Czas liczony po ludzku

Spotkana w restauracji Amerykanka doradza mojemu przewodnikowi, co ma zjeść. Bez żadnej żenady, z czystej dobroci serca. Wie, co dla niego dobre, bo już rok mieszka w Etiopii. Właśnie uczestniczę w lekcji poglądowej neokonserwatywnej polityki zagranicznej

Publikacja: 19.01.2008 00:36

Czas liczony po ludzku

Foto: Corbis

Gdy piszę te słowa, w Polsce jest 16 stycznia 2008 roku. W Etiopii mamy 6 stycznia. Zaraz wyjaśnię dlaczego, ale najpierw jeszcze godzina: dochodzi 2 w nocy. Czyli 18 czasu polskiego i 20 czasu, nazwijmy go – normalnego. Bo w Etiopii według tego normalnego czasu jestem dwie godziny do przodu względem Polski. Tylko że w Etiopii czas liczy się od wschodu do zachodu słońca, co jest tak samo logiczne i zgodne z ludzką naturą jak ruch lewo-, a nie prawostronny. Chodzi o to wyciąganie szpady prawą ręką na prawą stronę czy coś w tym rodzaju – jest to wytłumaczone w każdej książce do nauki angielskiego.

Czyli 6 rano w Etiopii to jest godzina zero, o 7 to jest 1 rano, o 8 – 2 rano itd. W południe, czyli o 6 czasu etiopskiego, zaczyna się popołudnie, które trwa do 12, czyli do zachodu słońca, znaczy się 18 czasu normalnego. A od 12, czyli 18 tego normalnego czasu, zaczyna się noc trwająca 12 godzin – czyli 19 to jest 1 w nocy, 20 – 2 w nocy itd. Wszystko to trzyma się kupy, naprawdę.

W Etiopii rok zaczyna się 11 września, bo ich kalendarz ma 13 miesięcy – „13 miesięcy słońca“, jak mówią biura podróży. To jest prawda, tylko zapominają dodać, że w dzień świeci słońce, a w nocy jest piekielnie zimno. Addis Abeba leży na wysokości 2200 metrów. Marznę, nie wziąłem ciepłych swetrów, bo przecież nikt rozsądny nie bierze ciepłych swetrów do Etiopii, prawda?

Ten ostatni, 13. miesiąc w kalendarzu etiopskim ma tylko pięć dni, ale nie dokłada się go na koniec grudnia, tylko gdzieś w okolicach końca sierpnia, początku września – nie ustaliłem dokładnie kiedy. W każdym razie w roku ubiegłym Nowy Rok wypadł nie 11, tylko 12 września, bo był to rok przestępny. Czyli gdy piszę te słowa, to mamy 6. dzień 5. miesiąca, ale to nie jest oczywiście maj, bo niby dlaczego w styczniu miałby wypaść maj? To jest 6 stycznia, który w Etiopii oznacza wiosnę. To zdaje się tak samo jak teraz w Polsce.

I teraz będzie najlepsze: to jednak nie jest 6 stycznia 2008, tylko roku 2000. Etiopczycy posługują się kalendarzem juliańskim, a nie gregoriańskim, czyli są siedem lat za nami i właśnie teraz przypada u nich początek nowego milenium. Zakładając oczywiście, że nowe milenium zaczyna się w roku 2000, a nie 2001, jak głoszą niektórzy. Ale Etiopczycy nie dzielą włosa na czworo. 2000 to 2000 i koniec. Dla nich zaczyna się właśnie nowe tysiąclecie.

Jadę samochodem z Addis Abeby do miejscowości Bahir Dar, 550 kilometrów na północny zachód od stolicy. Na całej trasie poboczem idą ludzie. Robotnicy wynajmujący się na dzień do pracy w polu, handlarze gnający swoje objuczone towarem osiołki do miasta na targ, dzieci idące do szkoły. Nie ma przerw w tej procesji, w miastach tylko zagęszcza się, bo tutaj cały naród wylega na ulicę. Na jezdni mieści się centrum życia. Nasz kierowca trąbi, a rozdyskutowane grupki ospale rozstępują się na boki. Wjeżdżamy w stada wołów i owiec, leniwe psy przechodzą przez jezdnie, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. Niektóre giną pod kołami rozpędzonych wozów, a potem leżą tak godzinami w słońcu. Pytam kierowcę, kto sprzątnie to ścierwo. – Sępy – odpowiada. – Jutro będzie tu czysto.

