Bochum Nokia – informuje napis na peronie kolejowym parę przystanków od centrum Bochum i kilka kroków od fabryki fińskiego koncernu. – Napis Nokia musi wkrótce zniknąć. Nie chcemy tu żadnych wspomnień po szarańczy – rzuca gniewnie, wysiadając z pociągu, Brigitte Vogel z pobliskiego Gelsenkirchen. Pyta, czy wiem, co to jest kapitalistyczna szarańcza. Udaję, że pierwszy raz o niej słyszę, więc dowiaduję się, że to międzynarodowi kapitaliści, którzy wyciskają soki z robotników i gdy już wypchają kieszenie, przenoszą się do innego kraju, aby kontynuować tam swój niecny proceder.
Pani Vogel jest z zawodu kucharką i pracowała kiedyś w zakładowej stołówce Nokii w Bochum. Wie dokładnie, że Nokia otrzymała ponad 80 mln subwencji na rozwój zakładu. Właśnie wykorzystała ostatnią transzę i przenosi się do Rumunii, bo tam dostanie więcej. Vogel jest tu dzisiaj po latach z własnoręcznie wykonanym transparentem i grupą swych towarzyszy, aby protestować przeciwko zamknięciu fabryki.
Takich jak ona było w miniony wtorek w Bochum prawie 20 tysięcy. Powiewały niezliczone czerwone sztandary związków zawodowych IG Metall, była darmowa zupa, z głośników płynęły wojownicze zapewnienia, że Nokia gorzko pożałuje swej decyzji, a w tysiącach ulotek wzywano do walki z dzikim kapitalizmem, kapitalistyczną szarańczą i globalizacją. Ludzie wzięli jednodniowe urlopy, aby tu przyjechać, swych przedstawicieli wysłały kółka parafialne oraz organizacje kościelne, jak Caritas. Przyjechały całe klasy szkolne. – Dzieci muszą wiedzieć, co to jest solidarność i jak będą musiały walczyć o swoje prawa w przyszłości – mówi Sonia Borgwardt, nauczycielka z sąsiedniego Herne, która przywiozła do Bochum swą klasę. – Wyciśniemy z nich miliony i damy nauczkę – grzmiał na wiecu szef związkowców. Tak nie wygląda zwykły protest pracowników.
– Podobnej mobilizacji jeszcze u nas nie było, chociaż Nokia nie jest pierwszą firmą, która likwiduje miejsca pracy – mówi Rolf Hartmann, dziennikarz lokalnej gazety. Nie pamięta, aby w dniu manifestacji zamknięto szkoły, aby do udziału w niej nawoływali ministrowie rządu Nadrenii Północnej-Westfalii, największego niemieckiego landu zamieszkanego przez 18 mln obywateli, oraz burmistrzowie wielu miast całego regionu. Ale też nigdy ministrowie rządu Angeli Merkel nie nawoływali publicznie do bojkotu produktów firm, z którymi walczą związki zawodowe. Minister rolnictwa i ochrony praw konsumenta Horts Seehofer pozbył się komórki Nokii, gdy tylko dotarła do niego wiadomość o planach fińskiego koncernu. W jego ślady poszli inni niemieccy politycy z pierwszych stron gazet. Dwie trzecie Niemców zapowiedziało już, że w przyszłości nie wezmą komórek Nokii do ręki.
– To prawdziwe narodowe powstanie przeciwko wszechwładzy wielkich koncernów, symbol walki o prawa robotnicze oraz ludzkie oblicze kapitalizmu. Widać wyraźnie, że polityczne sympatie naszego społeczeństwa przesuwają się coraz bardziej na lewo – tłumaczy Hartmann. Wiedzą o tym od dawna niemieccy politycy, bo śledzą wyniki badań socjologicznych i mówią to, czego obywatele od nich oczekują.