Wiesławiec Deluxe. Każda praca hańbi

Tutaj można być kompletnym kretynem, nic nie robić, wgrywać się na te calle, uśmiechać się, kiwać głową i mówić tylko all right albo sure, I’m on it, i tak trwać to może latami. To przecież jest kompletna fikcja.

Publikacja: 05.08.2022 17:00

Wszystko zlewało się w nieodróżnialną pulpę, a moja głowa i gałki oczne pulsowały z bólu w odczuciu

Wszystko zlewało się w nieodróżnialną pulpę, a moja głowa i gałki oczne pulsowały z bólu w odczuciu kompletnej derealizacji. Rozziew pomiędzy tym, co oficjalnie wymagane od pracowników, a tym, co w tych warunkach było możliwe do wykonania, był groteskowy i najprawdopodobniej zamierzony

Foto: Getty Images/Image Source

Trwało polowanie na nowego team leadera. Mimo związanego z tą funkcją awansu finansowego nikt nie kwapił się do przyjęcia nominacji. W końcu, po dwóch miesiącach poszukiwań, jedna dziewczyna dała się przekonać i zaanonsowano jej promocję. W efekcie jej portfolio klientów zostało przekazane mnie, ona zaś przejęła ode mnie zadanie rozdzielania maili do poszczególnych podfolderów. Dziewczyna ta była bardzo miłą, bardzo pracowitą i ultracierpliwą osobą, cechującą się niemożliwymi dla mnie do osiągnięcia w takim otoczeniu pogodą ducha i optymizmem.

Przekazane mi portfolio składało się głównie z tak zwanych key accountów, czyli dużych klientów naszego klienta, i obsługiwane było od strony finansowej podwójnym zestawem oprogramowania firmy SAP: tradycyjnym ERP, znanym tutaj jako SAP EO/3, oraz otwieranym jako zakładka w przeglądarce internetowej, zawieszonym w chmurze obliczeniowej modułem SAP cFIN, będącym, z tego co mi wiadomo, elementem architektury SAP S/4HANA, przeznaczonym do prowadzenia statystyk finansowych. Dane z SAP EO/3 o wystawionych fakturach były eksportowane do SAP cFIN w systemie down to top, po czym następowało jednostronne odcięcie przepływu informacji.

Kontom klientów nadawano nowe, emergentne numery, podwójną numerację otrzymywały również otwarte na kontach pozycje. W finansowym systemie drugiego poziomu można było wykonywać różnego rodzaju operacje, takie jak prowadzenie biznesowej statystyki na temat zachowań płatniczych klientów, generowanie raportów graficznych, eksportowanie danych do Excela itd. Większość key accountów miała w podstawowym systemie ERP aktywnych kilkaset numerów klienta służących do alokacji zamówień, potwierdzania dostaw, generacji listów przewozowych i faktur. Te kilkaset numerów klienta było potem, na poziomie SAP cFIN agregowane do kilku, maksymalnie kilkunastu kont.

Każdy z numerów klienta posiadał jednocześnie kilkaset do kilku tysięcy otwartych pozycji, z czego niewielką tylko częścią były niezapłacone faktury, większość zaś stanowiły ślady po różnego rodzaju operacjach, dokonywanych na kontach przez rozproszone po całym świecie zespoły pracowników. Pozycje te oznaczane były kilkunastoma typami SAP‑owskich, dwuliterowych skrótowców, po jednym na jeden typ pozycji/dokumentu. Przykładowo: XY to zwykła faktura, XZ to otwarta należność wynikająca z różnicy między kwotą faktury a sumą przelaną i wykazaną na wyciągu bankowym, pozostawiona na koncie przez zespół ds. cash application z Indii, ZY to niezidentyfikowana płatność, YZ to obciążenie wystawione przez dział serwisu technicznego z Austrii itd. Tak naprawdę nie pamiętam wszystkich tych dwuliterowych skrótów, u każdej firmy implementującej u siebie ERP firmy SAP są one z nieznanych mi powodów inaczej zakodowane. Było ich kilkanaście i wszystkie oznaczały jakieś nieprzejrzyste gówno wynikające z nowotworowego rozrostu organizacji rozlanej po lokacjach biznesowych na całym świecie.

Stany kont po stronie działów AP (accounts payable) u klientów i stany kont w systemie AR (accounts receivable), jakim był SAP cFIN, obfitowały w sięgające często dziesiątek milionów euro rozbieżności wynikające z otwartych reklamacji i sporów handlowych. Pakiety tysięcy faktur od strony przedsiębiorstwa A figurowały jako dostarczone i czekające na opłacenie, zaś z punktu widzenia fakturowanego przedsiębiorstwa B w ogóle nie istniały z powodu błędu technicznego przy elektronicznym przesyłaniu faktur (e‑invoicing), o którym informacja trafiła jako automatyczny error message na skrzynkę zbiorczą zespołu w listopadzie zeszłego roku i nikt się nią nie zajął. Inne pakiety tysięcy faktur były przez przedsiębiorstwo B kwestionowane, ponieważ generowane w SAP‑ie EO/3 faktury nie zawierały nowego formatu specjalnych kodów, wdrożonego przez przedsiębiorstwo B osiem miesięcy temu, co wymaga wprowadzenia do systemu zupełnie nowych zmiennych na poziomie master data, o czym wyraźnie informowany był w szeregu maili manager ds. finansowych z Niemiec, zwolniony w ramach oszczędnościowo‑outsourcingowej czystki pół roku wcześniej.

Dodatkowego smaczku w tym wszystkim dodawał wymóg, aby podpisy pracowników dostarczanych z Polski przez giganta outsourcingowego udawały, że osoby te zatrudnione są w biurze klienta w Niemczech, tak jakby do żadnego outsourcingu nigdy nie doszło. Mieliśmy więc te kłamliwe stopki – podpisy, wskazujące na lokalizację pracowników w biurze w Hesji, oraz operowaliśmy na otwierających się jako okno w przeglądarce wirtualnych programach telefonicznych typu Avaya, emulujących zainstalowany we Frankfurcie nad Menem telefon stacjonarny.

Czytaj więcej

Dzień się już nachylił

Zalewanie pracowników pieniędzmi

Głównym zadaniem zespołu, poza udawaniem podczas video calli, że to, co dzieje się w zastanym układzie, jest do ogarnięcia i pozostaje jeszcze pod kontrolą pracowników, było generowanie cyklicznych raportów w Excelu na temat aktualnego stanu zadłużenia klientów, tworzenie na podstawie tych raportów różnych tabel przestawnych, a potem wysyłanie tych plików do managerów średniego szczebla, którzy agregowali te dane w raporty obejmujące kilka rynków i przesyłali wyżej bądź używali danych do opracowywania prezentacji w PowerPoincie, które oglądaliśmy potem na comiesięcznych callach.

Na callach tych managerka projektu referowała przez 2 godziny kilkudziesięcioslajdową prezentację w PowerPoincie, informując audytorium, że na rynku niemieckim nastąpił wzrost zadłużenia o charakterze należności przeterminowanych w buckecie 0–30 dni o 2 procent, przy czym wolumen zadłużenia w bucketach 60–90 dni i powyżej 90 dni spadł o odpowiednio 6,2 procent i 4,1 procent, co stanowi korzystny trend. Nastąpił również spadek wolumenu pozycji klasyfikowanych jako bad debt na buckecie klientów oznaczonych zgodnie z umową outsourcingową jako key accounts o 3,2 procent, a także wystąpiliśmy do dyrektora finansowego klienta na Europę, na podstawie raportów o zachowaniach płatniczych niektórych klientów, o zmianę klasy ryzyka niektórych grup kapitałowych z klasy ryzyka C na klasę ryzyka B, co stanowi, w świetle naszych key performance indicators, wielki sukces. Końcowa plansza suchej i nikogo nieinteresującej prezentacji zawierała zawsze grafiki, takie jak balony, torty, kieliszki szampana, fajerwerki czy serpentyny, ilustrujące porozrzucane na planszy hasła w rodzaju Congrats Team! Thank you for your effort! czy Keep up with the great job!.

Nie zaobserwowałem w tej pracy żadnej korelacji pomiędzy swoimi działaniami czy intensywnością pracy zespołu a ogłaszanymi podczas telekonferencji statystycznymi sukcesami bądź niepokojącymi trendami, określanymi jako challenges czy room for improvement. Gdyby ktoś przystawił mi pistolet do głowy i kazał zgadywać, obstawiłbym, że żadnej korelacji nie było, a ogłaszane wyniki i poziomy wykonania key performance indicators miały charakter quasi‑losowy, jak zjawiska pogodowe.

