Człowiek z kompasem

Kręci film o generale Emilu Fieldorfie. To jego kolejna, po „Śmierci rotmistrza Pileckiego”, opowieść z cyklu „Waga i miecz” – o ludziach bezprawnie skazanych w Polsce Ludowej na śmierć

Aktualizacja: 26.04.2008 03:36 Publikacja: 26.04.2008 03:35

Człowiek z kompasem

Foto: Rzeczpospolita

Jak sam przyznaje, krytycy filmowi przyprawili mu gębę specjalisty od esbeków i tajnych służb. Ale nie uwiera go ona zbyt mocno. Wielokrotnie przyznawał, że świat polityki fascynuje go i zarazem odpycha. – Interesuje mnie to, nad czym wybitne umysły, że przywołam Machiavellego, zastanawiają się od stuleci: czy można być moralnym politykiem – mówi Ryszard Bugajski. – Mam wrażenie, że to grunt na tyle śliski, iż każdy, kto na nim staje, ma 95 proc. szans, że nie zachowa czystych rąk. Uczciwi politycy nie są ludźmi, którzy w państwie nadają kierunek. Charakterystyczny jest tu skrajny rozdźwięk między deklaracjami a czynami. Z drugiej strony to wdzięczny temat dla kina, bo ludzie są ciekawi tych, którzy nimi rządzą. Zazdroszczą im władzy i pieniędzy, ale jednocześnie czują niechęć, obarczają odpowiedzialnością za wszystko, co się w kraju dzieje. Oczywiście ktoś rządzić musi. Moje rozmyślania krążą wokół tego, jaki trzeba mieć charakter, by umieć skuteczność połączyć z uczciwością.

Ale zaraz potem dodaje: – Prywatnie trzymam się od polityków z dala. Nie znam ich, nie przyjaźnię się, nie wchodzę w układy. Tak zwani artyści powinni być bezstronni, nie mieć żadnych zobowiązań. To daje im swobodę wypowiedzi o wszelkich zjawiskach, które uważają za negatywne. Pisarz czy reżyser powinien się kierować wyłącznie własnym kompasem moralnym. Staram się dbać o mój kompas.

W 1981 roku w Polsce jako reżyser był skończony. Jego „Przesłuchanie”, film o okrucieństwie peerelowskich służb wojskowych w latach 50., który potem przyniósł Krystynie Jandzie Złotą Palmę w Cannes, natychmiast po kolaudacji trafił na półkę.

– Jak to się stało, że po wprowadzeniu stanu wojennego w naszym państwie ten film został ukończony? Kto jest za to odpowiedzialny? – grzmiał jeden z największych wrogów „Przesłuchania”, reżyser Mieczysław Waśkowski.

– 13 grudnia 1981 roku obudziło mnie łomotanie do drzwi – opowiada Bugajski. – To był mój asystent. Telefony wyłączone. Stan wojenny. Musimy ratować film. Nie miałem wątpliwości, że ubecja zacznie węszyć w papierach i wszystkie nasze taśmy wyparują. Podjechaliśmy maluchem pod halę produkcyjną i z montażystką oraz asystentem wynieśliśmy pudełka z kliszami. Obok była budowa, na której realizatorka dźwięku miała zaprzyjaźnionego inżyniera. Zaproponował, żebyśmy to schowali pod papą i cegłami. Wszystko przykryliśmy śniegiem. Postanowiłem przegrać cały materiał na wideo. Wcześniej odbyło się kilka zamkniętych projekcji dla członków Zespołów Filmowych. Poszła fama, co to za film, i ubecy wpadli w furię. Kasety załatwił mi przyjaciel z Ameryki, a glejt na przegranie dostałem z produkcji „Matki Królów” Zaorskiego. Po kilku godzinach wyniosłem z wytwórni dwie kasety. Na przystanku oddałem je staremu przyjacielowi, który nie miał nic wspólnego z „Przesłuchaniem” ani z „Solidarnością”, więc mógł je przechować.

Kolaudacja, jak łatwo było przewidzieć, przypominała sąd kapturowy. Bugajski nagrał wszystko na dyktafonie i wydrukował w podziemnym piśmie „Wezwanie”. Zaczęło się śledztwo. Winnych nie znaleziono, ale wkrótce potem dostał zwolnienie z pracy w Zespole Filmowym X. Mimo to ubecja próbowała dobić targu. – Był taki jeden, Tadeusz Stępkowski. Miał etat księgowego, ale nie ukrywał, że opiekuje się filmowcami z ramienia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W stanie wojennym mówi do mnie: „Pan wie, że pana kariera jest zakończona. Chyba że pan powie w telewizji, że na realizację „Przesłuchania” namówił pana szef zespołu filmowego Andrzej Wajda”. Oczywiście odmówiłem. Oni być może nawet by znieśli to, że oprawcami w stalinowskiej Polsce byli ubecy, ale w moim filmie to byli wojskowi. A tu stan wojenny i wojsko na ulicach. Podczas zamkniętej projekcji wicepremier Rakowski rzucił kieliszkiem w ekran, krzycząc: „Ten sk... syn więcej filmu nie zrobi”. Wytrzymałem do 1985 roku, wreszcie wyjechałem do Kanady. Nie po to kończyłem reżyserię, żeby przez całe życie podlizywać się komunistom. Poczynania UB, by mnie wypchnąć z kraju, tak naprawdę pomogły mi w dokonaniu wyboru. Od dziecka miałem świadomość, że nie odpowiada mi ten ustrój. W „Przesłuchaniu” pokazałem mój stosunek do rzeczywistości, która mnie otaczała przez większą część życia, a która dalece odbiegała od moich potrzeb i wyobrażeń o tym, jak powinno być.

