Muszę się przetrzeć w niższej lidze

Grzegorz Hajdarowicz, przedsiębiorca, wydawca, producent filmowy

Publikacja: 20.02.2010 14:00

Muszę się przetrzeć w niższej lidze

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

RZ: Jest pan kapryśny?

Grzegorz Hajdarowicz:

Nie dla kaprysu kupiłem „Przekrój”.

To po co?

To realizacja pomysłów i marzeń sprzed lat. Sam kiedyś byłem dziennikarzem, uważam, że fajnie mieć „Przekrój” czy „Sukces”. Starałem się też o „Wprost”…

Chce pan z „Przekroju” zrobić „New Yorkera”. Kto w Polsce będzie kupował tygodnik bez zdjęć?

To nie ma być wierna kopia. Chodzi o stworzenie tygodnika z przekazem intelektualnym, o coś dla elity.

Mamy aż tylu snobów?

Nie, ale ludzi, którzy chcą coś przeczytać, dowiedzieć się czegoś o świecie, których nie nudzi dłuższy artykuł.

Widział pan reklamy w „New Yorkerze”? Baskijski beret, tak brzydki, że trzeba być profesorem uniwersytetu, by go nosić, albo łopata do śniegu za 40 dolarów. U nas po łopatę jedzie się do ogrodniczego, a nie szuka reklamy w „Tygodniku Powszechnym”.

No tak, siła nabywcza polskiego inteligenta nie jest zbyt wielka, ale też „Przekrój” nie kosztuje 6 dolarów, tylko niecałe 5 złotych, i na to inteligenta stać.

Wszyscy twierdzą, że na wydawaniu prasy nie da się zarobić.

Rozdzielam swoją aktywność zawodową na kilka płaszczyzn. Jest taka, która polega na zarabianiu pieniędzy, w której nie ma żadnej wyższej idei.

A co pan robi dla idei?

Wydawanie gazet czy produkowanie filmów to przyjemność, ale taka, do której nie mam zamiaru dokładać. To takie hobby, ale business oriented, czyli działalność skierowana na biznes, bo mam nadzieję, że kiedyś na tym zarobię. Mogę sobie pozwolić na luz, by poczekać na to trzy, cztery lata, bo to nie z „Przekroju” czy „Sukcesu” płacę rachunki za prąd, lecz nie zamierzam do tego dokładać. Te firmy muszą żyć za własne pieniądze.

Edipresse sprzedało „Przekrój”, bo nie było w stanie tego osiągnąć.

Sprzedało, bo nie miało wizji. A ja sądzę, że w Polsce jest 180 tysięcy rodzin, w których „Przekrój” ma szansę zafunkcjonować.

Jak pan to wyliczył?

Zrobiłem analizę i tak mi wyszło. A pan myśli, że jest mniej? Bo jeśli tak, to trzeba stąd wyjeżdżać. Kiedy czytam komentarze, że takich ludzi jest z 50 tysięcy, to myślę, że to policzek dla Polaków. Ja rozumiem, że w czasie II wojny wycięto nam inteligencję, moi dwaj dziadkowie w niej zginęli, jeden w Katyniu, ale jestem patriotą i uważam, że mamy znacznie więcej osób intelektualnie wyrastających ponad tabloidy.

Przed wojną polskie tygodniki kulturalne sprzedawały 30 tysięcy.

To jak pan wyjaśni fenomen „Przekroju”, który w latach 70. sprzedawał 700 tysięcy?

Nuda, nic nie było.

Ale ja nie mam aspiracji sprzedawania 700 tysięcy. Poza tym rozumiem ówczesną nudę, ale aspiracje Polaków nie zniknęły.

Mogą je realizować w inny sposób. Sami zamieszczają zdjęcia spod piramid na Naszej-Klasie i nie muszą oglądać w „Przekroju” fotoreportażu z Egiptu.

Może moje założenie, że Polacy chcą czytać, jest abstrakcyjne, ale zweryfikujmy je w praktyce. Liczę na sprzedaż 120 – 180 tysięcy i zobaczymy.

Nie pamiętam, kiedy „Przekrój” sprzedał 100 tysięcy.

Dwa lata temu, a w sierpniu miał 75 tysięcy. To oczywiście nie była satysfakcjonująca sprzedaż, bo to pismo szło w złą stronę i było po prostu nudne.

