Bartosz Suwiński
„Dół" jest powieścią, w której zostały skompromitowane wszelkie zakusy autorytarnych totalitaryzmów. Włoszczew to 30-letni mężczyzna, którego poznajemy w dniu, w którym stracił pracę, a życie nie ma dla niego szczególnie ciekawych perspektyw: „Po wietrze na powrót nastała cisza, aż przesłonił ją jeszcze cichszy mrok. Włoszczew usiadł przy oknie, żeby wpatrywać się w czułą ciemność nocy, słuchać różnych smutnych dźwięków i dręczyć serce w otoczeniu twardych jak kamień kości". Rzeczywistość podejmuje go codziennym znojem i trywialnością banalnych zatrudnień, które pozbawiają chęci samodzielnego myślenia. Doprowadzona do absurdu nowomowa, rugująca z prywatnego słownika wszelkie akcenty osobowe, przytłaczająca wszystkich praca, wspólnota, która zamiast prowadzić do zjednoczenia, staje się przyczynkiem do odhumanizowania wchodzących w jej skład ludzi, to znaki rozpoznawcze prozy Płatonowa. Jest to literatura demaskująca motywacje stojące za wszelkimi ideologiami, które w kolektywizacji upatrywały szansy na pomyślność i powodzenie dla nadchodzącej przyszłości.
Człowiek w świecie Płatonowa pałęta się po omacku. Życie przytłacza nudą, szanse na powodzenie własnych spraw topnieją jak wiosenne śniegi, a jedyna aktywność, jaka przynosi sens, to składanie się do snu w dole, gdzie na chwilę można ustrzec się przed niepokojami reszty bohaterów, którzy w tej powieści poruszają się jak w letargu. Są jak żywe zjawy, które karmią się papką socrealizmu w wydaniu rosyjskim – wizji o utopijnych ambicjach i rozmachu realizacji. Oto zbiera się grupa robotników mających wykonać założenie planu pięcioletniego, w myśl którego stale powiększający się dół będzie miejscem, gdzie wybudowany zostanie dom dla człowieka przyszłości, wolnego od trosk, spełnienia szukającego w stadnych aktywnościach, opowiadającego się po stronie wspólnoty, a nie jednostki. Człowieka rezygnującego z siebie, wyzbywającego się wolności, w imię powodzenia wizji wspaniałej przyszłości, gdzie wszystko będzie wspólne i po równo redystrybuowane.
W tym świecie człowiek jest sam, wydany na pastwę nieprzyjaznej natury, zagubiony w rzeczywistości. Jego nadzieje pryskają jak mydlane bańki, męczy się pod pustym niebem, którego promienie odbijają szare światło – jedyne źródło blasku na tym tekturowym niebie. Wizja lepszego jutra rozpada się jak domek z kart. Ludzie pracujący przy wykopie zaczynają doznawać coraz większego zniechęcenia i apatii. Bezsensowność swojej pracy zacznie gasić resztkę zapału, jaki został im do wykończenia zadania. „– Fajrant! Już czas, bo umordujecie się, umrzecie i kto wtedy będzie ludźmi?".
Człowiekowi w tej powieści nie sprzyja nawet przyroda. Ona również odziera z godności, zawstydzająco daje się we znaki, jej brak przychylności objawia się w chłodzie skalnej pustki, smaganej bezlitośnie przez szarpiące wszystko na strzępy wiatry.