Reżyserował odcinki amerykańskich i kanadyjskich seriali telewizyjnych. W 1989 roku „Przesłuchanie” triumfowało na festiwalu w Gdyni. Rok później zrealizował w Kanadzie „Clearcut” – film o wywłaszczaniu ziemi należącej do Indian.

– Jestem tam, gdzie jest praca – opowiadał. – Gdy przyjechałem do Kanady, Toronto było trzecim po Los Angeles i Nowym Jorku ośrodkiem produkcji filmowej. Prawie wszędzie natykałem się na plan zdjęciowy. Na ulicach można było się ocierać o gwiazdy, takie jak Meryl Streep czy Kris Kristofferson.

Trudno jednak traktować te słowa jako manifest szczęśliwego człowieka. Kiedy tylko pojawiła się szansa pracy w Polsce, spakował się i przyleciał.

Po kilku jałowych artystycznie latach świetnie odnalazł się w Teatrze Telewizji. Dobra passa zaczęła się od „Misia Kolabo” Piotra Kokocińskiego (2001), w którym powrócił do motywu kata i ofiary. To historia szeregowego działacza „Solidarności” zmuszonego do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. – Zawsze, niezależnie od tego, czy rzecz traktuje bardziej o sprawach politycznych czy psychologicznych, staram się myśleć o ludziach – mówi Bugajski. – Interesuje mnie przede wszystkim, jak człowiek się zachowuje w konkretnej sytuacji i co się z nim dzieje. Pamiętam naciski na mnie i dlatego w „Misiu Kolabo” najistotniejszy był dla mnie problem, jak główny bohater próbuje sobie radzić z presją tajniaków.

Potem, znów w Teatrze Telewizji, nakręcił „Niuz” według własnego scenariusza – o dylematach moralnych, jakie targają ludźmi mediów. – Po powrocie do Polski przez pół roku pracowałem w Telewizyjnej Agencji Informacyjnej – wspomina. – Jako reżyser nie decydowałem o sprawach merytorycznych „Panoramy” czy „Teleexpressu”, byłem natomiast odpowiedzialny za stronę wizualną: prezenterów, dekoracje. I byłem też świadkiem narad, kolegiów i sytuacji, w których zdarzało się coś niezaplanowanego. Już wtedy myślałem, że ta praca nadaje się do wykorzystania w scenariuszu. Zacząłem go pisać zaraz potem, jak mnie z TAI wyrzucono.

Dobrze przyjęte zostały także dwa kolejne spektakle telewizyjne: „Akwizytorom dziękujemy” Simona Blocka – o okrutnej sile manipulacji wykorzystywanej przez tytułowych bohaterów, oraz „Profesjonalista” Dusana Kovasevicia – o nawróconym na dobrą drogę esbeku, który po wyzbyciu się ideologii zostaje porządnym człowiekiem. Ale największy sukces odniosła „Śmierć rotmistrza Pileckiego” (2006) – znakomicie napisana i wyreżyserowana przez Bugajskiego opowieść o jednym z najświetniejszych żołnierzy II Rzeczypospolitej, który z własnej woli trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz i założył tam ruch oporu. Po ucieczce walczył w armii Andersa, a w 1948 roku został przez komunistyczne władze skazany na śmierć.

– Nie chcę używać wielkich słów, ale Pilecki jest jednym z największych bohaterów polskiej historii XX wieku – mówił Bugajski przed rozpoczęciem zdjęć. – Jego proces był tematem pierwszego scenariusza, który napisałem do cyklu „Waga i miecz”, o historii PRL widzianej przez pryzmat procesów sądowych z lat 1945 – 1989. Intencja była wyraźna: chciałem się zająć ludźmi skazanymi bezprawnie. Projekt złożyłem już w 1998 roku w TVP, ale nie spotkał się z zainteresowaniem ówczesnego kierownictwa.

Teraz kręci film o generale Emilu Fieldorfie, uczestniku wojny obronnej 1939 roku, dowódcy Kedywu AK, skazanym w 1952 roku w sfingowanym procesie na karę śmierci. – Chcę się skupić na kilku latach powojennych, gdy generał wraca z gułagu na Uralu i próbuje od nowa poukładać swoje życie – opowiada reżyser. – Fieldorf naiwnie wierzył, że władza ludowa da mu spokój. Niestety, było inaczej.