Etiopczycy idą albo biegną. W Addis Abebie od 4 rano na placu Meskel w centrum miasta zbierają się setki ludzi i biegają w kółko. Niektórzy wbiegają na wzgórze Entoto nad miastem, serpentyną wijącą się przez las. Różnica poziomów – 300 metrów. Podjazd jest tak stromy, że nasz terenowy wóz ledwo ciągnie. A oni biegną, bez wysiłku, z nieruchomą twarzą jak najlepsi na świecie – Haile Gebresellasie albo Meseret Defar.Etiopczycy i Kenijczycy żyjący na obszarach Wielkiego Rowu Afrykańskiego mają więcej czerwonych krwinek i większe serca niż przeciętni ludzie. Fakt, że najlepsi z nich trenują po kilka godzin dziennie, oczywiście też pomaga, ale oni po prostu mają naturalny talent. Najlepszy dziś biegacz na świecie Haile Gebresellasie pochodzi z rejonu Arsi, jakieś 300 kilometrów na południe od stolicy. Podobno codziennie musiał biec do szkoły kilka kilometrów i tak mu zostało. Bo tam nie ma autobusów ani telefonów, ani elektryczności.

I tak miał szczęście, że chodził do szkoły. W Etiopii tylko połowa dzieci pobiera naukę, bo gdyby do szkoły poszli wszyscy, to zawaliłoby się etiopskie rolnictwo.

Przejeżdżamy przez wsie i oglądam kilkuletnie dzieci pracujące na roli, ścinające sierpem zboże, poganiające woły, które ciągle tutaj są głównym zwierzęciem roboczym. Dziewczynki i chłopcy noszą na głowie jakieś kilkumetrowe gałęzie, ogromne worki z sianem albo długie łodygi trzciny cukrowej. Nie wiem, jak można unieść takie ciężary.

Mijamy porzucone na polu wraki radzieckich czołgów, pozostałości po rewolucji antykomunistycznej z lat 80., kiedy Erytrejczycy i lud Oromo walczyli w tym rejonie przeciwko wojskom Mengistu Haile Mariama. Dziś czołgi służą do zabawy wiejskim dzieciom.

Siostra Anna, polska misjonarka ze Zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego, właśnie przyjechała do Addis Abeby spod Arsi, żeby kupić lekarstwa do przychodni, którą prowadzą tam misjonarki. Właściwie to nie są misjonarki, tylko pracownice organizacji pomocy, bo taki status prawny mają tutaj misjonarze katoliccy. Przychodnia znajduje się dzień drogi od najbliższego ośrodka zdrowia. Dzień drogi na piechotę oczywiście, bo inaczej nie liczy się tutaj dystansu.

– A jeśli ktoś ma zawał albo przy porodzie pojawiają się komplikacje? – pytam.

– Taki człowiek po prostu umiera.

Potem mówi mi o przypadku sprzed trzech miesięcy, gdy pewna kobieta urodziła dziecko i pojawiły się komplikacje.

– Prawie nam się udało, ale umarła tuż przed bramą szpitala.

Pytam ją, jak należy pomagać ludziom w Afryce, choćby takim jak jej podopieczni.

– Proszę pana, wszyscy wiemy, że należy edukować i dawać raczej wędkę niż rybę, ale są takie sytuacje, kiedy nie pozostaje nic innego, jak po prostu nakarmić drugiego człowieka. Bezwarunkowo i bez żadnych dodatkowych kazań. Nikt nie będzie słuchał opowieści o wyższych wartościach, Bogu i zasadach, kiedy nie ma co włożyć do ust.

Misjonarze nie zajmują się tu nawracaniem na katolicyzm, ostatnie takie próby podjęli portugalscy jezuici w XVII wieku. Nieudane. Etiopczycy przepędzili ich, podobnie jak w połowie XX wieku nie ugięli się pod okupacją Włochów. Nigdy nie byli krajem skolonizowanym i zawsze odsyłali niedoszłych pogromców z kwitkiem. Portugalczycy zostawili po sobie parę mostów, Włosi drogi i instytucje, ale katolicyzm wyznaje nie więcej niż kilka procent ludzi.

Nigdy w czarnej Afryce nie widziałem dziecka, które kaprysi albo płacze bez powodu, choć właściwie nie istnieje tu proces wychowywania dzieci taki, jaki znamy w Europie. Do czasu, gdy niemowlę nie nauczy się chodzić, matka nosi je na plecach. A potem dziecko schodzi z pleców, zaczyna poruszać się samodzielnie i po prostu idzie w świat. Wychowuje je starsze rodzeństwo, a matka zabiera ze sobą na targ albo w pole.W Addis Abebie odkryłem też pierwszy raz w Afryce plac zabaw dla dzieci. Całkiem przyzwoity – kolorowe zjeżdżalnie, karuzele, piaskownice. Był kompletnie pusty.

