odnotowano – ukazał się pewnego listopadowego poranka w świetle jutrzenki, podobny do wyspy, i widziano, jak płynął swoją drogą aż do godziny trzeciej po południu. W morzach wieloryby, a na niebie smoki – jeden pojawił się w sobotę poprzedzającą Boże Narodzenie, ciskając snopy błyskawic, w drodze na południe. Te zwidzenia można by jeszcze od biedy przypisać ciemnocie i zabobonom, ale co powiedzieć mieli ci najbardziej uczeni, śledzący ruchy gwiazd, którym mapy nieba zaczynały tańczyć przed oczami? Meteory, komety o trajektoriach sprzecznych z całą dotychczasową wiedzą o krążeniu ciał niebieskich skutecznie burzyły ich poczucie bezpieczeństwa, przewidywalności świata. Do tego klęski żywiołowe, burze w porach, kiedy nie mają one prawa się zdarzyć, czy wybuchy wulkanów. I wreszcie wielkie zaćmienie, zaćmienie roku 1033, szczytowy punkt crescenda strachu i poczucia nieuchronnego końca. „Świat się starzeje” – powtarzali chłopi na polach, zapisywali kronikarze w swych kronikach i feudałowie w preambułach dokumentów donacyjnych. Pytanie nie brzmiało nawet, „czy to już”, tylko „za jak długą chwilę”. O tym, że Pan jest blisko, stoi w drzwiach, przekonany był cały świat. Natura i ludzie, niebo i morze, na przemian burzyli się, wpadali w spazmy strachu i oddawali pokutnym praktykom.
Czytaj więcej
Nie chodzi mi o bronienie głupiutkich gąsek, które przed tygodniem ciskały zupą w „Słoneczniki” van Gogha. W całej tej historii odegrały one podobną rolę co wazon rozbity przez zdradzoną żonę na głowie niewiernego męża.
Śledząc kroniki roku tysięcznego, znaleźlibyśmy w ludziach żyjących na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia pokrewne nam dusze. Moglibyśmy, gdyby tylko nie ten uśmieszek politowania, który gdzieś tam zawsze się błąka, kiedy myślimy o tych naszych niemądrych, zabobonnych przodkach sprzed tysiąca lat. Tak bardzo się pomylili, przestrzelili swoje rachuby i obliczenia, trzęśli się na marne. Strachy na Lachy. Coś im się tylko przywidziało, świat wcale się nie zestarzał, nie było żadnej apokalipsy. Tylko czy aby na pewno?
Tak bardzo się pomylili, przestrzelili swoje rachuby i obliczenia, trzęśli się na marne. Strachy na Lachy. Coś im się tylko przywidziało, świat wcale się nie zestarzał, nie było żadnej apokalipsy. Tylko czy aby na pewno?
Na to, że tamten kres jednak nastąpił, że całe bojaźń i drżenie przełomu tysiącleci nie były wcale bezpodstawne, najlepszym dowodem jest wszystko to, co nastąpiło chwilę potem. O zmiłowanie i wybaczenie grzechów proszono w okolicach roku tysięcznego w masywnych, ociężałych, romańskich świątyniach. Już wkrótce wystrzelić miał pod niebiosa gotyk. I wpuścić do świątyń, myśli i wyobraźni tyle światła, zabarwionego przez witraże na tak wiele odcieni i kolorów, że nawet pokutne psalmy brzmiały w ich wnętrzach jak jakieś niekończące się „chwała na wysokości”. Świat był młody; rósł i wciąż było mu mało, zadzierał głowę coraz wyżej.