To prawda, badacze w ekspresowym tempie przygotowali supernowoczesne szczepionki wykorzystujące nowy mechanizm (mRNA), które miały położyć kres pandemii. To na nie czekaliśmy, posłusznie zakładając maseczki, trzymając dystans społeczny i cierpiąc izolację. Niestety, okazało się, że oczekiwaliśmy zbyt wiele. Gdy rzeczywistość pokazała, że szczepionki nie chronią nas przed zakażeniem tak dobrze, jak zapowiadali producenci i naukowcy prowadzący badania kliniczne, usłyszeliśmy, że „zadaniem szczepionki nie jest chronić przed zakażeniem". Miały one powodować, że osoba zaszczepiona lżej przejdzie Covid-19. Jednak to też nie jest cała prawda – do szpitali trafiają również osoby zaszczepione, niekiedy nawet po trzeciej dawce. Mało tego, osoby zaszczepione umierają z powodu Covid-19. To prawda, że wśród tych, którzy ciężko przechodzą chorobę, trafiają pod respirator czy umierają z powodu zakażenia koronawirusem, niezaszczepieni stanowią zdecydowaną większość. Rzecz w tym, że zaszczepieni mieli być bezpieczni – na tym opierała się strategia naszej obrony przed Covid-19.
Wiąże się z tym drugi problem, który antyszczepionkowcy i „covidosceptycy" nazywają segregacją sanitarną. Unia Europejska wprowadziła „paszporty zdrowotne" (elektroniczne certyfikaty UCC) wydawane osobom zaszczepionym, po przechorowaniu Covid-19 lub z negatywnym wynikiem testu. Miały one umożliwić swobodne podróżowanie w krajach Unii, a także korzystanie z niektórych usług publicznych. Wynikało to z założenia, że osoby zaszczepione lub po przejściu choroby są „bezpieczne".
Z oficjalnych danych Komisji Europejskiej wynika, że UCC jest dokumentem uznawanym w 60 krajach. Wydano dotąd 807 mln takich certyfikatów, a ostatni raport KE określa program wdrożenia tego systemu jako wielki sukces organizacyjny Wspólnoty. Tyle że rzeczywistość pokazała, iż certyfikaty potwierdzające szczepienie są niewiele warte: kolejne kraje Unii Europejskiej (m.in. Dania, Grecja i Włochy) wprowadziły bowiem własne przepisy wjazdowe – wymogiem jest posiadanie negatywnego wyniku testu na obecność wirusa. Trudno o lepszy dowód niewiary w wartość unijnych certyfikatów i skuteczność szczepionek – i to nie ze strony „foliarzy", ale poważnych polityków i ich doradców naukowych.
Pozostaje jeszcze trzecia kwestia, bez której wyjaśnienia trudno będzie pokonać pandemię. To delikatna sprawa pochodzenia koronawirusa. Po upływie dwóch lat od wykrycia pierwszych przypadków na targu w chińskim Wuhanie wciąż nie wiemy, skąd się wziął wirus SARS-CoV-2. Chińskie władze twierdzą, że nie pochodzi z tego kraju, ale został „importowany" albo przez amerykańskich żołnierzy, albo na mrożonkach. Oprócz tego miał wcześniej krążyć po świecie (m.in. we Włoszech).
Pierwsza misja WHO do Instytutu Wirusologii w Wuhanie z początku 2021 r. poniosła spektakularną klęskę – naukowcy nie znaleźli nic. Uznali wręcz, że hipoteza o wycieku zakaźnego materiału z laboratorium jest skrajnie mało prawdopodobna. Pojawiły się nawet oskarżenia pod adresem władz tej organizacji, że „kryje" Chińczyków. Nie brak też głosów, że jednoznaczne wskazanie, iż to Chiny – celowo bądź przypadkowo – uwolniły wirusa z laboratorium w Wuhanie, spowodowałoby wzrost napięcia na świecie, a nawet wojnę.
W październiku 2021 r. WHO powołała jednak nową grupę, której celem ma być ustalenie pochodzenia wirusa. „Wypadek w laboratorium nie może być wykluczony, dopóki nie ma na to wystarczających dowodów i dopóki te wyniki nie będą otwarcie udostępnione" – napisał szef WHO. Pekin odrzucił jednak plany kolejnego dochodzenia w tej sprawie, nie pozwala również na kontrolę w Instytucie Wirusologii w Wuhanie.
Bez wiedzy o pochodzeniu SARS-CoV-2 trudniej będzie pokonać Covid-19, przygotować się na kolejne warianty czy znaleźć skuteczne leki. Dobór naturalny faworyzuje wprawdzie patogeny o wysokiej zakaźności i niższej zjadliwości (czego przykładem wydaje się być omikron), jednak nie jest wykluczone pojawienie się odmiany, która będzie jednocześnie wysoce zakaźna i bardzo groźna dla ludzi. Może ona omijać ochronę, jaką dają dam szczepionki, powodując więcej zgonów niż znane dotąd warianty, takie jak delta czy omikron. – To, czy taka odmiana się pojawi, pozostaje pytaniem otwartym – uważa Aubree Gordon z Uniwersytetu Michigan. – Ale jest to absolutnie możliwe.
Trzeba mieć nadzieję, że choć tym razem nie damy się zaskoczyć.
O autorze:
Piotr Kościelniak
Dziennikarz, popularyzator nauki, specjalizuje się w medycynie i nowych technologiach. Był m.in. redaktorem naczelnym magazynu „Focus" i kierownikiem działu nauki „Rzeczpospolitej"