Z pozytywnych aspektów tej pracy wymienić można: wysoką kulturę komunikacji w obrębie firmy, obligatoryjne, ale profesjonalnie przygotowane i miejscami ciekawe szkolenia z zakresu rozwoju technologii (blockchain, kryptowaluty, cloud computing, data science, SEO, AI, internet rzeczy itd.), przyjazną, pozbawioną agresji atmosferę i skłonność firmy do zalewania pracowników pieniędzmi przy każdej okazji. Po trzech miesiącach pracy dostałem pierwszą premię uznaniową za dobre wyniki (nie wiem, kto na to wpadł, pewnie ktoś, kto dowiedział się, że pracuję na rynku belgijskim bez znajomości języka), po pół roku premię nadzwyczajną przyznaną wszystkim pracownikom korporacji na świecie, po ośmiu miesiącach tak zwany retention bonus itd.

Kognitywne przeładowanie

Korporacja wydawała się niewyczerpanym źródłem pieniędzy, co nie dziwi, biorąc pod uwagę jej rozmiar i wyniki finansowe: blisko siedemset tysięcy pracowników na całym świecie, pięćdziesiąt miliardów dolarów przychodu, osiem miliardów zysku rocznie, do tego dochodzi moda na outsourcing wszystkiego. Możliwe też, że w czasach zaburzonej przez pandemię COVID‑19 równowagi makroekonomicznej, załamywania się łańcuchów dostaw i sektorowych lockdownów wielkie międzynarodowe korporacje, podobnie jak rząd Stanów Zjednoczonych, postanowiły stymulować wydatki konsumpcyjne gospodarstw domowych, odkręcając kurek z helicopter money.

Głównym wspomnieniem z tej pracy jest wrażenie codziennego kognitywnego przeładowania, lecz było to przeładowanie zupełnie innego rodzaju niż w koncernie wytwarzającym karton makulaturowy czy w fabryce zakrętek. W pracy w dziale sprzedaży korporacyjnej w branży opakowaniowej otrzymywałem codziennie kilkadziesiąt wiadomości, ale każdy mail, który przychodził, adresowany był do mnie, wymagał ode mnie wykonania pewnych konkretnych czynności i, co najważniejsze, zawierał informacje, które były dla mnie zrozumiałe. Otrzymywane maile wytwarzały więc pewnego rodzaju stały poziom napięcia czy mobilizacji i wymagały reakcji zgodnie z ustalonymi procedurami.

W efekcie po ośmiu godzinach byłem często bardzo zmęczony, ale miałem poczucie, że wykonałem konkretne zadania i rozumiałem znaczenie przeprowadzanych przez siebie czynności. Był to rodzaj szybko przesuwającej się niematerialnej taśmy produkcyjnej o umiarkowanie skomplikowanej strukturze. Zadaniem pracownika jest: odczytać wiadomość, zrozumieć ją, dokonać identyfikacji kilku wymaganych czynności i zareagować. Generuje to prawdopodobnie podobny typ znużenia jak każda „nowoczesna” praca w przedsiębiorstwie przemysłowym organizującym wytwarzanie rzeczywistych produktów o pewnych konkretnych własnościach. Zrobiłeś robotę, jesteś zmęczony, wychodzisz. A jutro od rana to samo.

W pracy u giganta outsourcingowego poznawcze przeładowanie miało zupełnie inny charakter. Byłem w stanie otrzymać nawet dwieście maili dziennie, rozproszonych pomiędzy cztery różne skrzynki pocztowe. Często maile stanowiły kontynuację ciągnących się od miesięcy, wielopiętrowych sporów handlowych czy proceduralnych. Jako takie wymagały przyswojenia znaczenia treści wiadomości ciągnących się przez kilkadziesiąt stron i stanowiących tło dla aktualnej komunikacji. Treść tych maili była dla mnie zazwyczaj niezrozumiała bądź zrozumiała w niewielkim stopniu. W gruncie rzeczy otrzymywane wiadomości stanowiły rytualny szum, generowany przez przelewający się w tle przez cały czas kognitywny wodospad.

Czytaj więcej

Żadan, Forró, Duda, Czech, Rafiejenko. Pisarze o piekle Donbasu

Przejść od punktu A do punktu B

Jednocześnie w trybie ciągłym działał zespołowy czat w programie Microsoft Teams, przypominający formą i tempem przesuwu czaty towarzyszące wyświetlanym na YouTubie patostreamom. Na czacie zespołowym miałem do czynienia z ciągłą wymianą treści, GIF‑ów i emotikonów, która łączyła w sobie swobodnie płynący strumień obyczajowego bełkotu, ogłoszenia służbowe o nowych zadaniach, anonsowanie różnego rodzaju spotkań, powiadomienia o zmianach procedur i ponownie utopione w „zabawnych” GIF‑ach i dziesiątkach emotikonów rozmowy o charakterze obyczajowym.

