Spowiedź zabójcy biskupa

Rozmowa Jacka Cieślaka z Danutą Michałowską, sceniczną koleżanką Karola Wojtyły z Teatru Rapsodycznego

Aktualizacja: 13.10.2007 05:43 Publikacja: 13.10.2007 05:33

Spowiedź zabójcy biskupa

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Rz: Kiedy pierwszy raz zobaczyła pani Karola Wojtyłę?

Danuta Michałowska: 15 października 1938 r. na wieczorze autorskim młodych poetów. Chodziłam wtedy do gimnazjum i oprócz Karola Wojtyły znałam wszystkich chłopców biorących udział w spotkaniu, czytałam wcześniej ich wiersze. Karol recytował sam. Jego poezje różniły się od utworów np. Juliusza Kydryńskiego i Tadeusza Kwiatkowskiego klimatem, tematyką, nawet słownictwem. To były „Sonety” z „Księgi słowiańskiej”. Przyznam szczerze, że wtedy nic z nich nie rozumiałam, choć miałam 15 lat! A była w nich nuta świątkowa, coś z ducha poezji Zegadłowicza, oczywiście z czasów przed wydaniem „Zmór”, coś z Wyspiańskiego. Wojtyła wyróżniał się nie tylko wierszami. Miał wyjątkowo piękny głos, ubrany był jakoś niemodnie. Wszyscy założyli garnitury, a on tylko marynarkę. Nie miał też krawata. Nosił za to długie włosy, wyjątkowo długie jak na tamte czasy, założone za uszami. Wyraźnie zwracał uwagę jakby ludowym wyglądem. Tak się stylizował, jakbyśmy dziś powiedzieli. Wydaje mi się, że chciał w ten sposób podkreślić kontrast, powiedzieć, że koledzy są z Krakowa, a on z malutkich Wadowic.

Karol Wojtyła miał znakomicie ustawiony głos, nad czym pracował przed wojną w aktorskim Studio 39 w Krakowie.

Tego dokładnie nie wiem. Ale można pracować nad głosem i nic z tego nie wychodzi. Wojtyła miał głos naturalnie piękny, o wyjątkowej barwie, zdolny wiele wyrazić. Już w szkolnym teatrze grał w „Antygonie”, „Balladynie” i „Ślubach panieńskich” bardzo zróżnicowane postaci. Gdyby został aktorem i występował na scenie – a przecież chciał tego, to była jego pierwsza ważna pasja, bo pisał raczej do szuflady – jego role nie przeszłyby bez echa. W spektaklu „Kawaler księżycowy” Mariana Niżyńskiego wystawianym przez Studio 39 na dziedzińcu Collegium Nowodworskiego Karol zagrał maleńką rólkę: Byka, znak zodiaku. To był rodzaj komediowego intermezza o charakterze szopki politycznej z wycieczkami pod adresem rządu mocnej ręki. Wojtyła mówił: – Ja jestem byk, co udaje od czasu do czasu człowieka. Boks mi papusiać daje. Więc żrę i na posadę czekam. Prosty sierpowy, prosty sierpowy, znam ideałów skorowidz. Byczo jest i morowo, wzwyż idzie krzepka Polska. Mówił tę kwestię świetnie, wyraziście i zabawnie. Kiedy usłyszałam jego głos, od razu skojarzyłam go z poetą, który czytał dziwne wiersze na wieczorku poetyckim. Występował w kostiumie boksera, w czarnych spodenkach, w białej koszulce, na rękach miał rękawice bokserskie, a pod pachą głowę byka.Jak pani wytłumaczy fakt, że w „Królu Duchu” Słowackiego w 1941 r. zdecydował się zagrać Bolesława Śmiałego, a nie zamordowanego przez niego biskupa Stanisława?To był oczywiście wybór Kotlarczyka. Ale sytuacja była rzeczywiście intrygująca, tym bardziej że na premierze 1 listopada Karol grał dumnego króla, który nie pozwolił, żeby narzuciła mu coś władza kościelna, tak ekspresyjnie, tak przekonująco, że racja musiała być po stronie Bolesława Śmiałego. Po dwóch tygodniach odbył się drugi spektakl i Wojtyła zaczął mówić zupełnie inaczej. Monolog „I, gdy najstarszy, choć z najmłodszy z króli/Stałem żelazny na rynku w Krakowie/I sądził sprawy na złoconej kuli/Trzymając rękę jak na świata głowie...” podawał wolno, przyciszonym, bezbarwnym głosem. Wszyscy na scenie byliśmy zaskoczeni.

Mieczysław Kotlarczyk też?