Prasa w ogóle się zwija.

Tak, ale to nie znaczy, że ludzie przestaną czytać. Pytanie, czy będą czytać z ekranu komputera, z iPada czy też z zadrukowanej kartki papieru, jest wtórne.

Ale pan nie kupił portalu, tylko tygodnik i miesięcznik.

To są znane logo, znane tytuły i czymś trzeba ludzi przekonać, by kliknęli myszką i weszli właśnie tu. Łatwiej klikać w znane, sprawdzone, identyfikowane tytuły. Może za kilkanaście lat przeniosą się one w całości do sieci, ale logo, marka pozostaną.

Na razie na pismach w Internecie nikt nie zarabia.

Ale przyjdzie czas, kiedy za tak zwany content, czyli zawartość strony, trzeba będzie płacić – może wysyłając SMS albo w inny prosty sposób, ale tak będzie.

A może chodziło o podniesienie pańskiej atrakcyjności towarzyskiej, co imputuje kilka osób? Jest pan magnatem medialnym, to przydaje splendoru.

Ale ja teraz jestem w Warszawie jeszcze rzadziej niż kiedyś, nawet nie miałbym jak konsumować tego ewentualnego zainteresowania!

Jakby pan kupił ze trzy huty szkła, to pies z kulawą nogą by się panem nie zainteresował, a tak…

A tak liczę, że odniosę sukces, i bronię tezy, że to nie kaprys. Oczywiście przyznaję, że wolę takie przedsięwzięcia niż inne, bo te mnie interesują. W końcu znam „Przekrój” jeszcze z lat młodości…

… to teraz spełniam swoje marzenia i go kupuję?

Trochę się pan czepia, prawda?

Wcale. W końcu nie wydaje pan moich pieniędzy, tylko własne.

Powinien więc wykazywać pan entuzjazm.

Urodziłem się sceptykiem.

Jako dziennikarz mógłby pan wykazywać ten entuzjazm. Oto znalazł się polski przedsiębiorca, który inwestuje w polskie media. Kiedy nastały nowe czasy, to media zostały przejęte przez zagraniczne koncerny. Ten proces zaszedł niebywale daleko!

Podobnie jak z bankami.

Ale banki nie kształtują świadomości i poziomu Polaków, a media mają wpływ na rozwój człowieka, dostarczają mu wiedzy…

Kształtują poglądy.

Właśnie, a teraz duża część mediów jest w rękach kapitału zagranicznego.

Cały czas słyszałem, że kapitał nie ma narodowości.

Hm, nie ma, natomiast teoretycznie jest to jakieś zagrożenie.

I pan chce mu zaradzić?

A co w tym złego? A mógłbym sobie za te pieniądze kupić jacht.

Nieduży.

Nieduży, ale z pontonem z tyłu. Na Chorwację by starczyło. To co jest lepsze – kupić „Przekrój” czy jacht?

Bez dwóch zdań jacht.

No to ja dziwakiem jestem.

Może nie? Może wykalkulował pan, że bycie medialnym magnatem lepiej będzie wyglądało w biografii niż choćby bycie królem worków na śmieci?

No tak, co powiedzą dzieci albo wnuki? „Dziadek, a ty w śmieciach robiłeś?”. Jasne, że chcę robić w życiu ciekawe rzeczy, które dają mi satysfakcję, to chyba oczywiste. Jeżeli mogę sobie pozwolić na to, by zajmować się czymś ciekawym, to chyba normalne, że to robię.

W Polsce często inwestuje się w media z podtekstem politycznym – by jednym pomóc, innym zaszkodzić…

Ja nie mam takich motywacji i jasno deklaruję, że chciałbym, by „Przekrój” w ogóle nie pisał o polityce, by stał poza bieżącymi sprawami. Chciałbym, by poruszał inne tematy, choć również kontrowersyjne.

Na przykład?

By pisał o tym, jak rozwiązać problem hazardu w Polsce. Dziś rozmowy o tym ograniczają się do opisywania, o czym rozmawiano na cmentarzu i kto lobbował, a „Przekrój” mógłby promować ideę stworzenia polskiego Las Vegas.

Właśnie powstaje Las Vegas nad Morzem Azowskim.

Mamy lepsze lokalizacje, na przykład Wałbrzych.