Przykładowo: jedna z koleżanek z zespołu miała niesprowokowany przez nikogo zwyczaj wklejania na czat zespołu przyjaznych wiadomości i dowodów uznania, otrzymywanych od interlokutorów. Codziennie wrzucała więc screenshoty ze swoich prywatnych rozmów z managerami ds. sprzedaży maszyn przemysłowych, pracujących w różnych rejonach Niemiec. Screenshoty te opatrzone były zazwyczaj komentarzami wstępnymi w rodzaju: „Patrzcie, jaki ten Thomas jest słodki, obiecał mi wsparcie w przygotowaniu raportu finansowego!” czy „O rety, nie wiedziałam, że Michael może mi pomóc w tej korespondencji z klientem, ale oni są cudowni, hi, hi”, i zawierały wiadomości od nowych managerów o treści typu: „Jesteś najlepsza! Zawsze można na Ciebie liczyć, trzymaj tak dalej!” itd. Pewnego razu koleżanka wkleiła w okno czatu wiadomość, komentując ją: „Wow, może uda mi się nawet spotkać z Thomasem, jak będę za dwa tygodnie w Wiedniu, patrzcie!”, zaś rozmowa we wklejonym oknie wyglądała następująco:

„– Wow, jesteś teraz w Wiedniu? Ale fajnie, ja za dwa tygodnie też jadę do Wiednia na weekend.

– Naprawdę? Jeśli chcesz, mogę być za dwa tygodnie znowu w Wiedniu i możemy się spotkać.

– Serio? Hi, hi, ale fajnie, nie wiedziałam, że tak często bywasz w Wiedniu. Co można tam robić?

Znasz tam jakieś atrakcje? A może jakieś lokalne specjały, których można spróbować?

– Pewnie, w Wiedniu i w ogóle w Austrii są przepyszne czekoladowe Mozartkugeln. Jeśli chcesz, możemy się spotkać i dam Ci wtedy w prezencie parę dorodnych Mozartkugeln, chcesz?

– Hi, hi, o kurczę, hi, hi”.

Był to pierwszy napotkany przeze mnie w karierze zawodowej przykład aktywnego chwalenia się statusem ofiary molestowania seksualnego w zakładzie pracy. Koleżanka, gdyby była uwrażliwiona na tego typu komunikaty, mogłaby narobić wokół tej konwersacji niezłego rabanu, ale prawdopodobnie nie dostrzegała we wklejanych przez siebie na czat zespołowy treściach niczego szczególnego.

Tego rodzaju rozmowy, przeplatane informacjami o charakterze służbowym i oplecione setkami emotek oraz animowanych obrazków, przelewały się bez przerwy przez czat zespołu, wytwarzając finalne wrażenie niezróżnicowanej semantycznie magmy. W moim odbiorze wyglądało to na proces, w którym interfejsy komunikacyjne w korporacjach coraz mocniej modelowane są pod poznawcze przyzwyczajenia pokolenia Z, czyli na wzór news feedów i czatów grupowych z Facebooka, Twitcha, YouTube’a czy TikToka, na których awatary wyrzucają z siebie w tempie karabinu maszynowego kompletnie nieprzejrzysty dla niewtajemniczonych lolcontent, składający się z różnego rodzaju skrótowców, tańczących obrazków i nawiązań do nawiązań. Oczekiwanie, że pracownik będzie śledził z uwagą ten strumień i próbował cały czas odcedzać informacje istotne ze służbowego punktu widzenia od generowanego oddolnie infantylnego bełkotu, stanowiło pulsujące w trybie ciągłym źródło poznawczego przeciążenia.

Często podczas video calli managerka referująca jakieś zagadnienie udostępniała swój ekran, na którym jednocześnie włączonych było kilkadziesiąt zakładek w przeglądarce, otwartych kilkanaście plików w Excelu, pięć sesji SAP‑a, wirtualny pulpit Citrix służący zdalnemu podłączeniu do innego komputera, nagranie odbytego cztery miesiące wcześniej treningu oraz widok kafelków, przedstawiających znajdujące się aktualnie na callu osoby. Generowany efekt był podobny do skomplikowanego gabinetu luster w wesołym miasteczku: nie dało się w pewnym momencie odróżnić, czy patrzę na swój ekran, ekran udostępniany przez przełożoną czy widok własnego ekranu udostępniany przez managerkę w serii kolejnych wirtualnych odbić i zapośredniczeń.