Podejrzewam, że musiał o tej zmianie wiedzieć, bo wymagał od nas szalonej dyscypliny, jak coś ustalił – tak musiało być. Moje podejrzenie bierze się również stąd, że mieszkali razem – u Wojtyły, na Tynieckiej 10, w suterenie. Kiedy Kotlarczykowie przedarli się z Generalnej Guberni, Karol ich przyjął, bo nie mieli gdzie się podziać. Razem tłoczyli się w dwóch pokoiczkach i ciemnej kuchni. Warunki straszne, bieda z nędzą. Ale trwała okupacja i nikt nie narzekał. Wracając do drugiego spektaklu, jak tylko się skończył, napadliśmy na Karola, zaczęliśmy na niego krzyczeć, a on nasz wybuch oburzenia przyjął spokojnie i powiedział tylko: – Przemyślałem sprawę, tak chciał Słowacki, przecież to jest spowiedź.

Czy odbywała się w nim przemiana z aktora w duchownego?

Tak, to były dwa ważne tygodnie Karola Wojtyły, kiedy z pełnokrwistego aktora, który chciał pokazać siłę, a nawet pychę króla, zmienił się w artystę przedstawiającego racje kapłana.

Czy ta przemiana dokonała się pod wpływem teatralnej roli?

Na pewno miała ona wpływ na przemyślenia i kształtowanie się światopoglądu. Łączył się z nią przecież ważny dylemat: co wybrać – życie świeckie czy duchowne. Przestało być ważne, że król jest dumny, zaczęło się liczyć, że jest grzeszny. „Król Duch” to poemat napisany w pierwszej osobie. Słowacki, wcielając się w różne postaci z historii Polski, dochodzi do ekspiacji. Cały utwór jest pokutną spowiedzią. Karol to zrozumiał już wtedy.

Czy Karol Wojtyła lokował się na końcu tego łańcucha polskich dziejów?

Tego nie mogę wiedzieć, ale tak sobie po latach wszystko poukładałam. Wspomniałam o tym na uroczystości 80-lecia urodzin Jana Pawła II w Poznaniu, a potem zreflektowałam się i zaczęłam zastanawiać, czy mogę takie rzeczy wygadywać publicznie, przecież chodzi o papieża! Postanowiłam w tej sprawie napisać do Ojca Świętego i zapytać wprost, czy akceptuje moją interpretację. Odpisał mi: „Pięknie to opisałaś, z całego serca akceptuję”.

W jakich warunkach odbywały się konspiracyjne spektakle Teatru Rapsodycznego?

„Pana Tadeusza” graliśmy w mieszkaniu na placu Kleparskim 5. Kiedy Karol mówił „Spowiedź Robaka”, za oknem odezwała się szczekaczka, uliczny megafon, przez który Niemcy nadawali wiadomości z frontu. Był 1942 r., okres ich wielkich zwycięstw, więc wieści były przygnębiające. Szczekaczka ryczała, ale Karol nic sobie z tego nie robił, po prostu mówił swój tekst. Prawie nie było go słychać, a na przedstawieniu był nasz wielki aktor Juliusz Osterwa. Po spektaklu powiedział, że artysta powinien się liczyć z warunkami zewnętrznymi, i w takiej sytuacji należało przerwać monolog, poczekać, aż komunikat się skończy. Karol odpowiedział zdecydowanie, że nie mógł ustąpić pod naporem hitlerowców, a zwłaszcza ich propagandy. Te słowa stały się naszym manifestem oporu przeciwko niemieckiej machinie śmierci.

Papież pracował już wtedy w Solwayu?

Tak i praca fizyczna w kamieniołomach na pewno utwierdzała w nim potrzebę wysiłku intelektualnego, był spragniony sztuki. Na co dzień chodził w drelichowym kombinezonie robotniczym i drewniakach. Naprawdę wyglądał jak klasyczny robociarz. Dobrze się czuł w tym kostiumie. Pamiętam, jak przyszedł do mnie w takim stroju do biura, gdzie pracowałam jako maszynistka. Oznajmił, że do Krakowa przyjechał Mieczysław Kotlarczyk, że zaczynają się próby „Króla Ducha” i mam się na nie stawić. Poszłam po pracy do antykwariatu, kupiłam dwa tomiszcza „Króla Ducha” w wydaniu Pawlikowskiego i mam je do dziś. Każdemu z nas przygotowałam zakładkę – wstążkę innego koloru, by w razie czego można było sobie przypomnieć rolę. Z książki korzystał również Karol i po latach zawsze mnie proszono, żebym przywoziła na spotkania i wieczory poetyckie „tę książkę, którą trzymał w rękach papież!”.

Stała się relikwią.

Rzeczywiście on tę książkę trzymał w dłoniach podczas spektaklu, gdy mówiliśmy z niej „Bogurodzicę” z „Króla Ducha”. Staliśmy w trójkę, on pośrodku. Pamiętam frazę: „Bogiem sławiona, Matko Hospodyna, Bohorodyca/Daj nam czasy zbożne”.

Jaka poezja była najbliższa Wojtyle?

Kto wie czy nie „Hymny” Kasprowicza. Miał w nich bardzo dużą rolę. To on zaczynał spektakl słowami: „Święty Boże:/Jestem, jestem i płaczę./Biję skrzydłami jak ptak ten ranny...”. To było wołanie ludu do Boga, prośba o obronę przed Szatanem. Później prowadził wielką spowiedź z „Mojej pieśni wieczornej”. Prowadził tę spowiedź, w której wyznawaliśmy najcięższe grzechy ludzkości. Każde odezwanie kończyło się słowami: „Moja wina, moja bardzo wielka wina”. Spektakl kończył „Hymn świętego Franciszka z Asyżu” i również mówił go Karol.Jaka była ostatnia rola, którą zagrał w Teatrze Rapsodycznym?

Samuela Zborowskiego według dramatu Słowackiego. W niebie odbywała się rozprawa nad tym, czy słusznie przelano krew Zborowskiego, do czego przyczynił się Jan Zamoyski. Adwokat Zborowskiego – grał go Kotlarczyk – mówił: „W tym człowieku Polskę ścięto”. Chodziło o obronę obywatelskiej wolności. Nie wiedzieliśmy, że to będzie ostatnia rola Karola. Jak się okazało, był to już dla niego czas zaawansowanych studiów teologicznych i brakowało okazji na takie koleżeńskie rozmowy jak dawniej. Karol zniknął z teatru bez zapowiedzi i bez specjalnego pożegnania.

Czy we wcześniejszych rozmowach poruszaliście tematy religijne?

Karol nigdy nie wygłaszał żadnych kazań, ale kiedy zdarzały się dyskusje filozoficzne lub pracowaliśmy nad tekstem, zawsze wypowiadał się w niezwykle interesujący sposób, patrząc z zaskakującej dla mnie perspektywy – to była perspektywa Boga. Czuło się, że jest człowiekiem głęboko wierzącym, choć nie demonstrował tego wprost, czasem wystarczało milczenie lub spojrzenie.

Jakie młody Karol Wojtyła miał poczucie humoru?

W repertuarze, który wystawialiśmy, nie było ani jednej komediowej roli. Ale gdy próba poszła dobrze, rozpoczynały się wspomnieniowe pogawędki. Karol Wojtyła lubił wdawać się w żartobliwe pogawędki o Wadowicach, podczas których Kotlarczyk wspaniale parodiował różne postaci. Najwięcej było opowieści o tamtejszych personach opisanych przez Zegadłowicza w „Zmorach”. Zwłaszcza księdza Prochownika występującego w powieści jako ksiądz Proszek. Przypominał anegdotę o nafciarkach, które weszły do kościoła w spodniach, a Prochownik zagrzmiał wtedy z ambony: „Czy wyobrażacie sobie Matkę Boską, żeby kiedykolwiek w spodniach chodziła?!”.

„Zmory” musiały być dla wadowickich katolików drastyczną pozycją.

To był szok dla wadowiczan z tego względu, że wcześniejsza poezja Zegadłowicza miała odcień świątkowy, ludowy. Kotlarczyk opowiadał o wielu bohaterach „Zmór”. Wszystkie osoby zostały rozszyfrowane. Ale nie było w tym nic złośliwego czy gorszącego, było to śmieszne.

Jakich polskich poetów papież cenił najbardziej?

Na pewno prosił Marka Skwarnickiego o książki Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta. Wiedział, kogo ma czytać. A Miłosz napisał o Karolu Wojtyle: „Czytelnik jego pism i niezliczonych homilii nieraz odnosi wrażenie, że duch wielkich polskich romantyków, skazany na przegraną, wcielił się w Głowę Kościoła, czyli powszechnego Kościoła, i w ten sposób wystąpił na scenie ogólnoświatowej historii. Jeżeli tak właśnie jest, nieważne były upadki i śmieszności nawiedzające dzieło i biografie wieszczów, skoro znaleźli swoje spełnienie w człowieku potężniejszym niż królowie i docześni władcy tej ziemi”.

Czy była pani wtajemniczona w tworzenie „Tryptyku rzymskiego”?

Od Marka Skwarnickiego, który był powiernikiem i konsultantem literackim Ojca Świętego, dowiedziałam się, że powstał taki poemat. Poprosiłam Marka o tekst, ale odpowiedział, że sprawa jest ściśle tajna i nie może go ujawnić do czasu wydania książki. Napisałam do papieża, a Jan Paweł II odpisał, żeby Marek udostępnił mi poemat. Ojciec Święty, o ile wiem, kończył pracę nad „Tryptykiem” w Boże Narodzenie 2002 r. W styczniu 2003 r. byłam po lekturze, ale wystąpić z poematem nie mogłam, bo premierę literacką zapowiedziano na marzec. Pracowałam jednak nad interpretacją. Równocześnie umówiłam się na wieczór poetycki w krakowskim kościele św. Krzyża. W czwartek odbyła się promocja w salonie u kardynała Macharskiego, a ja już w sobotę wystąpiłam z tomikiem z „Tryptykiem rzymskim” po wieczornej mszy świętej.

Czy konsultowała pani z papieżem wykonanie?

Tak. Po tygodniu pracy nagrałam moją propozycję interpretacji i posłałam kasetę magnetofonową do Watykanu z prośbą o ocenę. Papież odpisał mi, że właśnie na takim wykonaniu mu zależy.

W korespondencji między panią a papieżem odrodził się duch Teatru Rapsodycznego Mieczysława Kotlarczyka, który współtworzył młody Karol Wojtyła m.in. wraz z panią.

Ten duch nigdy nie umarł, więź oparta na służbie słowu i polskiej literaturze romantycznej trwała przez lata, choć bliższych kontaktów, kiedy Karol Wojtyła został księdzem, nie mieliśmy. Czasami, gdy przytrafiały mi się osobiste problemy, szłam do niego z prośbą o radę i modlitwę. Dopiero gdy został papieżem, nasze relacje się odrodziły. Kiedy coś napisałam, natychmiast odpisywał. To mnie krępowało. Ale znajomi dopingowali, żeby pisać, bo papież potrzebuje kontaktu z dawnymi krakowskimi znajomymi, ze zwyczajnością. I im bardziej widoczne było jego zmęczenie, choroba, tym bardziej byłam przekonana, że pisać trzeba, że to mu pomaga. Dzieliłam się więc swoimi pomysłami artystycznymi. Napisał mi wtedy: „W Tobie trwa Teatr Rapsodyczny”.

Ur. 1923, aktorka, reżyserka, pedagog. W latach 1941 – 1953 i 1957 – 1961 występowała w Teatrze Rapsodycznym. Po jego likwidacji w 1953 r. grała w Starym Teatrze. Po reaktywowaniu Teatru Rapsodycznego powróciła do jego zespołu, a po powtórnej jego likwidacji w 1961 r. pracowała w PWST (w latach 1981 – 1984 była rektorem). Autorka książek „Pamięć nie zawsze Święta”, „Karol Wojtyła. Artysta i kapłan”. Występuje z „Tryptykiem rzymskim”, niedawno zarejestrowała jego realizację filmową dla Centrum Myśli Jana Pawła II.

Rz: Kiedy pierwszy raz zobaczyła pani Karola Wojtyłę?

Danuta Michałowska: 15 października 1938 r. na wieczorze autorskim młodych poetów. Chodziłam wtedy do gimnazjum i oprócz Karola Wojtyły znałam wszystkich chłopców biorących udział w spotkaniu, czytałam wcześniej ich wiersze. Karol recytował sam. Jego poezje różniły się od utworów np. Juliusza Kydryńskiego i Tadeusza Kwiatkowskiego klimatem, tematyką, nawet słownictwem. To były „Sonety” z „Księgi słowiańskiej”. Przyznam szczerze, że wtedy nic z nich nie rozumiałam, choć miałam 15 lat! A była w nich nuta świątkowa, coś z ducha poezji Zegadłowicza, oczywiście z czasów przed wydaniem „Zmór”, coś z Wyspiańskiego. Wojtyła wyróżniał się nie tylko wierszami. Miał wyjątkowo piękny głos, ubrany był jakoś niemodnie. Wszyscy założyli garnitury, a on tylko marynarkę. Nie miał też krawata. Nosił za to długie włosy, wyjątkowo długie jak na tamte czasy, założone za uszami. Wyraźnie zwracał uwagę jakby ludowym wyglądem. Tak się stylizował, jakbyśmy dziś powiedzieli. Wydaje mi się, że chciał w ten sposób podkreślić kontrast, powiedzieć, że koledzy są z Krakowa, a on z malutkich Wadowic.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał