Gosposia była analfabetką. Mama spisywała jej listę sprawunków. Sklepikarz wpisywał należność. Nikt nikogo nie oszukiwał. Nazwy sklepów pochodziły od nazwisk właścicieli: Jakubowski – wędliniarnia, Goldfisz – owoce egzotyczne, nazwisko o rosyjskim brzmieniu, np. Szelechow – kawior astrachański, czarny i czerwony. I tak mijał dzień Warszawy.
Przyszła druga wojna, zaczęła się epoka szmuglu. Z Karczewa wożono wędliny. Tłuste paczki wyrzucano z kolejki między zielonym żandarmem i granatowym policjantem, za pewną opłatą. Skończyła się wojna – uspokoił się szmugiel – zapomniano o rublach, złotych i „młynarkach” – banknotach z podpisem prezesa Banku Emisyjnego Feliksa Młynarskiego. Zostały małe sklepiki i targi, rynki, bazary.
W tej kieszonkowej ekonomii przeżyliśmy 40 lat. Zjawił się handel obnośny, każdy miał swoją babę z cielęciną i jakoś się żyło. Nieśmiało zaczęła wkraczać Europa. Tam, gdzie był Teatr Mały, ma być supermarket. Atrakcją sceny przy Marszałkowskiej 104/122 były między innymi markowe napoje w puszkach przeznaczone dla abstynentów i nieabstynentów. Już nie na Różycu (popularna nazwa Bazaru Różyckiego na warszawskiej Pradze), ale oficjalnie, w schludnym bufecie. Między pyzami homary „na Polnej” – źródło zaopatrzenia korpusu dyplomatycznego. Nominały banknotów poszły w górę jak przed reformami Grabskiego, pojawiły się nawet banknoty dwumilionowe. I jakby za sprawą czarownika Balcerowicza w jeden dzień zniknęły miliony, wróciły złotówki.
Jeśli ktoś z państwa zagubiony w dżungli makro- i hipersklepów zdążył zapomnieć, jak się załatwia sprawunki pod Uniwersamem (Grochów) albo na Wolumenie (Bielany), polecam „Kieszonkowy atlas kobiet” Sylwii Chutnik. Młodym piórem i okiem konesera opisała „wewnętrzną logikę bazaru”, która jest zrozumiała „dopiero po głębszym poznaniu”. Najlepszy bon mot zdradza sens istnienia bazarów – są „odpowiedzią na konsumpcję, korporacje, kapitalizm, globalizm i inne czarne siły”.
A propos, czasami sonduje się różne znamienite osoby w sprawie cen towarów podstawowych. Typowane kwoty z reguły odbiegają od rzeczywistych. Gdyby ktoś zechciał mi zadać przewrotne pytanie, czy sam mam pojęcie, ile kosztuje paczka herbaty albo kilogram cytryn, odpowiem twierdząco. A jakże. Od niedawna za sprawą domowego łącza robię (to raczej eufemizm) zakupy na bazarze globalnym, czyli w Internecie. Nie ma tam rzeczy, której by nie było. Obok ekologicznej coli ćwikła z chrzanem i pasztet z truflami. Wystarczy tylko teleportować do koszyka.