Wszystko zlewało się w nieodróżnialną pulpę, a moja głowa i gałki oczne pulsowały z bólu w odczuciu kompletnej derealizacji. Rozziew pomiędzy tym, co oficjalnie wymagane od pracowników, a tym, co w tych warunkach było możliwe do wykonania, był groteskowy i najprawdopodobniej zamierzony. Dla mnie jako wczesnego millennialsa sposobem na utrzymywanie kruchej równowagi było całkowite ignorowanie 90 procent otrzymywanych komunikatów i wybieranie sobie zadań o ograniczonym, schematycznym i powtarzalnym charakterze, czyli takich, o których można powiedzieć, że coś faktycznie znaczą i że da się je w ogóle wykonać, ponieważ służą przejściu od punktu A do punktu B.

Co to za różnica

Dominującym stanem świadomości kadry zarządzającej średniego szczebla wydawał mi się kompletny cynizm albo raczej, niuansując tę obserwację: schizofreniczne połączenie protestanckiej mobilizacji i właściwej dla kapitalistycznej klasy średniej etyki aktywnego działania z całkowitym, teflonowym dystansem względem celów i sensu organizowanej przez nich pracy. Graberowscy taskmasterzy spędzali jednocześnie codziennie wiele godzin, przygotowując kolejne raporty i zestawienia finansowe oraz wkładając wiele wysiłku w opracowywanie prezentacji w PowerPoincie, przy czym w prywatnych rozmowach sugerowali otwarcie, że wszystko to nie ma najmniejszego znaczenia, ale to nic nie szkodzi: jeżeli pracodawca płaci za to piętnaście albo dwadzieścia kafli miesięcznie, to co za różnica. Nie im oceniać, w jaki sposób działa całość. Główną umiejętnością taskmasterów, poza zdolnością inscenizowania postpracy na trwającym ciągle korporacyjnym callu, było sprawne posługiwanie się najnowszą wersją totalitarnej nowomowy, obfitującej w hasła: challenge, performance, client, success, vision, project, mission, rozwodnionej jednak już urzędowym puszczaniem oka, że co prawda workload jest zbyt duży, ale już za sześć godzin można będzie odpiąć wrotki, bo TGIF (Thank God It’s Friday – przyp. autor).

Jak to podsumował kolega, który rozpoczynał ze mną pracę w kameralnym czteroosobowym zespole, a potem przeszliśmy wspólnie do projektu numer dwa: „Przecież tu o nic nie chodzi. To jakaś farsa. Tutaj można być kompletnym kretynem, nic nie robić, wgrywać się na te calle, uśmiechać się, kiwać głową i mówić tylko all right albo sure, I’m on it, i tak trwać to może latami. To przecież jest kompletna fikcja”. Kolega zwolnił się z firmy po siedmiu miesiącach, ja dojechałem do dziesięciu, zainkasowałem kolejny bonus za nic i złożyłem wypowiedzenie, obiecując sobie, że już tam nie wracam.

Czytaj więcej

Upajający brak wiedzy

Fragment książki Wiesławca Deluxe „Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu”, która ukaże się za kilka dni nakładem wydawnictwa Znak Literanova, Kraków 2022

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Wiesławiec Deluxe jest autorem popularnego fanpage’a publikowanego pod tym właśnie pseudonimem. Znak w informacji o nim podaje, że przeszedł „przez wszystkie kręgi piekła: od sprzedaży na stoisku z okularami przeciwsłonecznymi, przez prowadzenie wykładów na katolickiej uczelni, pracę handlowca w fabryce zakrętek, aż po różne stanowiska w strukturach korporacji z zachodnim kapitałem”. Według strony poptown.eu Wiesławiec narodził się w grudniu 2012 roku jako kolaż zrobiony w Wordzie. „Założyłem fanpage na FB i zacząłem wrzucać JPG-i zrobione w paincie, złożone z dowolnie dobranych tekstów i zdjęć znalezionych w Google Image Search pod hasłami typu tucznik albo brojler” – opowiada twórca Wiesławca

Trwało polowanie na nowego team leadera. Mimo związanego z tą funkcją awansu finansowego nikt nie kwapił się do przyjęcia nominacji. W końcu, po dwóch miesiącach poszukiwań, jedna dziewczyna dała się przekonać i zaanonsowano jej promocję. W efekcie jej portfolio klientów zostało przekazane mnie, ona zaś przejęła ode mnie zadanie rozdzielania maili do poszczególnych podfolderów. Dziewczyna ta była bardzo miłą, bardzo pracowitą i ultracierpliwą osobą, cechującą się niemożliwymi dla mnie do osiągnięcia w takim otoczeniu pogodą ducha i optymizmem.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał