Mimo narastającego rozczarowania wynikami misji w Iraku i coraz większej frustracji niemożnością włączenia Polski do programu bezwizowego, Warszawa była wciąż bardzo pozytywnie nastawiona do całego przedsięwzięcia. Zresztą nie tylko Warszawa – także pewien mieszkaniec Waszyngtonu, który miał się wkrótce stać kluczową postacią całej rozgrywki.
Radosław Sikorski był wtedy ekspertem niezwykle wpływowego, prawicowego waszyngtońskiego think-tanku American Enterprise Institute – a jednocześnie polskim politykiem „w stanie zamrożenia”, czekającym na powrót do kraju po kolejnej zmianie politycznej koniunktury. Gdy w mroźny, pochmurny poranek w styczniu 2005 roku odwiedziłem go w jego domu na przedmieściach Waszyngtonu, mówił o tarczy jako szansie bliższego strategicznego związania Ameryki z Europą. – W naszym interesie jest, by ta wyrzutnia powstała – przekonywał. Już wkrótce, po wyborczym zwycięstwie PiS, Sikorski pakował się do powrotu. Wracał do Polski jako ten, który nie tylko dobrze zna Waszyngton, ale też jest w Waszyngtonie dobrze znany. – Powiedziałem sekretarzowi Rumsfeldowi, że znam Radka i wiem, iż to nasz dobry przyjaciel – mówił mi Peter Rodman, ówczesny zastępca sekretarza obrony i dobry znajomy Sikorskiego.
Tuż przed wyjazdem do Warszawy Sikorski – jeszcze w charakterze przyszłego członka nowo powstałego rządu – spotkał się w Białym Domu z Dickiem Cheneyem. Wciąż była mowa o przyjaźni i współpracy, ale w wypowiedziach Sikorskiego pojawiły się też pierwsze oznaki nowej polskiej postawy. Mówił, że polska nie może dokładać do sojuszu z Ameryką, że potrzeby modernizacyjne naszej armii nie mogą zostać zaniedbane z powodu naszego uczestnictwa w takim czy innym przedsięwzięciu amerykańskim. Gdy parę miesięcy później Sikorski jako nowo wybrany szef MON przyjechał ze swą pierwszą oficjalną wizytą do Waszyngtonu, przyjaźń zeszła na daleki plan, ustępując biznesowi. Polski minister przywiózł ze sobą listę potrzeb polskiej armii. Jedną z nich było zaopatrzenie naszego systemu obrony powietrznej w wyrzutnie antyrakietowe Patriot. Rumsfeld przyjął listę i na tym w zasadzie się skończyło. Amerykanie niespecjalnie się palili do realizacji naszych kosztownych postulatów, tym bardziej że mieli akurat poważne problemy w Iraku.
Nadal też nie za bardzo spieszyło im się z tarczą. – W latach 2005 – 2006 nastąpił pewien przestój w rozmowach z powodu braku decyzji po stronie amerykańskiej. Pentagon był pochłonięty sytuacją w Iraku oraz wewnętrznymi analizami i testami sprawności systemu. Sprawę ciągle odsuwano na później – wspomina ambasador Kupiecki.
Warszawa dawała wyraz swej frustracji kolejnymi przeciekami do mediów, w których przedstawiała coraz to nowe żądania. Same media dokładały do tego jeszcze swoje dwa grosze, nakręcając oczekiwania związane z tarczą. Jednocześnie wizerunek Ameryki w Polsce nieustannie się pogarszał. Po raz pierwszy w historii wolnej Polski antyamerykanizm stał się nośnym instrumentem medialnym i politycznym.
Gdy pod koniec 2006 roku Amerykanie zebrali się w sobie i przesłali w końcu do Warszawy wstępny zarys propozycji, mieli już do czynienia ze znacznie mniej entuzjastycznym odbiorcą i wrogo nastawioną opinią publiczną. A także z ministrem obrony narodowej, który już bez ogródek domagał się wymiernej rekompensaty za przyjęcie bazy.