Jak sam przyznaje, krytycy filmowi przyprawili mu gębę specjalisty od esbeków i tajnych służb. Ale nie uwiera go ona zbyt mocno. Wielokrotnie przyznawał, że świat polityki fascynuje go i zarazem odpycha. – Interesuje mnie to, nad czym wybitne umysły, że przywołam Machiavellego, zastanawiają się od stuleci: czy można być moralnym politykiem – mówi Ryszard Bugajski. – Mam wrażenie, że to grunt na tyle śliski, iż każdy, kto na nim staje, ma 95 proc. szans, że nie zachowa czystych rąk. Uczciwi politycy nie są ludźmi, którzy w państwie nadają kierunek. Charakterystyczny jest tu skrajny rozdźwięk między deklaracjami a czynami. Z drugiej strony to wdzięczny temat dla kina, bo ludzie są ciekawi tych, którzy nimi rządzą. Zazdroszczą im władzy i pieniędzy, ale jednocześnie czują niechęć, obarczają odpowiedzialnością za wszystko, co się w kraju dzieje. Oczywiście ktoś rządzić musi. Moje rozmyślania krążą wokół tego, jaki trzeba mieć charakter, by umieć skuteczność połączyć z uczciwością.
Ale zaraz potem dodaje: – Prywatnie trzymam się od polityków z dala. Nie znam ich, nie przyjaźnię się, nie wchodzę w układy. Tak zwani artyści powinni być bezstronni, nie mieć żadnych zobowiązań. To daje im swobodę wypowiedzi o wszelkich zjawiskach, które uważają za negatywne. Pisarz czy reżyser powinien się kierować wyłącznie własnym kompasem moralnym. Staram się dbać o mój kompas.
W 1981 roku w Polsce jako reżyser był skończony. Jego „Przesłuchanie”, film o okrucieństwie peerelowskich służb wojskowych w latach 50., który potem przyniósł Krystynie Jandzie Złotą Palmę w Cannes, natychmiast po kolaudacji trafił na półkę.
– Jak to się stało, że po wprowadzeniu stanu wojennego w naszym państwie ten film został ukończony? Kto jest za to odpowiedzialny? – grzmiał jeden z największych wrogów „Przesłuchania”, reżyser Mieczysław Waśkowski.
– 13 grudnia 1981 roku obudziło mnie łomotanie do drzwi – opowiada Bugajski. – To był mój asystent. Telefony wyłączone. Stan wojenny. Musimy ratować film. Nie miałem wątpliwości, że ubecja zacznie węszyć w papierach i wszystkie nasze taśmy wyparują. Podjechaliśmy maluchem pod halę produkcyjną i z montażystką oraz asystentem wynieśliśmy pudełka z kliszami. Obok była budowa, na której realizatorka dźwięku miała zaprzyjaźnionego inżyniera. Zaproponował, żebyśmy to schowali pod papą i cegłami. Wszystko przykryliśmy śniegiem. Postanowiłem przegrać cały materiał na wideo. Wcześniej odbyło się kilka zamkniętych projekcji dla członków Zespołów Filmowych. Poszła fama, co to za film, i ubecy wpadli w furię. Kasety załatwił mi przyjaciel z Ameryki, a glejt na przegranie dostałem z produkcji „Matki Królów” Zaorskiego. Po kilku godzinach wyniosłem z wytwórni dwie kasety. Na przystanku oddałem je staremu przyjacielowi, który nie miał nic wspólnego z „Przesłuchaniem” ani z „Solidarnością”, więc mógł je przechować.