Dlaczego, Zyto?

Mężczyźni zastanawiająco często faulowali mnie wówczas, gdy dochodzili do wniosku, że za bardzo urosłam - mówi Zyta Gilowska. W to, że odeszła z Sejmu z powodów zdrowotnych nie wierzą ani jej przyjaciele, ani wrogowie.

Aktualizacja: 18.01.2008 21:59 Publikacja: 18.01.2008 16:02

Dlaczego, Zyto?

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

– Czuję się świadkiem na własnym pogrzebie niczym Mark Twain. Ale ja nie wybieram się umierać – taką recenzję swojej sytuacji opowiedziała Zyta Gilowska. Było to w ostatni czwartek, kilka dni po złożeniu przez nią poselskiego mandatu. Od kilku tygodni z dziennikarzami, z jednym wyjątkiem dla tych, którzy koczowali przed jej domem w Świdniku, nie chciała rozmawiać.

Ale w trakcie naszej rozmowy kipiała energią, była w pogodnym nastroju. Zaproponowała, byśmy przerwały na chwilę rozmowę, chciała obejrzeć pierwszą część "Faktów" TVN, pytając mnie wcześniej, czy wiem, co się wydarzyło tego dnia w polityce, bo nie miała czasu jej śledzić. Powiedziała, że skończyła właśnie czytać "Rachubę świata" Daniela Kehlmanna, zaczyna "Piąte dziecko" Doris Lessing. Ale jako pierwszą pozycję, którą ostatnio przeczytała, wymieniła "Wojny Iwana. Armia Czerwona 1939 – 1945". Według informacji wydawcy autor "usiłuje zrozumieć, dlaczego żołnierze walczyli na rzecz reżimu, który za nic miał ich życie".

Dlaczego Gilowska zrzekła się posłowania? To najczęściej powtarzające się pytanie ostatniego tygodnia. – To nie jest tylko problem zdrowotny, ale splot kilku spraw – przekonują zgodnie zarówno osoby jej przychylne, jak i przeciwnicy.

Znajomi określają ją mianem "puszki pełnej energii", "zwierzęcia publicznego", osoby, która "ma namiętność do władzy". Stąd niewiara, że odsunęła się od politycznej aktywności tylko z powodu kłopotów zdrowotnych.

Gilowska ma wrodzoną wadę serca, o czym niedawno sama powiedziała publicznie. Kilka lat temu, gdy była posłanką PO, przeszła poważną operację.

Po tamtych wydarzeniach była jednak znowu gwiazdą Platformy, wicepremierem i ministrem finansów rządu PiS. Przeszła przez proces lustracyjny na oczach milionów telewidzów. Na inauguracyjnym posiedzeniu Sejmu siedziała w pierwszej ławce obok Jarosława Kaczyńskiego. I zniknęła. Nie założyła nawet biura poselskiego.

Krążą różne, mniej lub bardziej wiarygodne, hipotezy, dlaczego zdecydowała się na tak spektakularny krok.

Znane są w historii polskiego Sejmu wypadki, gdy poseł leczył się za granicą, prawie nie bywając na posiedzeniach. Ale nieznane są sytuacje, by ktoś kilka tygodni po ślubowaniu poprosił marszałka o skreślenie go z listy posłów. Po co rezygnować z parlamentarnych przywilejów i apanaży? Tym bardziej że bycie posłem na "ćwierć gwizdka" może być moralnie uprawnione ze względu na wcześniejsze zasługi w służbie publicznej.

– Warto by odwrócić to pytanie i zadać inne: dlaczego w ogóle po operacji jeszcze trwałam w polityce? – przekonuje była wicepremier.

W przypadku Zyty Gilowskiej nic nie jest jednak standardowe. Gdy pytam osoby, które ją znają, co o niej myślą, wielu opowiada w sposób, który najlapidarniej ujął Henryk Wujec, były poseł z okręgu jej matecznika, czyli Lubelszczyzny. – To byłaby skomplikowana i długa opowieść – zaznacza Wujec.

Każdy z moich rozmówców przekazał tylko fragment tej opowieści.

Najprostsza próba wyjaśnienia sprowadza się do tego, że zostały zranione jej ambicje. I to zarówno z powodów obiektywnych, jak i zależnych od niej samej. Po raz kolejny poczuła się na politycznym marginesie. PiS musiało oddać władzę, a ona wicepremierowską tekę.

Start z Poznania okazał się porażką. Miała być lokomotywą poznańskiej listy PiS. Okazało się, że pociągnęła za sobą jeszcze tylko jednego posła, choć zdobyła ponad 54 tysiące głosów (dwukrotnie mniej niż Waldy Dzikowski, lider listy Platformy).

Poznaniacy bardzo nie lubią spadochroniarzy, a Gilowska była właściwie obca na tym terenie. I mają w swej większości poglądy platformiastoróżowe. Nie uwiódł gospodarnych poznaniaków nawet nimb wicepremier od trzymania kasy.

Z jakiego więc powodu kandydowała stamtąd, a nie z okręgu lubelskiego, w którym mieszka? – Podczas rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim zaakceptowałam ten pomysł – tylko tyle mówi na ten temat.

W hipotezie "zranione ambicje" najważniejsza jest jednak inna sprawa. Po wyborach miejsca w rządzie już nie miała. Szefem Klubu PiS został Przemysław Gosiewski. Pozostawało właściwie jedno prominentne stanowisko – PiS-owskiego wicemarszałka Sejmu. Zajął je Krzysztof Putra. Choć na to miejsce była przymierzana Gilowska. Miała na nie apetyt, który nie został przez Jarosława Kaczyńskiego zaspokojony.

– Byłaby świetnym wicemarszałkiem, w tej roli czułaby się jak ryba w wodzie – uważa Elżbieta Radziszewska, była koleżanka z Klubu PO. Pytana przeze mnie o tę sprawę Gilowska odpowiada: – Nie komentuję.

Ale po tym, jak dokonano wyborów marszałka i wicemarszałków, bohaterka mojego tekstu zniknęła z Sejmu. Zyta jest bardzo ambitna. A do tego pracowita i inteligentna. Tak twierdzą ci, którzy spotkali się z nią na życiowej drodze.

Pochodzi z Pomorza, urodziła się i wychowała w Nowym Mieście Lubawskim. Teściowa, zresztą z życzliwością, mówiła o niej "Prusaczka". Czyli że odebrała pruskie wychowanie, więc powinna być "zorgobliwa". To dziwnie brzmiące określenie Gilowska lubi przywoływać w wywiadach. Według jej wersji oznacza ono: oszczędna, pracowita... nudna (w jedynym słowniku, w którym znalazłam to słowo, jego synonimem jest po prostu wyraz zaradna).

Z określeniem "nudna" nikt, kto zna Gilowską, zgodzić by się nie mógł. Nawet ci, którzy zarzucają jej najrozmaitsze wady.

Ma trzy młodsze siostry. To nauczyło ją odpowiedzialności za innych, ale i skłonności do dominacji. Sama w jednym z wywiadów przyznała się, że "nigdy nie dałam się nikomu zdominować".

Tam gdzie się znalazła, zawsze rzucała się w oczy. "Nie umiem niestety zmniejszać poziomu emisji energii, ten problem miałam zawsze" – takiej autooceny dokonała kilka lat temu.

Na Uniwersytecie Marii Curii-Skłodowskiej w Lublinie, gdzie zaczęła pracować po studiach na ekonometrii na UW, uchodziła za pyskatą i zadającą dziwne, trudne pytania typu: dlaczego awansuje się miernoty.Na KUL, do którego przeniosła się w połowie lat 80., też budziła liczne kontrowersje. Gdy nastał rok 1990 i przestała być "gospodynią domową" (to kolejne z jej ulubionych powiedzeń), została radną w Świdniku. Do tego miasta przed laty ściągnął ją mąż, który pracował w WSK Świdnik i tuż przed ślubem otrzymał tam małe mieszkanie. Z czasem stała się jednym z najbardziej znanych samorządowców w Polsce, specjalistką od samorządowych finansów. Wybrano ją na wiceprzewodniczącą sejmiku terytorialnego Lubelszczyzny.

– To tak, jakby ją ktoś wtedy z tłumu wyciągnął – opisuje tamte wydarzenia ówczesny radny, a potem prezydent Lublina Paweł Bryłowski. I tak rozpoczęła budowanie swojej pozycji w świecie samorządów. Była ekspertem kilku rządów, wiceprzewodniczącą Krajowego Sejmiku Samorządu Terytorialnego. – Gilowska to była wtedy marka w samorządach – ocenia Henryk Wujec.

Druga hipoteza mająca wytłumaczyć złożenie przez Gilowską mandatu sprowadza się do syndromu wypalenia. Ostatnie osiem lat wymagało od niej działalności na najwyższych obrotach i wykonania kilku politycznych wolt. Stanowisko wicepremiera i ministra finansów oznacza kilkunastogodzinną pracę każdego dnia. Gilowska nie pokazała w tej roli swojej liberalnej twarzy, ale jak zgodnie twierdzą eksperci, niczego też nie popsuła. A to w warunkach koalicji z Samoobroną i LPR było już dużym osiągnięciem.

Według tej wersji narastający stres i emocje przekroczyły poziom, który mogła akceptować przy chorym sercu. Tym bardziej że teraz, będąc szeregowym członkiem Klubu PiS, musiałaby znowu zaczynać prawie od zera.

Gdy po raz pierwszy została posłem, a nastąpiło to późno, bo dopiero w 2001 roku, niemal od razu stała się parlamentarną gwiazdą. W centralnej polityce była nowa, ale drogę do niej rozpoczęła kilka lat wcześniej. W 1993 roku kandydowała do Sejmu z list Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Wtedy liberałowie nie przekroczyli progu wyborczego.

Rok później niczym deus ex machina – jak twierdzi Bryłowski – została szefową lubelskiej struktury Unii Wolności. Zawdzięczała to stanowisko autorytetowi, jaki miała jako lider ruchu samorządowego u Leszka Balcerowicza. (Balcerowicz nie był wtedy jeszcze szefem Unii, ale miał na nią duży wpływ). Jej partyjna kariera skończyła się po kilkunastu miesiącach z wielkim hukiem. Zaprotestowała przeciwko koalicji UW – SLD, jaką Bryłowski zawarł w radzie miasta, aby zostać prezydentem Lublina. Była też przeciwna kandydaturze Jacka Kuronia na prezydenta i po prezydenckich wyborach wystąpiła z Unii. – Niepotrzebnie się obraziła – ocenia Wujec.

Jego zdaniem zbyt emocjonalnie zachowała się też kilka lat później, gdy wystąpiła z Platformy. Wcześniej miała w niej rewelacyjną pozycję. W imieniu klubu występowała z mównicy sejmowej, recenzując projekty ustaw, brylowała w mediach. Używała soczystego języka, mówiła ze swadą, że "rząd ma więcej programów niż pralka automatyczna", że minister Kołodko "wygłosił homilię, tylko nie wiadomo według jakiego obrządku".

– Donald Tusk był nią zachwycony – wspomina Maciej Świderski, były dyrektor biura Klubu Parlamentarnego PO. I uczynił ją swoją jedyną zastępczynią.

Zyty było wszędzie pełno. Media mówiły o niej, że ma diabła pod spódnicą i jest jedynym facetem z jajami w Sejmie. W oczach wielu coraz bardziej stawała się naturalnym liderem PO, szczególnie na tle mało wyrazistego Tuska. Z czasem ich relacje zaczęły przypominać "falowanie i spadanie". Do dziś krążą w Platformie mityczne opowieści o chimeryczności Gilowskiej. Jeśli coś na posiedzeniach zarządu partii działo się nie po jej myśli, krzyczała i wzburzona wybiegała. – Bieganie za Zytą stało się dyżurnym zadaniem Janka Rokity, z reguły udawało się mu przyprowadzić ją z powrotem do gabinetu – opowiada uczestnik tych posiedzeń.

Aż wreszcie doszło do ostatniego kryzysu. Przed wyborami w 2005 roku Gilowska chciała, by jej syn Paweł, zresztą współtwórca lubelskiej PO, został lokomotywą regionalnej listy poselskiej. Lokalny zarząd partii tę kandydaturę poparł. Tusk się nie zgodził. Liderem tej listy uczynił Janusza Palikota. I oskarżył Gilowską o nepotyzm, dokładając kolejne zarzuty o zatrudnianiu w biurze poselskim synowej, płaceniu synowi za ekspertyzy prawne. Po kilku gigantycznych awanturach, także na linii Paweł Gilowski – Tusk, kierownictwo partii zdecydowało o skierowaniu sprawy Gilowskiej do sądu partyjnego. A ona następnego dnia w proteście opuściła partię. I poszła, jak jak sama mi później powiedziała, na "siedmiomiesięczną kwarantannę", z której wyciągnął ją Jarosław Kaczyński, proponując tekę wicepremiera i ministra finansów w rządzie PiS.

Niektórzy podają też trzecią hipotezę. Według tych pogłosek niczym bumerang miała do byłej wicepremier powrócić sprawa lustracji, ponieważ odnaleziono nowe dokumenty na jej temat. Sprawa brzmi księżycowo, ale zwolennicy tej hipotezy próbują ją uwiarygodnić. I podają, iż zmieniły się ostatnio zasady dostępu do materiałów w tzw. zbiorze zastrzeżonym, do którego praktycznie nikt nie ma wglądu. Wcześniej o tym, co się w nim znajduje, decydowali szefowie służb specjalnych. Teraz ostateczny głos ma prezes IPN; może uznać, że niektóre dokumenty można przenieść do zbioru ogólnego. Jednak większość moich rozmówców tę hipotezę odrzuca.

Zyta Gilowska była już lustrowana przez sąd lustracyjny latem 2006 roku. Sama o to poprosiła, kiedy rzecznik interesu publicznego zarzucił jej współpracę z SB, a ówczesny premier ją zdymisjonował. Sąd uznał, że nie ma dowodów na to, że była tajnym współpracownikiem. Ale uzasadnienie sędziny do wyroku było dla Gilowskiej druzgocące. Tuż po ogłoszeniu wyroku powiedziała do swojego adwokata słynne zdanie: "Ona (sędzina) mnie zbryzgała błotem, z błotem mnie zmieszała".

I po raz drugi wyciągnął do niej rękę Kaczyński, który zastąpił już wtedy Marcinkiewicza na stanowisku premiera. Natychmiast zaproponował Gilowskiej powrót do rządu, choć z punktu widzenia interesów PiS powrót był socjotechnicznie znacznie mniej korzystny niż pierwsza nominacja. Ale Kaczyński i Gilowska, ku zdziwieniu wielu, się zaprzyjaźnili. Niektórzy nawet mówili, że premier "zakochał się" w byłej liderce Platformy. Trochę podobnie jak kiedyś Tusk. Cenił ją za lojalność i fachową wiedzę, choć partnerką łatwą nie była.

Gdy prezydent wypowiedział się przeciwko jej pomysłowi odebrania ulg podatkowych twórcom, natychmiast złożyła dymisję, którą potem wycofała. O jej emocjonalności i napadach złego humoru, sporach z innymi ministrami do dziś po rządowych korytarzach krążą soczyste opowieści.

– Zawsze dobrze rozumiałam się z Jarosławem Kaczyńskim, nigdy z porozumieniem nie mieliśmy kłopotów – tak lapidarnie odpowiada Gilowska na pytanie o ich wzajemne kontakty. Prezes PiS musiał jednak mieć do Gilowskiej duże zaufanie, rozmawiał z nią nie tylko o sprawach rządowych, ale i partyjnych.

Choć członkiem PiS nigdy nie była, Kaczyński kilkakrotnie prosił ją o uczestnictwo w obradach Komitetu Politycznego, elitarnego partyjnego gremium kierowniczego. Dla tych, którzy znają zwyczaje prezesa, był to przejaw wyjątkowego wyróżnienia. Gdy teraz zrezygnowała z mandatu, powiedział: – To wielka strata dla PiS. Innych odchodzących w ten sposób nie żegnał.

Gilowska nie ma żadnego zaplecza, nigdy nie potrafiła go zbudować. Jest solistką. O nieumiejętności budowania wokół siebie politycznej drużyny świadczy historia z czasów konfliktu o kandydowanie syna, gdy władze partii zażądały, aby poddała się sądowi koleżeńskiemu. Wówczas jej lubelscy współpracownicy, ci, którzy przy każdej możliwej okazji witali ją bukietem kwiatów i deklarowali, że będą na jej każde zawołanie, niespodziewanie zaczęli publicznie powielać krytyczne uwagi Tuska. Zorganizowała konferencję prasową, na którą zaprosiła także swoich regionalnych działaczy. Nie powiedziała jeszcze wprost, co zamierza zrobić, ale po słowach: "podjęłam ważną decyzję", wszyscy zrozumieli, że opuszcza partię. Zanim zdążyli przyjść zaproszeni dziennikarze, jej "przyjaciele" w popłochu uciekli z biura. Nikt nie chciał usiąść obok niej podczas konferencji. Została sama.

– Bardzo lubi władzę, to jest jej namiętność, ale gdziekolwiek poszła, tam były kłopoty – ocenia Bryłowski, który jest teraz radnym PO w Lublinie. – Świetnie współpracowało się jej z mężczyznami, ale ciągle jacyś faceci ją wykorzystywali – twierdzi jeden z warszawskich polityków PO, niezbyt jej zresztą przychylny.

Mężczyźni w jej polityczno-zawodowym życiorysie odgrywali i rolę trampoliny, i zapadni. Gilowska pytana, co sądzi o tym porównaniu, powiedziała: – Byłam faulowana przez różnych mężczyzn. Mężczyźni pozwalali mi pracować tak długo, jak było im to wygodne. Zastanawiająco często faulowali mnie wówczas, gdy dochodzili do wniosku, że za bardzo urosłam.

Na kolejne pytanie, czy może uważa, że kobiety to lepsza połowa ludzkości, reaguje śmiechem i mówi: – Często opowiadam w gronie towarzyskim, choć nie tylko, że trzecie tysiąclecie będzie tysiącleciem władzy kobiet. Tylko się zastanawiam, czy kobiety będą umiały przynajmniej w części zrezygnować z tej swojej ogromnej przewagi.

Jednak nadal nie wiem, co była wicepremier zamierza dalej robić. – Boję się jednej rzeczy, że ona się zagubiła – martwi się była partyjna koleżanka Elżbieta Radziszewska. Ja odniosłam wrażenie, że ma jakiś plan. Jadwiga Staniszkis, socjolog, prognozuje, że Gilowska może się teraz stać "samozwańczym pomostem" między różnymi ośrodkami władzy i w ten sposób więcej osiągnąć. Sama zainteresowana, pytana o swoją przyszłość, zbywa mnie cytatem z popularnej piosenki: "życie, dobra rzecz".

Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem