W 1947 r. kapitan brytyjski Henry Cotton tuż przed startem gier zażądał sprawdzenia głębokości rowków w główkach kijów ekipy USA. Zanim kontrola się skończyła, Amerykanie prowadzili 11:1. A rowki okazały się prawidłowe.
20 lat później amerykański kapitan Ben Hogan zręcznie wykorzystał kolację przed meczem do podniesienia ducha drużyny. Wysłuchał spokojnie długiej prezentacji ekipy brytyjskiej w wykonaniu kapitana Dai Reesa, przeczekał pochwały i opisy zalet każdego golfisty. Gdy Rees skończył, Hogan wstał, wymienił w kolejności alfabetycznej nazwiska swoich golfistów i dodał tylko jedno zdanie: „Drużyna Stanów Zjednoczonych na Ryder Cup, najwspanialsi golfiści na świecie".
Kiedy dwa lata później na polu Royal Birkdale Jack Nicklaus darował Tony'emu Jacklinowi ostatnie uderzenie na 18. dołku, by mieć pewność, że cały mecz zakończy się szlachetnym remisem, oficjalnie gest przyjęto jako wyjątkowe zrozumienie istoty sportu. Naprawdę kapitan USA Sam Snead głośno mówił: „Wszyscy nasi chłopcy pomyśleli, że to było niedorzeczne. Przyjechaliśmy tam wygrać, a nie być uprzejmi dla starych rywali".
Osobiste spięcia to też norma. W 1989 r. Seve Ballesteros zażądał od Paula Azingera wyłączenia z gry lekko uszkodzonej piłki, potem kwestionował prawidłowość wprowadzenia do gry piłki z przeszkody wodnej. Dwa lata minęły, żaden nie zapomniał urazy, był ciąg dalszy.
Takich opowieści są setki. Mecze zyskiwały przydomki wojenne lub bitewne. Lały się męskie łzy – radości i frustracji. Lał się szampan. Gdy publiczność po obu stronach oceanu dołączyła coraz głośniejsze krzyki i śpiewy, polubiła patriotyczne przebieranki i uznała, że czas na wyrażanie złośliwości pod adresem gości (Europa, chyba zasadnie twierdzi, że w tym dziele Ameryka zawsze jest górą), to emocje już nigdy nie zgasły, tym bardziej że pokazywała je telewizja.
To nawet trochę dziwne, że dopiero dwa lata temu w Gleneagles do Pucharu Rydera dołączono mecz celebrytów. Gwiazdy innych sportów, sławy estrady i kina, politycy i biznesmeni zawsze byli blisko wielkiego golfa, ale może nie mieli śmiałości porywać się na rywalizację obok najlepszych z najlepszych na dwóch kontynentach.
Od Ryder Cup nr 40 tę śmiałość mają i startują. Na polu Hazeltine GC drużynę amerykańską prowadził Bill Murray (nominacja do Oscara za rolę w filmie „Między słowami" w reż. Sofii Coppoli), którego golfowe kompetencje też są znane – aktor od lat gra z zawodowcami, np. w prestiżowej pokazówce PGA Tour – Pebble Beach Pro-Am. Do Murraya dołączyli hollywoodzki kolega po fachu Kurt Russell, multimedalista olimpijski w pływaniu Michael Phelps, muzyk i kompozytor Huey Lewis, najbardziej znany amerykański surfer profesjonalny Kelly Slater, były świetny hokeista z NHL Jeremy Roenick, jeszcze jeden aktor Rob Riggle oraz szef kuchni Todd English.
Europę reprezentował Irlandczyk Niall Horan (były członek zespołu One Direction od roku prowadzi golfową firmę menedżerską), kolega Rory'ego McIlroya. W ekipie byli także piłkarze: Włoch Alessandro Del Piero i Ukrainiec Andrij Szewczenko, angielski producent telewizyjny Nigel Lythgoe, były sprinter John Regis, była irlandzka sława rugby Paul O'Connell oraz legenda kobiecego tenisa Martina Navratilova, wprawdzie obywatelka USA, ale urodzona przecież w czeskiej Pradze. Dla restauratorów Europy grał osiadły w Ameryce Hiszpan Jose Andres.
Celebrycka drużyna USA pokonała Europę 14:0, co w wielu relacjach skwapliwie pominięto.
Kielich w sejfie
Sam Puchar Rydera jako konkretny wytwór XX-wiecznego rzemiosła brytyjskiego jest, w porównaniu z rozgłosem samego meczu, względnie nieznany. Pieniądze na wykonanie trofeum ofiarowali Samuel Ryder (100 funtów), czasopismo „Golf Illustrated" (także 100) oraz Royal & Ancient Golf Club w St. Andrews (50). W owych czasach była to kwota znaczna. Po uwzględnieniu inflacji tamte 250 funtów to dziś około 3500 lub nawet więcej.
Puchar zrobiono w renomowanej londyńskiej firmie złotniczej Mappin & Webb z czterech funtów czystego złota. Ma kształt dużego kielicha z uszami, 17 cali wysokości i 9 cali szerokości. Jest więc nieco większy od nagrody wręczanej mistrzom świata w piłce nożnej – złoto-malachitowej rzeźby Silvio Gazzanigi. Z główną nagrodą rozgrywek NHL, Pucharem Stanleya porównania wychodzą znacznie gorzej: jest dwa razy mniejszy i osiem razy lżejszy.
Puchar należy formalnie do Stowarzyszenia Golfistów Zawodowych Wielkiej Brytanii (British PGA). Został mu ofiarowany w akcie powierniczym przez Samuela Rydera. Oryginał pozostaje zawsze w dobrze zabezpieczonym sejfie na Wyspach Brytyjskich, zatem popularne twierdzenie, że zwycięska drużyna zabiera puchar na dwa lata, trzyma i przywozi na miejsce kolejnej rywalizacji, pozostaje w pewnej sprzeczności z faktami.
Oryginalny Puchar Rydera rzadko jest pokazywany publicznie – sądzi się, że jego ikoniczna natura zapewne za bardzo przyciągałaby uwagę publiczności oraz ewentualnych rabusiów. Historia sportu zna takie przypadki: żeglarski Puchar Ameryki został zniszczony w 1997 r. w Nowej Zelandii, piłkarską Złotą Nike (Puchar Julesa Rimeta) ukradziono w Brazylii w 1983. Nikt nie chce narazić na podobne niebezpieczeństwo kolejnego szczególnego przedmiotu pożądania.
Działacze PGA of America mają doskonałą replikę oryginału – w pełnej skali i z identycznego kruszcu. To jest ten wędrujący z USA do Europy i z powrotem Ryder Cup, niekiedy wykorzystywany także do wydarzeń promocyjnych.
Wynik pierwszego meczu wygrawerowany jest w złocie trofeum, kolejne rezultaty widać na podstawie, dokładniej – na złoconej opasce okalającej cokół. Tegoroczna treść jest oczywista: „2016 WON BY U.S.A. 17 Matches to 11 Matches". Tylko tyle i aż tyle dla amerykańskiej dumy.
Członkowie zwycięskiej drużyny dostają miniatury na wieczną pamiątkę sukcesu, choć norm w tej dziedzinie nie ma. Organizatorzy czasem starają się bardziej. W 1985 r. Europejczycy otrzymali dostali kopie wielkości dwóch trzecich oryginału.
Liczba uprawnionych do tej indywidualnej nagrody przekroczyła po 41 edycjach już 250 osób (jeśli policzyć za zwycięzców także tych, którzy remisowali). Rekordzistą pozostaje na razie Amerykanin Billy Casper, który odbierał Puchar Rydera w wersji mini dziewięć razy (w tym raz jako kapitan).
Prawdą jest, że za grę uczestnicy wciąż nie dostają ani pensa lub centa. Kto twierdzi, że dziś to wysiłek tylko dla chwały i z miłości do golfa, ma jednak tylko nieco racji.
Płacić milionerom?
Do połowy lat 80. mecze przynosiły organizatorom wyłącznie koszty, z którymi jednak dla zasady musieli się godzić. Gdy Europa pod wodzą kapitana Tony'ego Jacklina wreszcie w 1985 r. wygrała, gdy dzięki telewizji mecze zyskały rozgłos oraz równowagę budżetu, wkrótce można było zacząć liczyć zyski. Dziś są to grube miliony, a z nimi przyszedł czas, gdy niektórzy z uczestników zaczęli kwestionować regułę gry za darmo.
W 2002 r. spytano Tigera Woodsa, czy byłby bardziej szczęśliwy, wygrywając turniej z nagrodą miliona dolarów, czy zdobywając Puchar Rydera. Wybrał milion, co nie było pierwszą taką łyżką dziegciu w tej beczce golfowego miodu.
Czy płacić sławom golfa za grę w Ryder Cup czy nie płacić? To pytanie wciąż pada w czasach, gdy za wygraną w trzech amerykańskich turniejach golfowego Wielkiego Szlema (Masters, US Open, PGA Championships) mistrz dostaje po 1,38 mln dolarów, w czwartym (The Open) – 1,175 mln (po przeliczeniu z funtów), gdy podobnie efektowne premie przynosi co tydzień szeregowy turniej cyklu PGA Tour lub European PGA Tour.
Płacić czy nie płacić, gdy wszyscy z 24 uczestników tegorocznego meczu są milionerami, a połowa już zapewniła sobie miejsce w pięćdziesiątce najlepiej zarabiających golfistów świata wszech czasów.
Najwyżej z uczestników ostatniego meczu jest Phil Mickelson (USA) – zarobił ponad 62 mln funtów szterlingów z samych premii, co daje mu drugie miejsce (za Tigerem Woodsem obecnym w Chaska jako wicekapitan). Na końcu tej listy bogaczy jest Jimmy Walker (też USA) – na razie ma 16,5 mln funtów (nr 49). Gwiazdy europejskie są mniej więcej w środku stawki: nr 14. to mistrz igrzysk w Rio Justin Rose (Anglia), który zarobił 28 mln z naddatkiem, nr 20. Rory McIlroy – prawie 25 mln. Bez umów sponsorskich.
Sami golfiści oczywiście świetnie wiedzą, że nie muszą bardziej naciskać na wypłaty. Sama obecność w drużynie na Ryder Cup wystarcza, by sponsorzy wiedzieli, kogo wybierać do nowych kontraktów. Szyld robi swoje.
Na razie wypracowano pewien kompromis: PGA of America w imieniu każdego uczestnika meczu przekazuje 100 tys. dolarów na cele dobroczynne i drugie tyle na akademicki program rozwoju golfa. Podobnie jest w Europie, organizatorzy przekazują część zysków na wsparcie rozwoju dyscypliny, także na kontynent.
Mimo pewnych oznak kryzysu całej branży Puchar Rydera trzyma się mocno. Chętnych do goszczenia meczu nie brakuje. Organizacja oznacza dla gospodarza, także dla wybranego klubu i dla okolicy deszcz pieniędzy. Przetarg na 2018 r. wygrali Francuzi, paryski klub Le National.
Nie ma jeszcze podliczeń zysków z ostatniego meczu w Hazeltine Golf Club, ale dane sprzed dwóch lat wciąż potwierdzają marketingową siłę wydarzenia. Mecz w Gleneagles w 2014 r. pokazało 200 nadawców w 50 krajach, widownia telewizyjna sięgała 600 mln osób. Medialną wartość Pucharu oceniono wtedy na 42 mln funtów.
Skutki finansowe dla szkockiego regionu goszczącego mecz były równie przyjemne: 106 mln funtów wydanych na hotele i restauracje (ponad połowa gości przyjechała spoza Wysp Brytyjskich), 133 tys. osób więcej w regionie przez turniejowy tydzień plus obietnica, że znaczna część wróci pograć w golfa.
Ryder Cup opłaca się pod każdym względem, może więc pozostanie tam, gdzie odrodzony w tym roku golfowy turniej olimpijski – w symbolicznej sferze honorowej, bez wypłat. Lecz wiecznej pewności w tej kwestii mieć nie można.