Próbuję namówić znajomych Etiopczyków na rozmowę o wydarzeniach w Kenii. Bez skutku. Najwyraźniej zupełnie ich to nie interesuje.– My nie mamy z nimi nic wspólnego – mówi mi Yasser, właściciel największej w Etiopii agencji reklamowej. – U nas nigdy nic takiego nie mogłoby się wydarzyć.

– Dlaczego?

– Dlatego, że my cenimy życie. W tym kraju nie ma właściwie przemocy. Możesz wyjść na ulicę w środku nocy i nic ci nie grozi. Gdy tutaj ktoś popełni morderstwo, to jest to tak wyjątkowe wydarzenie, że wszystkie gazety o tym piszą.

– Dlaczego tak jest?

– Bo my się boimy Boga – odpowiada bez zająknięcia. – Oni tam w Kenii, Rwandzie czy Kongu Boga się nie boją. Oni wierzą w jakieś wudu, uważają, że Boga można przekupić, a gdy diabeł wstępuje w człowieka, to trzeba go zabić. My w to nie wierzymy. My nie mamy z nimi nic wspólnego, właściwie nie jesteśmy Afrykanami.

– A kim jesteście w takim razie? – pytam.

– Etiopczykami.

Yasser jest Amharem, należy do grupy etnicznej, z której wywodzą się władcy Etiopii i jej elity. Pytam go, czy czuje się wyżej postawiony niż reszta Etiopczyków.

– Oficjalnie wszyscy oczywiście jesteśmy równi. Nieoficjalnie grupy semickie – Amharowie, Tigrey, Hararowie – uważają się za lepszych od innych. Tak jak Etiopczycy generalnie uważają się za lepszych od innych Afrykanów.

Yasser jest spokrewniony z rodziną cesarza Hajle Sellasjego I. Pytam go, jaki jest stosunek Etiopczyków do cesarza.

– Za czasów komunizmu nie wolno było nawet wymawiać jego imienia. Mengistu podobno osobiście go zamordował, potem uciął mu dłoń i trzymał ją zasuszoną pod szybą w biurku. I kazał pochować cesarza pod pałacową toaletą. Więc gdy komunizm upadł i wolno było mówić o cesarzu, prawie wszyscy Etiopczycy sławili go i uznawali za wielkiego władcę. Dziś emocje trochę opadły, ale ciągle dla wielu ludzi to jest ogromny autorytet i symbol narodu.

Pytam go, co sądzi o „Cesarzu“ Ryszarda Kapuścińskiego.– Wybitna literatura, wspaniale potrafił ująć atmosferę dworu. Ale z prawdziwym cesarzem ta książka niewiele ma wspólnego. Hajle Sellasje był największym reformatorem w historii tego kraju. Bez niego nie byłoby szkół, szpitali, uniwersytetów ani niczego, co dawało ludziom choćby nadzieję na wyjście z nędzy. To dzięki niemu nasz Kościół uwolnił się spod władzy patriarchatu Aleksandrii i stał się niezależny. To on po wojnie, umiejętnie manewrując między Francją, Włochami i Wielką Brytanią, zachował niepodległość Etiopii. My mamy dwa punkty odniesienia: ortodoksyjny Kościół i cesarza. One zresztą stanowią jedno.

– Czy ta książka to jest obelga dla Etiopczyków? – pytam.– Jej tutaj nikt poza wąskim gronem ludzi wykształconych i historyków nie zna – mówi Yasser. – I może tak jest lepiej.

W Bahir Dar wstaję o 4 rano i idę na nabożeństwo do kościoła św. Jerzego. Cztery godziny rytuałów, modlitwy i hołdu składanego Bogu. Przed wejściem do świątyni zdejmują buty, całują ziemię, kilkakrotnie wykonują znak krzyża. Niektórzy stoją pod murem kościoła, jak Żydzi pod Ścianą Płaczu, i modlą się przytuleni do kamieni. Czarni semici, samozwańczy potomkowie króla Salomona i królowej Saby, wynędzniali arystokraci chrześcijaństwa – w IV wieku, gdy my biegaliśmy po lasach z dzidą za żubrami, oni czcili Jezusa Chrystusa w swoich katedrach.

W centrum każdej ich świątyni znajduje się kopia Arki Przymierza, którą, jak wierzą, w I wieku przywiózł do Etiopii król Menelik, syn Salomona i Saby. Oryginał Arki znajduje się schowany w katedrze w Aksum. Jest niedostępny dla nikogo poza jednym kapłanem, specjalnie wyznaczonym do pilnowania skarbu. Nikt nie wie, co tak naprawdę znajduje się w Aksum. Wiadomo tylko, że kapłani strażnicy Arki, którzy pełnią swoją funkcję dożywotnio, żyją krótko, bo przebywanie w obecności Arki jest niebezpieczne. Nie wolno na nią patrzeć, nie wolno jej dotykać. Ale to oczywiście wie każdy, kto oglądał Indianę Jonesa.

W restauracji w Bahir Darze wraz ze znajomym Etiopczykiem oglądamy menu.– Czy mogę coś zasugerować? – nieproszona przysiada się do nas młoda Amerykanka. – Kotlety rybne są naprawdę rewelacyjne. Weźcie je.

Etiopczyk patrzy na nią lekko skonsternowany, ja mam niezły ubaw, a ona niezbita z tropu pogrąża się dalej. – Mieszkam w Etiopii już rok i naprawdę polecam wam. Bardzo dobre. W ogóle etiopskie jedzenie jest bardzo dobre, tylko trzeba wiedzieć, co wybrać.

To nie do wiary, ale Amerykanka doradza Etiopczykowi, co ma zjeść w etiopskiej restauracji, w środku Etiopii – bez żadnej żenady, z czystej dobroci serca. Czuwa do końca, byśmy wybrali to, co nam poleca. Nie widzi śmieszności ani niestosowności swojego zachowania. Wie, co dla niego dobre, bo już rok mieszka w Etiopii. Właśnie uczestniczę w lekcji poglądowej neokonserwatywnej polityki zagranicznej.

Na ulicy Addis Abeby policjant bije żebraka. Bije go bez mrugnięcia okiem, bez zawahania ani najmniejszej wątpliwości. Bije, jak tylko biedak, któremu dano do ręki władzę, potrafi bić swojego brata. Bije, bo wie, że w tym biciu tkwi jego racja bytu. Bez pałki stanie się takim samym żebrakiem jak jego ofiara. Bije, bo wie, że świat składa się z bitych i bijących, a on już wybrał, po której stronie chce być.

Pod Bahir Dar oglądam wodospady Błękitnego Nilu. To ogromne przełomy wodne rozciągnięte na 400 metrów, spadające z ogromną siłą w kipiel z wysokości 45 metrów. Mafi wynajmuje miejscowego przewodnika, a na koniec próbuje mu wręczyć wynagrodzenie. Chłopak odmawia przyjęcia pieniędzy, bo twierdzi, że powinien dostać więcej. Jest poruszony, zawiedziony, ale dumnie odchodzi bez grosza.

– My powinniśmy mu zapłacić – mówię do Mafiego.

– Nie wtrącaj się, ty już swoje zapłaciłeś, reszta należy do mnie.

Rzeczywiście według umowy ja płaciłem Mafiemu, on organizował transport, hotel i zajmował się resztą. Po chwili chłopak wraca i się dogadują.

– On ma dopiero 17 lat. Był dobrym przewodnikiem, dobrze mówił po angielsku, ale musi zrozumieć, że nie wolno być pazernym – tłumaczy Mafi. – Chciał wymusić u mnie napiwek. A przecież napiwek to jest moja sprawa – daję albo nie, jak chcę. Jeśli chce zmienić swoje życie, musi nauczyć się szanować ludzi, nie wolno mu oszukiwać, nawet jeśli spotyka tutaj takich turystów, którzy łatwo dają się oszukać. Musi się nauczyć szanować pieniądze, nawet jeśli znajdą się Amerykanie, którzy dadzą mu je za darmo.

Nigdzie w Afryce poza Etiopią nie spotkałem nikogo, kto stawiałby sobie i innym tak wysokie wymagania.

Dariusz Rosiak podróżuje po Afryce w ramach radiowego projektu „Trójka przekracza granice“. Następny etap jego wyprawy to Angola.

Gdy piszę te słowa, w Polsce jest 16 stycznia 2008 roku. W Etiopii mamy 6 stycznia. Zaraz wyjaśnię dlaczego, ale najpierw jeszcze godzina: dochodzi 2 w nocy. Czyli 18 czasu polskiego i 20 czasu, nazwijmy go – normalnego. Bo w Etiopii według tego normalnego czasu jestem dwie godziny do przodu względem Polski. Tylko że w Etiopii czas liczy się od wschodu do zachodu słońca, co jest tak samo logiczne i zgodne z ludzką naturą jak ruch lewo-, a nie prawostronny. Chodzi o to wyciąganie szpady prawą ręką na prawą stronę czy coś w tym rodzaju – jest to wytłumaczone w każdej książce do nauki angielskiego.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał