Nie widziałem, nie znałem, nie pamiętam

Osiemnaście lat czekał Zbigniew Mentzel, by przeprowadzić dłuższą rozmowę z Leszkiem Kołakowskim. Gdy sławny filozof wyraził zgodę, radość jego interlokutora była tak wielka, że o nic już nie dbał

Aktualizacja: 26.11.2007 23:37 Publikacja: 27.10.2007 05:47

Nie widziałem, nie znałem, nie pamiętam

Foto: Fotorzepa

Mentzel pozwolił swemu rozmówcy mówić, co mu ślina na język przyniosła, kłopotliwych pytań nie zadawał, z niczym nie polemizował, niczego nie korygował, za to nie szczędził duserów („Leszku, ty wciąż czujesz się młodo, mam takie wrażenie”).

W efekcie powstała książka minoderyjna, pełna uników, miejscami drażniąca. I, na nieszczęście, jest to dopiero pierwszy tom tego wywiadu-rzeki, na razie doprowadzonego do 1968 roku.A przecież mogłaby to być książka wyjątkowa. Kołakowski przez lata chronił swoją prywatność, nie udzielał wywiadów, ciekawym jego życia i twórczości musiało wystarczyć to, co sam o sobie w swoich książkach napomknął. A że nie wystarczało, tym większe więc są nadzieje, z jakimi czytelnik otwiera książkę Mentzla i tym większe jest rozczarowanie po jej zamknięciu.

Już na wstępie Leszek Kołakowski zastrzega, że nie będzie mówił o swoich rodzicach, a to dlatego, że jest „bardzo przywiązany do bliskich Zmarłych” (jakby w tym uczuciu było coś ekstraordynaryjnego) ani nie opowie o tym, kto z kim spał. Tego akurat po autorze „Głównych nurtów marksizmu” nie oczekiwałbym, natomiast o swoich korzeniach rodzinnych, wbrew początkowym obiekcjom, powiedział wcale nie tak mało. Przede wszystkim wyraźnie artykułując, że nie jest Żydem, co zważywszy na obsesyjne podkreślanie przez niego polskiego antysemityzmu – niejednego zadziwi.

Co więcej, Leszek Kołakowski wytyka absurdy w książkach Jana Tomasza Grossa w rodzaju informacji o rzekomym strajku 15 tys. łódzkich robotników odmawiających potępienia pogromu kieleckiego z 1946 roku. „Mogę sobie wyobrazić – mówi Kołakowski – że gdzieś tam zwołano wiec, aby sformułować rezolucję potępiającą pogrom, a ludzie uciekali stamtąd albo nie przychodzili. Ale strajk to była rzecz poważna. Udział w takim strajku piętnastu tysięcy wydaje się nonsensem”.

Protestuje też autor „Obecności mitu” przeciw przypisywaniu przez Grossa Polakom podwójnego poczucia winy: za przejęcie mienia pożydowskiego i za – uwaga! – kolaborację z Niemcami.

„Sugestia, że Polacy jako naród kolaborowali z Niemcami, byłaby nikczemna. Spędziłem w Warszawie cały rok 1943, a więc bardzo ciężki okres – toczyło się powstanie w getcie. Odnosiłem wrażenie, że szmalcowników można rozpoznawać po ich mordach obrzydliwych, były to nikczemne figury. W moim środowisku uważano ich za najgorszą szumowinę, szmalcownik zasługiwał na to, żeby go natychmiast zabić. I z rozkazu podziemia takie wyroki wykonywano”.

Cóż to za środowisko, o którym mówi Kołakowski? Otóż mieszkał on na Woli w mieszkaniu, w którym przechowywano Żydów zbiegłych z getta. Przychodziła tam często Irena Sendlerowa. Po wojnie miała powiedzieć Kołakowskiemu, „że gestapowiec, który się nią zajmował, pokazał jej grubą teczkę i powiedział, że pełna jest donosów na nią. Polacy pisali donosy na taką niepatriotyczną osobę, która ratuje Żydów...”.„

– A jeśli gestapowiec kłamał?” – ośmiela się zauważyć Mentzel.

„– Może kłamał” – przyznaje Kołakowski, ale słowo się rzekło.W maju 1943 roku Niemcy zabili na Pawiaku ojca Leszka Kołakowskiego (matka zmarła w 1930 roku, gdy chłopiec miał trzy lata). Zamieszkał wtedy u ciotki na Żoliborzu, gdzie też ukrywała się rodzina półżydowska, a następnie przeniósł się na Saską Kępę do Kazimierza Błeszyńskiego, znanego tłumacza i sławnego masona. Jego żona Wanda z domu była Landau i też – powiada Kołakowski – „miała niedobre pochodzenie”.Z okresu powstania w getcie zapamiętał karuzelę na placu Krasińskich. Kręciła się. „To środowisko, w którym żyłem, miało, naturalnie, sympatię do powstańców, ale nie była ona powszechna”.

„Nie znoszę antysemitów – deklaruje rozmówca Zbigniewa Mentzla. – Brednie, które potrafią wygadywać – pomijam śmiercionośne oskarżanie Żydów o mordy rytualne – bywają zadziwiające. Jako jedenastoletni chłopiec usłyszałem na wsi od innego chłopca, że Żydzi nie mogą widzieć słońca. Kiedy go zapytałem, dlaczego w takim razie noszą czasem okulary przeciwsłoneczne, odpowiedział: Oni tak udają...”.

Przed wojną w Radomiu, rodzinnym mieście Kołakowskiego, jedną trzecią mieszkańców stanowili Żydzi. Nic dziwnego, że chłopiec miał kolegów żydowskiego pochodzenia „i bardzo mnie gniewało – opowiada – kiedy ktoś o Żydach mówił w pogardliwy sposób. Zdarzało się, że nie tylko dorośli, ale także dzieci, które od dorosłych się nauczyły, powtarzały: Bić Żyda!, Żyd to komunista! albo coś w tym rodzaju. Nie znosiłem tego”.

Co wyróżniało małego Leszka z jego otoczenia? Nie był ochrzczony... „Mój ojciec – wyjaśnia – uważał, że chrzest dzieci jest niewłaściwy. Miał pod tym względem przekonania podobne jak anabaptyści. Człowiek może się ochrzcić, kiedy jest już starszy, z własnej woli”. Podobno w Łodzi, do której przeprowadził się z Radomia, wyrzucono go ze szkoły zaraz potem, gdy przedstawił się: „Jestem bezwyznaniowy”.

Koniec wojny zastał go w Garbatce, na skraju Puszczy Kozienickiej, niedaleko Radomia. Sowietów powitał jako wyzwolicieli. „Owszem, słyszało się, że gwałcili kobiety i kradli, ja tego nie widziałem ani nie znam nikogo, kto by widział, ale to na pewno się zdarzało, chociaż nie na taką skalę jak później w Niemczech. Ale ci żołnierze zwykli u nas ginęli i nas wyzwalali”.

Cieszył się – powtarza – że będzie odtąd normalne życie, normalne szkoły, uniwersytety. Istniało jednak podziemie zbrojne, w dużym stopniu – powiada – „eneszetowskie. Oni, dopóki istnieli, łapali jakichś ludzi i jak ktoś miał legitymację Polskiej Partii Robotniczej, to go mordowali. Żydów także mordowali...”. Tak w Garbatce zamordowano jedynego członka PPR, nauczyciela. Gdy jednak Mentzel pyta Kołakowskiego, z jakiego odłamu pochodzili zabójcy, czy z NSZ właśnie, Kołakowski mówi: „Przypuszczam, ale nie wiem na pewno”. Chwilę później opowiada zaś, że to kierownik miejscowego koła Związku Walki Młodych był w NSZ (!) i „wkrótce go aresztowano za zabicie tamtego nauczyciela, pepeerowca i kilku innych osób. Później przeczytałem w gazecie, że skazany został na śmierć”. Koło się rozpadło.

To wszystko kupy się nie trzyma, ale nic też w tym specjalnie dziwnego, gdyż wygląda na to, że młody Leszek Kołakowski żył w niejakiej izolacji od polskiej rzeczywistości. O systemie sowieckim nie miał pojęcia, w zbrodnię katyńską nie wierzył, a potem doszedł do wniosku, że to „jakiś generał miejscowy się przestraszył, postanowił zabić tych oficerów i na własny rachunek wydał rozkaz”.

To, że ludzi z podziemia się aresztuje, że siedzą w więzieniach i dostają wyroki śmierci, uważał, „bo ja wiem, za taką rzecz normalną”.

Akowców ponoć znał bardzo wielu, ale żaden z nich nie został zatrzymany czy osadzony w więzieniu. „Raz jeden byłem na jakimś procesie, nie pamiętam już nazwiska tego człowieka sądzonego za dywersyjne działania, nie był moim znajomym...”. To, przepraszam bardzo, w jakim charakterze dostał się na salę sądową? Widza, który pomylił sąd z teatrem? Tego się jednak nie dowiemy, bo rozmówca Kołakowskiego łyka podobne „impresje” bez zmrużenia oka.Podobnie aprobująco przyjmuje Mentzel do wiadomości, że kolejno posiadał Kołakowski dwa pistolety, czeską zbrojowkę i parabellum, no bo „niektórzy działacze PPR byli uzbrojeni”. Też tak myślę, tylko że wcześniej Kołakowski mówi o sobie jako o szeregowym członku partii (od końca 1945 roku), a nie jej aktywiście, którym – okazuje się – był. „Nosiliśmy broń, bo nie wiadomo było, co się zdarzy. Miałem poczucie, że na któregoś z nas podziemie w każdej chwili może zrobić zamach. To nie była fikcja wtedy”.

Zanim wstąpił do PPR, zgłosił w Łodzi akces do Akademickiego Związku Walki Młodych „Życie”, udzielając się w radykalnej frakcji tej organizacji „dzierżyńszczakami” zwanej. Na zebraniach śpiewali wdzięczną pieśń do słów Brunona Jasieńskiego – o Polskiej Republice Rad. Dziś Kołakowski utrzymuje, że była to z ich strony prowokacja skierowana wobec... ludzkości.W Łodzi bohater „Czasu ciekawego, czasu niespokojnego” poznał m.in. „wybitnie inteligentnego” Stefana Żółkiewskiego, Władysława Bieńkowskiego, Kazimierza Brandysa, Jana Kotta, ale i wysokiego rangą aparatczyka Ignacego Logę-Sowińskiego i mniej może Mieczysława Moczara, ile jego żonę, Irenę Orlikowską. Fałszerstwo wyborów 1947 roku nie zdziwiło go: „Uważaliśmy, że władzę trzeba zdobyć wbrew większości, bo od tego zależy świetlana przyszłość”.

Andrzej Walicki, myśliciel nieustępujący klasą Kołakowskiemu, pisał po latach: „Paradoksem polskiej rzeczywistości było – dla mnie – to, że stalinizm, obiektywnie, był największym przybliżeniem do koszmarnego ideału totalitaryzmu, a jednocześnie w tym okresie jeszcze można było mobilizować ludzi rewolucyjnymi przemianami, które ten stalinizm oferował, np. zamiar dokończenia rewolucji burżuazyjno-demokratycznej – jak to się w Polsce nazywało. Można było być ideowym komunistą w okresie stalinizmu i to jest paradoks. Kiedy natomiast wszystko się załamywało, to dla rewizjonistów stawało się rzeczą oczywistą, że to system się załamuje, ale oni nie odczuli – w ten sposób, jak na przykład ja – zaniku ideologicznego ucisku, bo sami przedtem byli jego narzędziami”.

Po 1968 roku Kołakowski powiedział Walickiemu, że teraz trzeba być cynikiem, żeby być w partii, bo komunistyczne ideały się całkowicie zdyskredytowały. Jak wspomina Walicki, żona Kołakowskiego zapytała wówczas męża: „Czyżbyś wierzył w uzasadnienie z wiary; kiedy ty wierzyłeś, to można było robić znacznie gorsze rzeczy tylko dlatego, że się wierzyło. Rzeczywiście, to jest ten problem: z punktu widzenia człowieka wierzącego można akceptować moralnie niegodziwości tylko dlatego, że wierzy się, iż służą one czemuś bardzo ważnemu z punktu widzenia procesu wręcz soteriologicznej przemiany świata”.

Ten sam Walicki innego mistrza filozofii marksistowskiej – Tadeusza Krońskiego, idola Czesława Miłosza, uważał za cynika i mściwego intryganta.Opinię tę podważa jednak podrzucona przez Mentzla sugestia, że „Walicki to człowiek mimozowaty”. „Tak – skwapliwie zgadza się Kołakowski. – Jego ojciec po wojnie siedział jakiś czas w więzieniu, bo należał w czasie wojny do organizacji Antyk, co miało znaczyć antykomunistyczna. Z powodu ojca nie chcieli przyjąć Walickiego na studia filozoficzne, co zresztą wyszło na dobre, bo poszedł na rusycystykę, gdzie przyjmowali wszystkich, i został wybitnym rusycystą”.A zatem, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Na tej samej zasadzie dobrze się pewnie stało, gdy w marcu 1950 roku ośmiu studentów, członków PZPR wystąpiło z otwartym, publicznym atakiem na prof. Władysława Tatarkiewicza, protestując przeciwko rzekomemu dopuszczeniu na prowadzonym przez niego seminarium do „czysto politycznych wystąpień o charakterze wyraźnie wrogim budującej socjalizm Polsce”. Kilka miesięcy później Tatarkiewiczowi odebrano prawo do wykładania i prowadzenia zajęć, a pod tym donosem czy też, jak wtedy go nazywano, listem otwartym podpisali się prócz Leszka Kołakowskiego m.in. Bronisław Baczko i rodzice Agnieszki Holland – Irena Rybczyńska i Henryk Holland.

Atakował też Kołakowski filozofów ze szkoły lwowsko-warszawskiej, jak również katolickich autorów, którzy pisali o Tomaszu Morusie, polemizował z tzw. konwencjonalizmem, przy okazji rozprawiając się z Panem Bogiem jako „mało rozgarniętym” „autorem rzekomej autobiografii, za jaką uchodzi Pismo Święte”.

„Wielkie Womitowanie”, jak pisał Ludwik Flaszen, zaczęło się dla Kołakowskiego w 1955 roku. Przeczytał Orwella, Koestlera, Weissberga-Cybulskiego i doszedł do wniosku, że komunizm w wydaniu sowieckim, to „okropny system, okropna doktryna”.

Ale już rewelacje Światły nadawane przez Radio Wolna Europa przyjął z rezerwą: „No, choćby to, co mówił o PPR w czasach okupacji, jaką to zdradziecką działalność ta partia prowadziła, wydając gestapo ludzi z AK. O pewnych rzeczach, nawet jeśli były prawdziwe, a przypuszczam, że mogły być takie, nie miał pojęcia, to się wyczuwało”.

Już na początku książki Zbigniew Mentzel przypomina, że celowo zmienił podtytuł drugiego wydania „Pochwały niekonsekwencji” z „Pism rozproszonych 1955 – 1968” na „Pisma rozproszone sprzed roku 1968”, a to dlatego, że – jego zdaniem – w przeciwieństwie do roku 1968 rok 1955 nie stanowi w twórczości Kołakowskiego tak wyraźnej cezury.

„Wojciech P. Duda, redaktor naczelny kwartalnika „Przegląd Polityczny”, wydawanego w Gdańsku przez Fundację Liberałów, napisał o tej uwadze, że mogłaby stać się początkiem poważnej dyskusji o twoim dziele” – melduje Mentzel Kołakowskiemu.

„Jest o czym dyskutować?” – dziwi się filozof.„Jak widzisz, niektórzy wręcz tego potrzebują” – basuje mu Mentzel.

A ja się tej potrzebie redaktora Dudy nie dziwię. Dziwię się natomiast książce Mentzla prześlizgującej się nad tym, co tworzyło dzieło Kołakowskiego zanim nastąpił czas Wielkich Torsji.

Po XX Zjeździe KC KPZR i sławnym referacie Chruszczowa Kołakowski stanął na czele polskich dysydentów, wtedy nazywanych rewizjonistami. I słusznie, ówczesna opozycja gromadziła się przecież pod sztandarami... PZPR. Autor dociekań „Czy diabeł może być zbawiony?” pozostawał w partii do 1966 roku, kiedy go z niej wreszcie wyrzucono.

„Mieliśmy przekonanie – mówi dziś – że skoro partia jest jedyną formą działalności politycznej, nie należy jej oddawać bez reszty w ręce drewnianych aparatczyków. Zresztą było to również stanowisko naszych znajomych za granicą; Nowaka-Jeziorańskiego czy Jerzego Giedroycia. Oni też sądzili, że nie należy oddawać partii tej najgorszej ferajnie”.

To ostatnie wyznanie brzmi nieco zaskakująco, niedaleko bowiem od niego do stwierdzenia, że to Jan Nowak decydował o tym, kto miał być w PZPR, a kto nie. A to już byłaby przesada. Na plus Kołakowskiemu oddać należy natomiast sprostowanie fantazji Bronisława Geremka, według którego satyryczny tekst Kołakowskiego „Czym jest socjalizm” autor wygłaszał na pierwszomajowych uroczystościach na Uniwersytecie Warszawskim. Nie, wykonywany był on – o czym powszechnie wiadomo – w krakowskiej Piwnicy pod Baranami.

Podobnie odrzuca Kołakowski sugestię Jerzego Giedroycia, jakoby z jego namowy miał zamiar zorganizować nową Międzynarodówkę. Owszem, przyznaje, że Giedroyc miał taki pomysł, ale on się od niego dystansował, m.in. z racji mocno krytycznego stosunku do trockizmu („Powiedziałem sobie, że, owszem, jestem gotów pójść do więzienia, ale przecież nie za trockizm. Wszyscy znajomi popękaliby ze śmiechu!”).\Wraca też Leszek Kołakowski w „Czasie ciekawym...” do swojej polemiki ze Stanisławem Lemem o książkę tego ostatniego „Summa technologiae”. Uważa, że Lem był wyjątkowo przewrażliwiony na swoim punkcie, w stopniu porównywalnym jedynie z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim.

I dopiero w tym miejscu, pod koniec książki, Zbigniew Mentzel zadaje swemu rozmówcy zasadnicze pytanie: „Herling twierdził, że twórcy, którzy mają komunistyczną przeszłość, nie potrafili się z nią rzetelnie rozliczyć i dlatego, nawet jeśli dawno od komunizmu odeszli, żyją ze szkieletem w szafie. Czy ty miałeś poczucie, że nie rozliczyłeś się ze swoją przeszłością do końca i że w twojej szafie ciągle coś straszy?”.

„Nie, nie miałem takiego poczucia – odpowiada Kołakowski. – Miałem natomiast poczucie, że tę przeszłość trzeba ukazać od strony uczestników, i starałem się to we własnym zakresie uczynić. Szkielet w szafie? Ja nie mam takiej szafy. O moich komunistycznych czasach pisałem niejednokrotnie i nie wiem, co właściwie mógłbym jeszcze zrobić”.

Mentzel też nie wie, panowie więc zmieniają temat. A mnie się wydaje, że obchodzący właśnie 80. urodziny sławny uczony mógłby w telewizji obok pogadanek na temat: „O co pytają nas wielcy filozofowie?”, odpowiedzieć także na tzw. niewygodne pytania. Zwłaszcza że o swoim udziale w instalowaniu i umacnianiu komunizmu w Polsce wcale tak często nie pisał i znaków zapytania wisi jeszcze w powietrzu co niemiara. Poza tym, to nie kto inny, a Leszek Kołakowski w „Obecności mitu” zauważył: „Los kultury jest epopeją wspaniałą przez swoją chwiejność. Dlatego właśnie warto wciąż ponawiać pytania o relacje filozofii z polityką”.

„Czas ciekawy, czas niespokojny. Z Leszkiem Kołakowskim rozmawia Zbigniew Mentzel”. Znak, Kraków 2007

Mentzel pozwolił swemu rozmówcy mówić, co mu ślina na język przyniosła, kłopotliwych pytań nie zadawał, z niczym nie polemizował, niczego nie korygował, za to nie szczędził duserów („Leszku, ty wciąż czujesz się młodo, mam takie wrażenie”).

W efekcie powstała książka minoderyjna, pełna uników, miejscami drażniąca. I, na nieszczęście, jest to dopiero pierwszy tom tego wywiadu-rzeki, na razie doprowadzonego do 1968 roku.A przecież mogłaby to być książka wyjątkowa. Kołakowski przez lata chronił swoją prywatność, nie udzielał wywiadów, ciekawym jego życia i twórczości musiało wystarczyć to, co sam o sobie w swoich książkach napomknął. A że nie wystarczało, tym większe więc są nadzieje, z jakimi czytelnik otwiera książkę Mentzla i tym większe jest rozczarowanie po jej zamknięciu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Plus Minus
Pegeerowska norma
Materiał Promocyjny
20 lat Polski Wschodniej w Unii Europejskiej