Wysłanie wiceprezydenta Mike'a Pence'a z przemówieniem na marsz pro life w Waszyngtonie, odcięcie lewicowych organizacji od rządowego finansowania czy też wspomnienie chrześcijan zamęczonych na Bliskim Wschodzie na Twitterze oraz konserwatywna nominacja w Sądzie Najwyższym – wszystko to świadczy o takiej zmianie. Warto jednak pamiętać, że „chrześcijaństwo", szczególnie w Stanach, nie oznacza spójności ideowej.
Nowemu gospodarzowi Białego Domu bliżej jest do ewangelikalnych, amerykańskich protestantów, których nauczanie może jednak bywać kłopotliwe. W otoczeniu Trumpa funkcjonują przeciwnicy teorii ewolucji, wspierają go pastorzy posługujący się biblijną retoryką odmienną od filozoficznego chrześcijaństwa. Radykalni ewangelikalianie w USA stosują uproszczoną wizję świata i często programowy antyintelektualizm. W takich warunkach ideowych znacznie łatwiej jest wzbudzić akceptację dla kolejnej wojny ze „złem". Problem w tym, że pojęcie sił zła w amerykańskiej polityce bywało zmienne i zależne od aktualnej koniunktury gospodarczej. O ile nowy prezydent USA ma rację, że terroryzm ma swoje oblicze religijne, a najbardziej wojowniczą religią współczesnego świata pozostaje islam, o tyle skrót myślowy, że każdy muzułmanin to potencjalny terrorysta, jest populistycznym hasłem. Właśnie w ten sposób można interpretować zamknięcie granic dla obywateli siedmiu muzułmańskich państw, chociaż żadne z nich nie stanowi zagrożenia dla bezpieczeństwa USA.