Czy będąc sceptycznym wobec ustaleń globalnoociepleniowego kościoła, można spróbować zrobić coś, co by się nam opłacało? Czy możemy nie obrażać się na to, że w światowej polityce wygrywa dziś – być może nieprawdziwa – teza o tym, że działalność człowieka ma wpływ na zmiany klimatu, tylko spróbować tę sytuację wykorzystać? Zastanówmy się – co z różnych powodów opłaca się nam zrobić niezależnie od tego, czy za pięć lat nie zmieni się skład i poglądy ludzi zasiadających w IPCC i czy biznes Ala Gore’a przestanie się kręcić.
Ostatnio na łamach „Rzeczpospolitej” pojawiło się kilka tekstów moich kolegów pokazujących absurdy czy wykpiwających globalnoociepleniową propagandę. Zanim opiszę, co i dlaczego powinniśmy mimo wszystko zrobić, i ja ponarzekam.
[srodtytul]Mielenie mózgów[/srodtytul]
To prawda, mamy do czynienia z bardzo agresywną i irytującą akcją mielenia mózgów. Irytującą nie dlatego, że wszystkie argumenty zwolenników tez głoszonych przez IPCC brzmią absurdalnie. Wiele z nich wygląda równie interesująco jak argumenty przeciwników, którzy dziś zostali zepchnięci do defensywy. Irytujący nie jest też sposób prowadzenia debaty, ale unikanie jej. Wykpiwanie i ośmieszanie drugiej strony, blokowanie jej możliwości działania. I wreszcie oszustwa, które ostatnio wyszły na jaw.
Zwolennicy dominującej dziś tezy o tym, że człowiek przyczynia się do zmiany temperatury, nie wygrywają tej batalii dlatego, że przedstawili lepsze argumenty. Wygrywają, bo lepiej umieli dotrzeć do decydentów, do biznesu, który wyczuł w tym wielką szansę na nowe przedsięwzięcia i umiał zrobić z tego prawdziwy temat polityczny. Teraz „niskoemisyjni” politycy i biznes nakręcają się nawzajem, wspierając jedni drugich. Jedni łożą pieniądze, drudzy tworzą regulacje sprzyjające rozwojowi tego rodzaju przedsięwzięć. Dołączyli do tego piarowcy, którzy pociągnęli za sobą gwiazdy popkultury i temat stal się bardzo trendy.