Co ma wspólnego disco polo z 500+? Albo z aborcją? Z feminizmem, Radiem Maryja, TVN-em, Donaldem Tuskiem, Jarosławem Kaczyńskim, Lechem Wałęsą, filmami Małgorzaty Szumowskiej, spektaklami Teatru Powszechnego w Warszawie, Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku?
Te wszystkie z pozoru kompletnie różne rzeczy, ludzi oraz zjawiska łączy to, że jako symbole stały się wygodnym narzędziem do kopania społecznego rowu, tudzież poręczną maczugą do wzajemnego okładania się po głowach. Jeszcze jednym pretekstem, żebyśmy się pokłócili i za sprawą bezlitosnej krytyki naszych oponentów poczuli się przez moment trochę lepiej.
W przypadku disco polo krytycy tego gatunku muzycznego mogą z zadowoleniem wytykać palcem „Polaków biedaków cebulaków", że po raz enty robią nam obciach przed Europą i światem. Z kolei zwolennicy disco polo mają okazję, by pokazać, że proszę, oto po raz nie wiadomo który liberalne elity każą nam, Polakom, się wstydzić za to, kim jesteśmy naprawdę. Walą pięścią w stół i wołają: „Dosyć! Chcemy pełnego dostępu do disco polo i nikomu nie wolno się z tego śmiać!".
Czasem dochodzi do takich paradoksów, że ludzie nawet ze swej natury niechętni disco polo, są niekiedy skłonni bić się za nie do ostatniej kropli krwi. Tylko po to, by po raz kolejny przywalić liberałom. Z kolei nawet wyrozumiali wobec chodnikowej piosenki liberałowie, którzy nie raz tańczyli do Boysów, Akcentu czy Weekendu na rodzinnym weselu, będą disco polo zaparcie krytykować. Nie za to, czym jest w rzeczywistości – a w swej istocie jest po prostu rodzajem muzyki rozrywkowej – tylko będą krytykować ją za to, co ta muzyka w ich mniemaniu sobą reprezentuje. A reprezentuje rzecz jasna Prawo i Sprawiedliwość (dawniej Samoobronę). A jeśli PiS, to i Telewizję Trwam. A jeśli Telewizję Trwam, to także Antoniego Macierewicza, projekt ustawy zaostrzającej aborcję, przeciwników metody in vitro itd., itp.
W naszej debacie publicznej zaczęliśmy stawiać na ostrzu noża kwestie absurdalne. Dzięki temu można posadzić w studiu telewizyjnym naprzeciwko siebie dwoje osobników, którzy się pokłócą i zapewnią wyniki oglądalności. Kto wie, może nawet ktoś obleje kogoś wodą albo wręcz złapią się za kudły. „Musi być spór, bo inaczej będzie nuda" – ileż to razy w karierze słyszy redaktor zajmujący się publicystyką. W takim polaryzującym nastawieniu jest co prawda odrobina sensu. Bo przecież na ważeniu przeciwstawnych racji polegała dialektyka sokratejska. Można jednak odnieść wrażenie, że lekcję Sokratesa powtarzamy dziś już tylko w formie karykatury. Okopy tej naszej polsko-polskiej wersji bitwy nad Sommą stają się coraz głębsze, a my tkwimy w nich już dobre dziesięć lat, jeśli nie dłużej.