Pamiętam lojalnych wobec władz stanu wojennego publicystów, którzy bezczelnie łypiąc okiem do swoich mocodawców, próbowali tłumaczyć młodzieży, że w swojej najsłynniejszej powieści George Orwell miał proroczą wizję Stanów Zjednoczonych i NATO. Ojczysty blok wschodni był w tej optyce sielankową ojczyzną demokracji i humanizmu. Możliwe, że dalibyśmy się i zwieść, gdyby nie dobrodziejstwo niezależnego obiegu, które Orwella w oryginale oferowało w przynajmniej kilku wydaniach.
Inicjację orwellowską przeżyłem pięknego lata '84 wśród bujnych lasów dawnego powiatu limanowskiego podczas obozu naukowego sekcji filozofii prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rok był adekwatny, więc tematem przewodnim prac studentów pod przewodnictwem naszego ówczesnego guru, docenta Tomasza Studnickiego, były utopie i meandry myślenia utopijnego. Każdy miał wziąć pod szkiełko i oko jakiegoś wybitnego utopistę. Jedni wybrali Platona, drudzy Morusa, jeszcze inni Campanellę, Saint-Simona czy Marksa. Ja postanowiłem gruntownie przestudiować i przedstawić analitycznie wizję Georga Orwella, obudowując go innymi antyutopiami. Skupić się przez chwilę na Aldousie Huxleyu i Zamiatinie, którego powieść „My" poruszyła mnie dogłębnie kilka miesięcy wcześniej. Siedziałem więc nad Orwellem i jego interpretacjami przez kilka tygodni i mimo że sam referat i dyskusja zabrały nie więcej niż trzy godziny, wyszedłem z tej intelektualnej przygody jak po zderzeniu z wielotonową ciężarówka. Nie, to nie była kwestia wiary. Orwellowi nie dało się wierzyć. Jego wizja była zbyt literacka, a postacie zbyt papierowe. Liczyła się siła metafory. I wszystko, co z sobą niosła. To jak w poezji, której tembr potrafi kształtować emocjonalność pokolenia.
O ile więc empiryczna rzeczywistość wokół była jakby ulepiona z papier mâché, szara, nieskończenie banalna i po stokroć skompromitowana moralnie czy intelektualnie, wydawało się, że za jej parawanem kryje się nienaruszalny mechanizm czystej władzy. Czystego przymusu. Ideologia była tu tylko jednym z licznych instrumentów. Komunizm mógł być więc kompletnie zdegenerowany bądź zastąpiony dowolnym innym wyznaniem. Liczyła się trwałość wzbogacanego o coraz nowe możliwości i technologie mechanizmu, którego istnienie zdawało się niezagrożone. Oczywiście w takim świecie, o ile jest alternatywa, żyć się nie da. Stąd tak powszechne przypadki odmowy i negacji.
Przygnieceni metaforą Orwella, przekonani o nienaruszalności systemu mieliśmy raptem do wyboru dwie drogi. Status dysydenta w Polsce Ludowej lub emigracja. Ta druga był częstsza. To był także mój wybór cztery lata później, w lecie 1988 roku, i trwałbym przy tym wyborze pewnie do dziś, gdyby historia nagle nie zdmuchnęła chmury o posępnych rysach George'a Orwella i nie zastąpiła ją inną twarzą. Pogodnym obliczem harwardczyka o japońskich korzeniach, Francisa Fukuyamy. To on zafundował kolejny wielki mit mojej młodości.
Oto więc pada mur berliński. W Polsce bezkrwawo władzę przejmuje opozycja. Od kul ginie bukareszteński potomek Draculi Nicolae Ceausescu. Rozpada się Związek Radziecki. Dzielny Jelcyn powołuje do życia przyjazną po wieki ludzkości Rosję. Jaruzelski i jego klika odchodzą na emeryturę. W dalekim Chile abdykuje Pinochet. Frankistowska Hiszpania zamienia się słoneczny, porośnięty gajami cytryn i pomarańczy turystyczny raj. Następuje koniec historii, jak ją rozumieliśmy w XX wieku. Od tej pory tylko żyć nie umierać. Bogacić się, produkować i konsumować. Płodzić kolejne pokolenia i pracować na emeryturę pod palmami. Przyznaję, dałem się uwieść kolejnemu mitowi.