O, poseł Chlebowski miałby blisko.

On jest z Wałbrzycha? Nie wiedziałem… I nie mam w Wałbrzychu ziemi (śmiech). Po prostu rzucam pomysł. „Przekrój” mógłby taką dyskusję rozpocząć.

Mówi pan, że media to nie banki i mają wpływ na kształtowanie świadomości społecznej. Jak pan będzie ją kształtował?

Chciałbym zachęcić ludzi do refleksji, do dyskusji, niech sami ją sobie kształtują. Rolą pisma jest taką dyskusję pobudzać.

„New Yorker” pobudza?

Tak, to dobry przykład.

Ale to tygodnik o zdecydowanym, liberalnym charakterze. Pismo dla przekonanych.

„Przekrój”, jak sama nazwa wskazuje, ma pokazywać cały przekrój świata, dawać materiał do dyskusji. Chcemy odejść od jednostronnego zaangażowania ideowego.

Widać jednoznaczną linię pisma.

A jaką?

Weźmy ostatni numer: za politykę rządu wobec Białorusi, która właśnie poniosła klęskę, chwalony jest Tusk, ganiony prezydent. Obok felieton feministki Agnieszki Graff, stały felieton „Lewoskrętnie” Kurkiewicza.

Nie wyobrażam sobie, by w sprawie aborcji czy in vitro „Przekrój” zajmował jednoznaczne, zdecydowane stanowisko. Raczej powinien zachęcać czytelników do samodzielnego myślenia. Ja mam swoje poglądy na świat, ale nie oczekuję, by tygodnik je odzwierciedlał. Musiałbym być nadredaktorem naczelnym i redagować teksty, a tego nie mam zamiaru robić.

Wystarczy, że wybiera pan naczelnego.

Nie wiem, czy poglądy moje i Katarzyny Janowskiej są identyczne. Na pewno jednak nie dzieli nas ideowa przepaść, nie jesteśmy gośćmi z różnych bajek.

To porozmawiajmy o pańskich poglądach. Był pan w KPN.

I to, co miałem wtedy zrobić, zrobiłem i jestem ze swojej przeszłości bardzo zadowolony. Byłem antykomunistą, nie akceptowałem systemu, który nie daje wolności jednostce, i uznałem, że trzeba się temu sprzeciwić.

To panu zostało?

Tak.

A jakby nastoletnie dziecko założyło koszulkę z Che Guevarą…

To byśmy porozmawiali na temat Che Guevary, kim on był, czemu teraz, taka koszulka, dlaczego nosi?

Wie pan, 99 procent tych, którzy noszą takie koszulki, nie wiedzą, kim on był i traktują go jak coca-colę, nadruk na T-shircie. Więc porozmawialibyśmy i bolałbym bardzo nad tym, gdyby po takiej rozmowie dziecko nadal chciało taką koszulkę nosić. To by znaczyło, że popełniłem błędy w wychowaniu.

Podkreśla pan swój liberalizm.

Jestem zwolennikiem wolności jednostki i takiego systemu, który ją gwarantuję. Dlatego nie podobają mi się wszelkie pomysły etatystyczne, budujące nadrzędną rolę państwa nad jednostką, gdzie państwo wkracza i decyduje za obywateli, co mogą robić, a czego nie.

Na przykład, zakazując hazardu.

No to klops, akurat jestem za zakazem hazardu, popieram tu pomysły rządu.

Bo poglądy poglądami, ale wpieranie Tuska najważniejsze?

Nie, po prostu zgodziłbym się na takie ograniczenie, na zakaz hazardu, z wyjątkiem takich trzech polskich Las Vegas.

Świetnie, niech je Rysiek z córką prowadzą.

Nieważne, kto je prowadzi, stworzono by takie miejsca…

Dla burżujów, którzy jeździliby sobie pod Wałbrzych.

Teraz zakazu nie ma i ci maluczcy sobie nie radzą, przegrywają pieniądze, potem nie mają za co żyć, kupić dzieciom książek do szkoły.

Więc zdecydujmy za biednych. Co za szalejący liberalizm!

Ja nie jestem ortodoksyjnym liberałem, który tak ograniczałby rolę państwa, że doprowadzałby do anarchii.

W innych dziedzinach jest pan bardziej liberalny? Wolne narkotyki, wolna aborcja…

Jestem obyczajowym liberałem, ale bez skrajności – nie popieram legalizacji narkotyków, małżeństw homoseksualnych, w sprawie aborcji nie mam zdecydowanych poglądów ani w jedną, ani w drugą stronę.

Zmieńmy temat. Skąd pomysł na produkowanie filmów?

Kiedy sprzedałem część swoich firm, postanowiłem zainteresować się czymś przyjemniejszym, a że chciałem iść na reżyserię, stąd filmy.

Na których pan jednak nie zarabia.

Bo na dziś buduję portfolio. Ale w marcu do amerykańskich kin wchodzi mój szósty film i on już powinien zarobić. Poprzednie wtopiły programowo, bo nie mógłbym robić filmów w Stanach, gdybym był anonimowy. To były takie koszty uzyskania przychodu. Trzeba poznać branżę, rządzące nią mechanizmy…

Pan je poznał?

Myślę, że całkiem nieźle.

Da się w Polsce zrobić film, który przyniesie dochód?

Czym innym jest film robiony dla widza polskiego, a czym innym dla międzynarodowego. Filmy robione po polsku są de facto niezbywalne na świecie i mówienie, że może być inaczej, to czarowanie. Oczywiście można zrobić komedię romantyczną i zarobić na niej.

Tylko na komedii?

Albo na lekturze.

A „Popiełuszko”?

I tu dotykamy polskiej, a w zasadzie europejskiej, patologii. Na takim filmie producent zarabia w ten sposób, że bierze sobie procent od budżetu i już nie jest zainteresowany sukcesem kasowym, nie zależy mu na nim. On już swoje zarobił, zamknął ten rozdział, kręci kolejny film, nie będzie za poprzednim chodził, bo po co? Jeszcze, nie daj Boże, ktoś na to przyjdzie albo wygra festiwal…

Reżyserzy marzą o festiwalach.

Bo oni na nie jeżdżą, ale dla polskiego producenta to tylko dodatkowe kłopoty. Po co mu to? On żyje z procentu. A czemu ja mam kantować na produkcji? To tak, jakbym napadał na kioski. Sorry, ja już wolałbym napaść na szwajcarski bank. Z takimi filmami nie podbijemy świata.

A Czesi podbijają.

Nie zarabiają na tym prawdziwych pieniędzy. Te filmy można obejrzeć w Polsce, kilku kinach studyjnych w Niemczech czy Francji i na tym koniec. Jest bariera językowa, bo największy rynek finansowy to oczywiście Stany i trudno wymagać, by robotnik z Kansas poszedł po pracy na polski film i czytał napisy. Po prostu nie ma takiej możliwości!

Jakie jest wyjście?

Robić amerykańskie filmy w Polsce, z naszymi efektami specjalnymi i postprodukcją, z polskim kompozytorem muzyki i autorem zdjęć, a nawet z aktorami drugoplanowymi.

Drugoplanowymi?

Bo to aktor sprzedaje film.

I to nie każdy aktor, bo my wciąż zachwycamy się Robertem Redfordem, a w Stanach on już nie ciągnie filmów, a Gary Oldman tak. I dlatego ja kręcę z Oldmanem.

Nie ma pan ochoty zrobić świetnego filmu w Polsce?

Mam naprawdę wielką ochotę zrobić w Polsce, na Mazowszu, duży film o wojnie polsko-bolszewickiej, o Bitwie Warszawskiej, ale byłby to film z amerykańską gwiazdą i po angielsku.

Piłsudskiego grałby Gary Oldman?

Świetny pomysł! Jak tak dalej pójdzie, zostanie pan moim doradcą! Tak, gdyby Piłsudskiego grał Oldman, to taki film miałby szansę zaistnieć, a najlepszy nawet polski aktor mi tego nie zapewni. Możemy zrobić sto polskich filmów i nic, a jeden amerykański z gwiazdą spowoduje, że o tej bitwie usłyszałby świat.

Juliusz Machulski chciałby zrobić film o powstaniu warszawskim, ale potrzebuje na to 100 milionów złotych.

Czy jest na sali doktor?! Kompres! Jeśli ktoś mu da na to publiczne pieniądze, to będę chyba musiał doniesienie do prokuratury złożyć. To jest rabunek, i to z zamordowaniem kasjerki.

Polscy filmowcy twierdzą, że w ten sposób tworzy się substancję narodową.

Chyba raczej fundusz emerytalny dla faceta, który to robi! Producent czy reżyser jest w stanie wydać każde pieniądze i wierzę, że pan Machulski może na film o powstaniu wydać więcej niż Cameron na „Avatara”! To skądinąd zrozumiałe, ale publiczne pieniądze to publiczne pieniądze, tak nie można.

O wszystkim ma decydować wolny rynek?

Nie jestem całkowitym przeciwnikiem wspomagania produkcji filmowej. W Stanach też jest tak zwany tax back, czyli coś na kształt dotacji od stanu za to, że tam kręcimy. Władze stanu wiedzą, że każdy dolar wydany na film generuje kolejne dolary.

Ile pan wydaje na filmy?

20 – 25 procent wkładu finansowego, czyli około miliona dolarów.

Czyli to filmy za 4 – 5 milionów?

Budżet filmu to nie tylko wkład finansowy producentów, ale też kredyty bankowe, tax back, przedsprzedaże na innych rynkach i pieniądze od dystrybutora.

Ale ciągle nie są to wielkie produkcje.

Nie są. Kiedyś będę i takie robił, ale najpierw muszę się przetrzeć w niższej lidze. W Stanach jest kilka poziomów produkcji filmu: 2, 3 miliony dolarów to kino artystyczne, potem do 10 milionów, czyli takie, jak ja produkuję, i tu już jest ryzyko. „City Island” z Andym Garcią, który właśnie wchodzi na ekrany, kosztował 7 milionów. No i jest poziom do 20 milionów i produkcje powyżej tej kwoty, ale tu już trzeba mieć zapewnioną wcześniej dystrybucję i połowę budżetu wydaje się na gwiazdy.

Ma pan jako producent swoje kaprysy? Że ta aktorka, a nie inna?

Wpływ na decyzje mam, ale to nie są kaprysy. W najnowszym filmie „Crime Empire for Dummies”, czyli „Imperium zbrodni dla opornych”, zagra pewnie troje polskich aktorów. Jestem dogadany z Borysem Szycem i pewnie będą jeszcze dwie aktorki.

To tu zagra Bruce Willis?

Nie, główną rolę zagrają Gary Oldman i aktor młodej generacji, który będzie bardzo promowany przez następne lata, Milo Ventimiglia.

Nie ma dobrych polskich filmów?

Właśnie byłem na świetnym „Wszystko co kocham”. Jackowi Borcuchowi dałem nawet pewną książkę, może kiedyś zrobilibyśmy na jej podstawie film? On jest zdolnym, anglojęzycznym reżyserem, jego film był w konkursie w Sundance, a to już jest coś, naprawdę. On ma tam swój record, został zauważony.

Na koniec muszę spytać, jak pan ukradł pierwszy milion?

Nie miałem okazji. Mam bardzo prozaiczny życiorys. Zarobiłem w Stanach 6 tysięcy dolarów i w 1991 roku kupiłem vana, kolega drugiego i razem zaczęliśmy rozwozić leki. Nudy.

A kiedy przyszły duże pieniądze?

Trzy lata później kupiłem w Krakowie 14 hektarów ziemi, zapożyczyłem się po uszy, a potem sprzedałem z zyskiem. Czysta spekulacja. Bardziej spektakularne było kupno kawałka Osiedla Teatralnego w Nowej Hucie. Mieszkania odsprzedałem lokatorom za 10 procent wartości, ale zarobiłem na sprzedaży sklepów i biurowca. Wtedy wszyscy myśleli, że jestem kuzynem króla Cyganów.

Jest pan bardzo bogaty?

Wystarczająco, choć na pewno nie ma mnie na liście 100 najbogatszych Polaków, ale jakoś sobie radzę. Na przykład teraz mam ziemię, a na niej 50 tysięcy palm kokosowych w Brazylii.

Osobiście będzie je pan obrabiał?

Na szczęście nie, bo to fizyczna, ręczna robota.

A właściwie nożna, bo trzeba na taką palmę wejść.

Był pan na jakiejś?

Jeszcze nie, bo nie mam know-how, ale pracuję nad tym.

RZ: Jest pan kapryśny?

Grzegorz Hajdarowicz:

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał