Poczerwieniałe, jesienne liście w promieniach październikowego słońca. To, co dla Greków było bogiem, a co dla nas może być już co najwyżej twórczym szaleństwem, bezrozumnym podłożem świata, przybywa właśnie teraz, w tych dniach. Już nie w rytmie tańca i śpiewu, ale po cichu, profesjonalnie, odbijając kartę przy wejściu do zakładu pracy.
Niewiele rzeczy mówi o danej epoce równie dużo, co sposób, w jaki obchodzi się ona z chwilami swego upojenia i szaleństwa. To, jak się zapominamy, ma bezpośredni związek z tym, o czym chcemy i potrafimy pamiętać. Świat, który w październiku ściągał sandały i zanurzał stopy w świeżym moszczu, wiedział o czymś, co przegapił ten, który co jakiś czas – jak choćby kilka dni temu – ogłasza podwyższenie stawek akcyzy, uzasadniając to troską o zdrowie obywateli. Kiedy tłoczenie wina było sztuką i pozostawało nieodłączną częścią kulturalnego kalendarza, jak dzisiaj festiwale, wystawy czy konkursy, również jego picie siłą rzeczy stawało się czymś na miarę twórczości. Wzniesieniem się ponad codzienność, a nie upchaniem jej w ciemnym kącie zadymionej sali. Bardziej zrzuceniem balastu, bez którego łatwiej było wspinać się na szczyty swoich możliwości niż zgubieniem telefonu czy portfela. Zapominano wtedy o tym, czego faktycznie nie warto pamiętać.