– Nie udało mi się ukryć aluzji politycznych – mówił Żuławski. – Zwłaszcza że ja, jawny ateista, opowiadałem o tęsknocie za religią. No i władza znów się kapnęła.
Ekipa wykonała 70 proc. zdjęć i prace zatrzymano. Minister kultury Janusz Wilhelmi – inteligentny, cyniczny, całkowicie zaprzedany reżimowi – po obejrzeniu materiałów uznał, że science fiction Żuławskiego będzie antysocjalistyczne i proklerykalne. Kazał nawet zniszczyć dekoracje i rekwizyty. Żuławski wrócił do tego projektu 11 lat później. Sfilmował ulice Warszawy i głosem z offu opowiedział, co miało się znaleźć w brakujących sekwencjach. Wyszedł – jak się wtedy wydawało – kikut. Dzisiaj „Na srebrnym globie" nabrało nowych znaczeń. Jest opowieścią o podwójnym zniewoleniu. Dowodem, jak władza może bać się kultury. I jaką siłę ma w sobie sztuka.
Nie mogąc pracować w Polsce, Andrzej Żuławski uciekał do Francji. Kiedy „wyjechano go" w pierwszej połowie lat 70. po raz pierwszy, wykorzystał swoje wykształcenie – zarabiał, robiąc script doctoring i pomagając innym w montażu. Po dwóch latach sam zrealizował „Najważniejsze to kochać". „Wyjechany" po raz drugi – w latach 80. – wyreżyserował tu kolejne filmy: „Opętanie", „Kobietę publiczną", „Narwaną miłość" i wreszcie – na początku lat 90. – „Moje noce są piękniejsze niż wasze dni". Miał we Francji mocną pozycję jako reżyser.
– Ojciec nie czuł się we Francji całkiem szczęśliwy, stale na coś narzekał – opowiada Xawery. – Ale miał tam idealne warunki do pracy. Zarabiał za film tyle, że potem mógł spokojnie przygotowywać następny, nie martwiąc się o byt.
W nakręconych na Zachodzie filmach Żuławskiego, podobnie jak w polskich, kłębiły się potworne namiętności. To były historie miłosnych trójkątów, obsesji. Rzeczywistość mieszała się tu z fantazjami i halucynacjami bohaterów. Granice między prawdą a wyobraźnią, często chorą, się zacierały. Choć jak zwykle – jedni o tych filmach pisali „studium szaleństwa", inni widzieli w horrorze „Opętanie" alegorię komunizmu czy fascynowali się współczesnymi nawiązaniami do Dostojewskiego w „Kobiecie publicznej".
Jego francuskie filmy – nagradzane na wielkich międzynarodowych festiwalach – nie trafiały do Polski. Szkoda, bo były nieszablonowe. A Żuławski zasłynął jako reżyser gwiazd. W 1975 roku w „Najważniejsze to kochać" zbliżająca się do czterdziestki Romy Schneider dostała pierwszą, właśnie utworzoną nagrodę – Cezara. Isabelle Adjani odebrała nagrodę w Cannes i Cezara za odważną kreację wymagającą zmierzenia się z „piekłem w sobie" w „Opętaniu". Nominację do Cezara miała też Valerie Kaprisky, bohaterka „Kobiety publicznej".
A potem nastała era Sophie Marceau. Gdy spotkali się przy „Narwanej miłości", miała 17 lat i po „Prywatce" była ukochaną nastolatką Francji. Dziennikarze pisali: „Skandal!". Cudzoziemiec zmusił ideał francuskiej dziewczynki do zagrania prostytutki. Ale przy Żuławskim Marceau dojrzała i rozkwitła. Świetną kreację stworzyła w filmie „Moje noce są piękniejsze niż wasze dni", w 1991 roku w eleganckiej „Błękitnej nucie" wcieliła się w pisarkę George Sand spędzającą z Chopinem lato w Nohant. A w 2000 roku zagrała w opowieści o miłości i odpowiedzialności „Wierność". Powieść Marii de la Fayette „Księżna de Cleves" sprzed 300 lat Żuławski przeniósł z królewskiego dworu do współczesności. Tam, gdzie dzisiaj skupia się władza – do imperium mediów.
– Faulkner powiedział, że stale opowiadamy te same historie – tłumaczył reżyser. – To prawda. Ciągle nie wiemy, czym są śmierć, miłość. W świecie zachodzą zmiany, mamy internet i inne wynalazki, ale sumienie ludzkie pozostaje takie samo. I serce też zawsze jest tak samo piękne i tak samo robaczywe.
Były też w jego życiu gwiazdy polskie. Małgorzata Braunek – choć popularność zdobyła później jako Oleńka Billewiczówna z „Potopu" – właśnie w „Trzeciej części nocy", „Diable" i „Na srebrnym globie" udowodniła, że jest świetną aktorką. A w 1996 roku Żuławski zaszokował publiczność „Szamanką". Mówiło się o polskim „Ostatnim tangu w Paryżu", ostrym seksie, jedzeniu mózgu. „Szamanka" była historią miłości i namiętności dwojga przypadkowych ludzi. Amatorka Iwona Petry stworzyła tu odważną kreację. I zniknęła. Chodziły plotki, że nie wytrzymała napięcia na planie.
– Te opowieści o krzywdzie, jaka się jej stała, były idiotyczne – denerwował się się Żuławski. – Wiedziała, jaka to rola. Gdyby nie zdezerterowała, to mógł być dla niej początek świetnej kariery.
W czym tkwiła tajemnica znakomitej ręki Żuławskiego do aktorów? W jego filmach był romantyzm, a jednocześnie surrealizm. Nadrzeczywistość – dziwacznie atrakcyjna, zmuszająca wykonawców do sięgania do własnych trzewi.
– Ojciec był wariatem filmowym, jego ekspresja była ekstremalna – mówi Xawery Żuławski. – Od aktorów wymagał jazdy po całości. Nie mogli siedzieć przy stole i pić herbaty jak w telenoweli. Musieli płakać, krzyczeć, śmiać się, bić, uprawiać seks. Dlatego tworzyli wielkie kreacje.
Życie? Zawsze było związane z kinem. Andrzej Żuławski miał trzech synów z trzema kobietami. Matką Xawerego, dziś reżysera, m.in. „Wojny polsko-ruskiej", była Małgorzata Braunek. Ignacy, ze związku z malarką Hanną Wolską, jest specjalistą od komputerów, mieszka w Stanach. Najmłodszy Vincent, syn Sophie Marceau, wychowywał się między Paryżem a Warszawą. Dziś ma 21 lat, w Nowym Jorku studiuje aktorstwo i reżyserię.
Nie wyrzekł się Polski
Ojciec nie zabierał nas na spacer, na narty, do kina – mówi Xawery. – Nie był opiekunem ani kumplem. Był figurą ojca. To prawda, fantastyczną. Moje dzieci, czyli swoje wnuki, też kochał na odległość. Z Kajem widywali się dwa razy w roku, a jednak on strasznie głęboko przeżył śmierć dziadka.
Życie to była też Polska. Brzmi zbyt patetycznie jak na Żuławskiego, ale taka jest prawda.
– Ojciec nigdy się Polski nie wyrzekł, nie oddał paszportu, nie zmienił obywatelstwa – mówi Xawery Żuławski.
Niektórzy twierdzą, że psychicznie nigdy stąd nie wyjechał. Sponiewierany przez socjalistyczne władze, choć mógł spokojnie mieszkać we Francji, w latach 90. wrócił tu na stałe, osiadł w domu w Starej Miłosnej. Zośka nauczyła się mówić po polsku. Właśnie „Zośka". Tak mówił o Sophie Marceau.
Po premierze „Wierności" w 2000 roku wycofał się z kina. Twierdził, że starzejący się reżyser powinien sobie zrobić przerwę, żeby przyjrzeć się spokojnie światu. Ale jednocześnie mówił z nutą goryczy:
– W Londynie, w Paryżu czy w Los Angeles zgłaszają się producenci, którzy pytają, czy nie mam jakiegoś tematu, albo podsuwają mi gotowy scenariusz. W Polsce panuje wokół mnie cisza. Wiem, jakie scenariusze chciałbym napisać i nakręcić. Ale nie jestem już młodym człowiekiem i nie wyobrażam sobie, że będę dreptał po korytarzach i błagał urzędasów, żeby mi dali pieniądze na film.
Stara maszyna
Pisał. Codziennie, od 9 do 14. Potem oglądał filmy i czytał. Książki, gazety.
– Stukał w starą maszynę swojego ojca – opowiada jego syn. – Mówił, że teksty z komputera są zbyt czyste. „Jak wasze myśli" – dodawał złośliwie. Więc walczył z klawiszami tej starej maszyny. Uważał, że słowa w ten sposób osiągają swoją wagę.
Żuławski wydał ponad 20 książek. Tworzył je jak dzienniki, a większość powieści miała elementy autobiograficzne. Martwił się Polską, opisywał znajomych, przyjaciół. Obrażali się na niego.
„Kosmos" był powrotem Andrzeja Żuławskiego do kina. Ale w kraju długo żaden z dystrybutorów nie chciał go wziąć do rozpowszechniania. A potem przyszedł grudzień 2015 roku i to najgorsze.
– Z Vincentem obserwowaliśmy ojca przez ostatnie lata i mieliśmy wrażenie, że jest coraz słabszy – mówi Xawery. – Ale on sam do niczego się nie przyznawał. 23 grudnia byłem z rodziną na wakacjach, gdy dostałem SMS, że ojciec ma raka. A potem już było tylko to jego „nie". Porozmawiasz z lekarzem? Nie. Pójdziesz do szpitala? Nie. Będziesz leczył się w domu? Nie. Walczymy? Nie. To była z jego strony wielka odwaga. Tym większa, że wcale nie był pogodzony z chorobą i odchodzeniem. Bał się śmierci. Ale stawał z nią oko w oko.
Przez dwa miesiące Xawery odwiedzał go w Starej Miłosnej codziennie. Zawiózł go do szpitala dopiero w ostatniej fazie, erką. Andrzej Żuławski był na OIOM jeden dzień. Umarł 17 lutego 2016 roku. Na jego pogrzeb przyszedł ambasador Francji. Nie było polskiego ministra kultury. Ale co z tego? W końcu nigdy nie był tu rozpieszczany. I tak czuł się u siebie.
Trzy dni przed śmiercią Andrzej Żuławski dał synowi swój ostatni scenariusz „Mowa ptaków". W pierwszym odruchu Xawery nie chciał go nakręcić.
– Nie wiem, jak się robi filmy mojego ojca – mówi. – Miałem chodzić w jego butach? Ale potem pomyślałem: „Mowa ptaków", a więc wiele rodzajów świergotu, może dźwigniemy ten film w kilku?
Złożyli do PISF projekt. We czterech: Żuławski, Jan Komasa, Jacek Borcuch i Piotr Kielar. „Mowa ptaków" jest trochę jak testament Żuławskiego. To opowieść o dzisiejszej Polsce, choć nie do końca wiadomo, kiedy akcja tego filmu się toczy – w latach 80., 90., dzisiaj?
– Ale to, co ojciec tam zapisał, właśnie się dzieje: odrodzenie nacjonalizmu, pogubienie ludzi – przyznaje Xawery. – A wszystko skąpane w intelektualnym sosie Żuławskiego. Tam są postacie z naszej rodziny i on sam, objawiający się jako stary i młody artysta. Chcę oddać ojcu hołd. Mam poczucie, że ten film mu się należy.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95