Budżet „Generała Nila” jest o połowę mniejszy, niż powinien, ale w głosie reżysera i tak słychać radość. Jego powrót do kina po 13 latach, jakie minęły od średnio udanego political fiction „Gracze”, to efekt sukcesu „Śmierci rotmistrza Pileckiego”. Pieniądze zaoferowała Fundacja Filmowa Armii Krajowej, która sama zwróciła się do Bugajskiego z propozycją, by nakręcił obraz o Fieldorfie.

– Amerykanie taki obraz zrobiliby za 20 milionów dolarów, abstrahując od gaż aktorskich – mówi reżyser. – Środki inscenizacyjne są ważne, bo dzięki nim widz ma wrażenie, że ogląda coś wiarygodnego, a nie ubogą inscenizację. U nas wszystko się odbywa w zbytnim pośpiechu. Jednak na kompromisy nie pójdę. Mogę spieprzyć film o romansie nastolatków, ale nie to.

O romansach wie zresztą aż nadto. W celu zapewnienia sobie stałych dochodów podjął się reżyserowania seriali „Samo życie” czy „Na Wspólnej”. Ale jego dokonania dowodzą, że nie przestaje traktować sztuki poważnie. Zanim w 1973 roku został absolwentem reżyserii w łódzkiej Filmówce, ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim.

– We wszystkich tekstach, które realizowałem, starałem się znajdować moment przełomowy dla człowieka. Kiedy sam musi wybrać, czy ma być dobry czy zły – mówi.

Nie kryje zainteresowania nowymi trendami w kinie. Podobał mu się „Matrix” braci Wachowskich.

Na pytanie, o czym byłaby jego historia z gatunku science fiction dziejąca się w Polsce, odpowiada: – Jest taka książka braci Strugackich „Trudno być Bogiem”. Była sfilmowana, ale nieciekawie. Są tam m.in. sceny, w których w średniowiecznych realiach pojawiają się helikoptery. I okazuje się, że owo średniowiecze nie jest średniowieczem naszym, ziemskim, ale toczy się gdzieś w kosmosie, na innej planecie. A my, Ziemianie, pojawiamy się na niej, by zmienić bieg historii.

Myślę, że taka opowieść o Polsce mogłaby być ciekawa. Na przykład – w 1945 roku przylatują goście z innej galaktyki i chcą odmienić losy naszej ojczyzny. Kilkoma ruchami likwidują KGB, potem przywożą do Warszawy rząd emigracyjny. I co się dzieje dalej? Niestety, nikt mi nigdy nie pokazał nawet szkicu takiego scenariusza, więc pozostaje on wyłącznie w sferze moich filmowych marzeń.

Wydaje się zresztą, że nie tylko filmowych. Trudno nie dostrzec, że ponure karty w powojennej historii Polski nie tylko Bugajskiego inspirują, ale również całkiem po ludzku bolą. Siedzimy w kawiarni, wchodzi jeden z bardziej znanych lewicowych publicystów. – Przyszedł podsłuchiwać – żartuje Bugajski. Jednak oczy mówią co innego: że wcale nie jest mu do śmiechu, gdy myśli o latach komuny, emigracji i niezbyt miękkim lądowaniu po powrocie. Tyle że nie jest artystą, który lubi opowiadać o zakamarkach swojej duszy.

Raz się odsłonił. Gdy mówił o płci pięknej: – Kobiety są ciekawsze od mężczyzn. Bogatsze wewnętrznie. Przykładowo – gdyby w „Przesłuchaniu” aresztowanym był mężczyzna, przez cały czas musiałby się zachowywać jak macho. Gdyby uległ, wszyscy powiedzieliby: szmata! Od kobiet nie oczekuje się takiej nieustępliwości. Mają więcej możliwości reagowania na sytuacje drastyczne. Chciałbym, żeby mnie też tak było wolno.

Jak sam przyznaje, krytycy filmowi przyprawili mu gębę specjalisty od esbeków i tajnych służb. Ale nie uwiera go ona zbyt mocno. Wielokrotnie przyznawał, że świat polityki fascynuje go i zarazem odpycha. – Interesuje mnie to, nad czym wybitne umysły, że przywołam Machiavellego, zastanawiają się od stuleci: czy można być moralnym politykiem – mówi Ryszard Bugajski. – Mam wrażenie, że to grunt na tyle śliski, iż każdy, kto na nim staje, ma 95 proc. szans, że nie zachowa czystych rąk. Uczciwi politycy nie są ludźmi, którzy w państwie nadają kierunek. Charakterystyczny jest tu skrajny rozdźwięk między deklaracjami a czynami. Z drugiej strony to wdzięczny temat dla kina, bo ludzie są ciekawi tych, którzy nimi rządzą. Zazdroszczą im władzy i pieniędzy, ale jednocześnie czują niechęć, obarczają odpowiedzialnością za wszystko, co się w kraju dzieje. Oczywiście ktoś rządzić musi. Moje rozmyślania krążą wokół tego, jaki trzeba mieć charakter, by umieć skuteczność połączyć z uczciwością.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą