Mentzel pozwolił swemu rozmówcy mówić, co mu ślina na język przyniosła, kłopotliwych pytań nie zadawał, z niczym nie polemizował, niczego nie korygował, za to nie szczędził duserów („Leszku, ty wciąż czujesz się młodo, mam takie wrażenie”).
W efekcie powstała książka minoderyjna, pełna uników, miejscami drażniąca. I, na nieszczęście, jest to dopiero pierwszy tom tego wywiadu-rzeki, na razie doprowadzonego do 1968 roku.A przecież mogłaby to być książka wyjątkowa. Kołakowski przez lata chronił swoją prywatność, nie udzielał wywiadów, ciekawym jego życia i twórczości musiało wystarczyć to, co sam o sobie w swoich książkach napomknął. A że nie wystarczało, tym większe więc są nadzieje, z jakimi czytelnik otwiera książkę Mentzla i tym większe jest rozczarowanie po jej zamknięciu.
Już na wstępie Leszek Kołakowski zastrzega, że nie będzie mówił o swoich rodzicach, a to dlatego, że jest „bardzo przywiązany do bliskich Zmarłych” (jakby w tym uczuciu było coś ekstraordynaryjnego) ani nie opowie o tym, kto z kim spał. Tego akurat po autorze „Głównych nurtów marksizmu” nie oczekiwałbym, natomiast o swoich korzeniach rodzinnych, wbrew początkowym obiekcjom, powiedział wcale nie tak mało. Przede wszystkim wyraźnie artykułując, że nie jest Żydem, co zważywszy na obsesyjne podkreślanie przez niego polskiego antysemityzmu – niejednego zadziwi.
Co więcej, Leszek Kołakowski wytyka absurdy w książkach Jana Tomasza Grossa w rodzaju informacji o rzekomym strajku 15 tys. łódzkich robotników odmawiających potępienia pogromu kieleckiego z 1946 roku. „Mogę sobie wyobrazić – mówi Kołakowski – że gdzieś tam zwołano wiec, aby sformułować rezolucję potępiającą pogrom, a ludzie uciekali stamtąd albo nie przychodzili. Ale strajk to była rzecz poważna. Udział w takim strajku piętnastu tysięcy wydaje się nonsensem”.
Protestuje też autor „Obecności mitu” przeciw przypisywaniu przez Grossa Polakom podwójnego poczucia winy: za przejęcie mienia pożydowskiego i za – uwaga! – kolaborację z Niemcami.