Gromadził to pan, gromadził, i co dalej?
W końcu opublikowałem wszystko w internecie. A to popchnęło zainteresowanie moimi pracami jeszcze dalej. Zacząłem dostawał e-maile od coraz większej liczby osób, że ta i ta wymieniona w mojej bazie kobieta to ich prababka i że miała czworo dzieci, itd. Ja to wszystko dopisywałem. I tak było mniej więcej do 2011 roku, gdy pojawiły się w internecie w dużej liczbie oryginalne księgi metrykalne: chrztów, zgonów i przede wszystkim ślubów. Szło to dwutorowo: robili to genealodzy amatorzy zrzeszeni w Polskim Towarzystwie Genealogicznym, a później podłączyło się pod to państwo. Zaczęło się od tego, że poszedłem do Archiwum Państwowego w Krakowie i spisałem wszystkie akty małżeństw zawarte w Wolnym Mieście Krakowie w latach 1810–1852. To było kilkanaście tysięcy ślubów, wziąłem tydzień urlopu i w ten tydzień to wszystko spisałem. Później okazało się, że inni też spisują podobne dane, i zacząłem je zbierać. Wcześniej, jeśli ktoś nie wiedział, kiedy dokładnie i gdzie urodził się pradziadek, to bardzo trudno było do tego dojść. A gdy ludzie zaczęli to wszystko spisywać i publikować w internecie, jakościowo zmieniło to moją pracę. Udało mi się już opracować bardzo wiele rodzin, o których nie pisano w książkach. W tej chwili większość moich danych pochodzi z archiwaliów, a nie z publikacji czy korespondencji.
Z czego pan żyje?
Część mojej bazy genealogicznej, obejmującej w tej chwili 670 tys. osób, dostępna jest w internecie za darmo. Mowa tu o projekcie „Potomkowie Sejmu Wielkiego". Natomiast dostęp do większości bazy daje wyłącznie roczna prenumerata kosztująca 50 złotych. A takich prenumeratorów mam ok. 2 tysięcy. Dzięki temu mogę się spokojnie poświęcić wyłącznie badaniom, nie muszę szukać innej pracy.
Przyjmuje pan zlecenia od osób prywatnych?
Z zasady nie prowadzę badań za pieniądze. Zdarza się jednak, że komuś bardzo zależy, by jego rodzina została ujęta w mojej bazie, i nawet sam opracował jej drzewo genealogiczne, ale nie jest to środowisko, które mnie interesuje. Czasem po weryfikacji i uporządkowaniu wprowadzam te dane do bazy, biorąc rekompensatę w wysokości 2 złote za osobę. Wprowadziłem tę opłatę po to, by ludzie nie przysyłali mi zbyt wielu informacji, na które nie mam czasu...
Dlaczego ludziom, którzy nie mają powiązań z elitami, tak bardzo zależy na tym, by ich drzewo genealogiczne znalazło się w pana bazie?
Przede wszystkim to kwestia upowszechniania się wzorców inteligenckich. Kiedyś grupa, której przodkowie byli interesujący, była bardzo wąska. Pozostali byli chłopami, których genealogia nie interesowała, bo całe ich rodziny mieszkały od pokoleń w tej samej wsi. Z naturalnych powodów nie było to dla nich niczym ciekawym. Dziś ich przodkowie są interesujący, ale jedynie dla nich samych i ich rodzin. Zdarza się, że odkrywają pokrewieństwo z kimś sławnym, kto też pochodzi z chłopów z tej samej okolicy, ale to tyle...
Pana chłopstwo nudzi?
Sam od strony mamy mam przodków chłopów i ich korzenie także zbadałem aż do połowy XVIII wieku, i też jestem z nich dumny. To jest jak najbardziej godne pochwały, że ludzie zaczęli przykładać wagę do własnej historii. Ale to jest naturalne. Wcześniej nie mieli ani możliwości, ani powodów, by się tym zajmować. Dziś więcej ludzi interesuje się historią własnych rodzin, ale trudno tu mówić o jakiejś szczególnej modzie, bo te potrzeby istniały od zawsze. Po prostu ci, którzy wcześniej nie studiowali – dziś studiują; ci, którzy nie chodzili do teatru – dziś chodzą; tak samo ci, którzy wcześniej nie interesowali się swoimi korzeniami, dziś badają swoje drzewa genealogiczne i chowają je po szufladach. To po prostu jedna z praktyk inteligenckich, jakie przejęli.
Na ile pomocni bywają inni genealodzy?
Koresponduję często z ludźmi, którzy z szuflad wyciągają całe drzewa genealogiczne zostawione im przez pradziadków, wujów czy ciotki. W starych rodzinach o genealogię dbało się od zawsze. Wiadomo, że ta i ta fabryka jest po pradziadku, a tamten majątek po ciotce. Zatem część informacji, które zbieram, tak czy inaczej jest znana. Bo rodzina była ważna i bogata, pisano więc o niej w książkach, a do tego sama uważała, że historia jest bardzo ważna, więc spisywała pamiętniki i zbierała pamiątki. A ja jestem takim ogólnonarodowym zbieraczem pamiątek. Czyli nic nowego, na dobrą sprawę tacy ludzie jak ja byli zawsze.
Kim są dziś genealodzy amatorzy?
To właśnie bardzo ciekawa sprawa. Jeszcze niedawno internet kojarzyliśmy wyłącznie z ludźmi młodymi, ale od kilku lat coraz śmielej radzą sobie w nim starsi. W końcu z roku na rok pojawia się coraz więcej emerytów, którzy już zdążyli się z nim zaznajomić w pracy. Gdy przychodzi wnuk i pyta, kim jest osoba na zdjęciu, to taka starsza osoba, jeśli sama już nie pamięta, nagle zdaje sobie sprawę, że nie ma kogo o to zapytać, że teraz to ona jest od odpowiadania na takie pytania... Zaczyna więc grzebać w internecie, weryfikować to, co jeszcze pamięta, oraz poszerzać swoją wiedzę. Kontaktuje się z dalszą rodziną, znajduje nowe powiązania, sprawdza dostępne w sieci archiwa. Dlatego wśród genealogów amatorów tak dużą część stanowią właśnie emeryci. Jeśli państwu zależałoby na aktywizacji osób starszych, wyciąganiu ich z zapóźnienia cyfrowego, to powinno wziąć pod uwagę tę naturalną tendencję. To właśnie genealogia powoduje, że wielu emerytów, którzy inaczej nie korzystaliby z komputera, dziś czuje się w sieci jak ryba w wodzie.
Często koresponduje pan z takimi ludźmi?
Oczywiście. Wielu moich korespondentów jest nawet po dziewięćdziesiątce. Jeden pan przysłał mi niedawno bardzo obszerny e-mail, w którym wspomniał, że jego największym marzeniem jest dożyć 95. urodzin, a zostały mu do nich jeszcze cztery miesiące. Datę jego śmierci do bazy wprowadziłem chyba siedem miesięcy później, a więc udało mu się...
Dlaczego nie chce pan żadnego wsparcia od państwa?
Może teraz nie byłbym już taki ostry jak wcześniej, kiedy częściej się tą niezależnością szczyciłem. Obecnie przyjmuję wsparcie od państwa, ale jedynie takie, że jakaś publiczna instytucja wykupuje dostęp do mojej bazy. Bo tak, jak zasadniczo nie pracuję na zlecenie, tak nie chcę też pracować na zlecenie państwa. Niezależność pozwala mi się skupić na tym, co uważam za istotne. Traktuję to jako misję. Zbieram dane, które są ważne i interesujące, a jeżeli ktoś uważa, że robię to dobrze, to mi za to płaci. Moim zdaniem to jest fair. Jeżeli startowałbym w konkursach grantowych, to pewnie myślałbym o tym, jaki grant ma szanse dostać dofinansowanie... Ale to by była strata czasu, a jest tyle ważnych rzeczy do zrobienia, że jeżeli mam z czego żyć, to wolę robić coś naprawdę istotnego.
Pana praca interesuje wszystkie media, niezależnie od ich linii ideowej. Bywa pan w TVN, „Newsweeku", ale także w „Gazecie Polskiej". Gdzie jest panu bliżej?
Przed wyborami, gdy o fotel prezydenta walczyli panowie Komorowski i Kaczyński, zadeklarowałem, że nie jestem po żadnej stronie i wspieram Janusza Korwin-Mikkego. Dziś nie powiedziałbym już żadną miarą, że wspieram Korwin-Mikkego, ale tak czy inaczej staram się być poza podziałem na Hutu i Tutsi... Jeżeli chodzi o hasła polityczne, to mogę powiedzieć, że odpowiada mi pomysł polityki historycznej PiS. Uważam po prostu, że dla państwa bardzo istotne jest, by budować wspólną świadomość ludzi na temat przeszłości i by była to taka świadomość, jaka jest pożądana z perspektywy państwa. Natomiast partyjniactwo jest mi jak najbardziej obce; w żadnym razie nie chcę być funkcjonariuszem tej czy innej partii.
Marek Jerzy Minakowski jest doktorem filozofii, autorem Wielkiej Genealogii Minakowskiego, cyfrowej bazy genealogicznej obejmującej elity polskie od Piasta Kołodzieja do roku 2016
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95