Historia pewnej próżni

Gdy przed niespełna rokiem Lech Kaczyński mówił w Waszyngtonie, że sprawa tarczy jest przesądzona, wydawało się, iż tak właśnie jest. Dziś wydaje się, że wręcz przeciwnie

Publikacja: 28.06.2008 01:58

Historia pewnej próżni

Foto: Reuters

Tak już chodzą lata długie,

Jedno chce – to nie chce drugie,

Chodzą wciąż tą samą drogą,

Ale pobrać się nie mogą.

Jan Brzechwa nigdy nie słyszał o tarczy antyrakietowej, bo za jego życia taki cud techniki wojskowej był jeszcze w sferze science fiction. Ale trudno o trafniejszy komentarz do polsko-amerykańskich rozmów w tej sprawie niż jego „Żuraw i czapla”. Jak twierdzi jeden z amerykańskich analityków, jeśli negocjacje te spełzną na niczym – a dziś wiele wskazuje na to, że tak właśnie może się stać – to przypadek ten jeszcze długo będzie obiektem dogłębnych analiz speców od teorii stosunków zagranicznych. Jak to się dzieje, że dwaj blisko ze sobą związani sojusznicy nie są w stanie przez lata porozumieć się w sprawie, która – przynajmniej pozornie – wydaje się dawać obu wymierne korzyści?

Historia zaczyna się wraz z przyjściem do władzy administracji George’a W. Busha w 2001 roku. Stworzenie systemu chroniącego Amerykę przed wrogim atakiem rakietowym było jedną z pierwszych decyzji nowego rządu. Administracja nie zmieniła jej nawet po 11 września – wręcz przeciwnie, w Pentagonie uznano, że groźba ze strony „terrorystycznego kraju”, takiego jak Iran, jest jeszcze bardziej realna.

Tarcza antyrakietowa składa się z wielu elementów – różnego rodzaju wyrzutni i radarów umieszczonych na lądzie i na wodzie, ruchomych i stałych – których zadaniem jest namierzenie i zestrzelenie rakiety wroga w różnych fazach jej lotu. Jak wyjaśniają Amerykanie, system ma za zadanie ochronić ich kraj i sojuszników przed atakiem lub choćby groźbą ataku ze strony uzbrojonego w rakiety nuklearne „państwa rozbójniczego”. Stacjonarne wyrzutnie naziemne to tylko jeden z elementów systemu, ale kluczowy – to one mają być filarem tarczy. Początkowo prace koncentrowały się nad stworzeniem wyrzutni i radarów w USA (na Alasce i w Kalifornii). Potem uwaga Amerykanów przeniosła się na trzeci filar systemu – w Europie. Pierwsze konsultacje z Polską miały miejsce jeszcze w 2001 roku.

– Nasze rozmowy były dość intensywne, ale odbywały się na wysokim poziomie ogólności – wspomina obecny ambasador RP w Waszyngtonie, a wcześniej uczestnik negocjacji Robert Kupiecki.

Amerykanie prowadzili podobne wstępne rozmowy także z innymi krajami regionu: Czechami, Węgrami, Rumunią. Przymierzali się do różnych rozwiązań, patrzyli na budżet, na mało przekonujące wyniki testów w dwóch amerykańskich bazach.

Warszawa była bardzo zainteresowana. W kolejnych spotkaniach wysokiego szczebla strona polska (wtedy jeszcze rząd SLD) dopytywała się o tarczę, ale Amerykanie nie przedstawiali żadnych konkretnych propozycji, poza propozycjami kolejnych konsultacji. – Amerykanie długo zastanawiali się nad samą koncepcją europejskiej bazy. Rozważali różne warianty – mówi ambasador Kupiecki.

Jak wyjaśnił mi Uzi Rubin, były szef izraelskiej agencji programu obrony rakietowej, rejon pogranicza polsko-litewsko-białoruskiego to optymalne miejsce na wyrzutnię przeznaczoną do zestrzeliwania pocisków nadlatujących znad Zatoki Perskiej. Białoruś odpadała z oczywistych względów. Litwa nie była brana pod uwagę, bo to zbyt drażniłoby Moskwę. Polska była w gruncie rzeczy jedyną opcją (plus Czechy jako lokalizacja radaru), choć Amerykanie długo starali się sprawiać wrażenie, że musimy konkurować o bazę z innymi krajami.

Mimo narastającego rozczarowania wynikami misji w Iraku i coraz większej frustracji niemożnością włączenia Polski do programu bezwizowego, Warszawa była wciąż bardzo pozytywnie nastawiona do całego przedsięwzięcia. Zresztą nie tylko Warszawa – także pewien mieszkaniec Waszyngtonu, który miał się wkrótce stać kluczową postacią całej rozgrywki.

Radosław Sikorski był wtedy ekspertem niezwykle wpływowego, prawicowego waszyngtońskiego think-tanku American Enterprise Institute – a jednocześnie polskim politykiem „w stanie zamrożenia”, czekającym na powrót do kraju po kolejnej zmianie politycznej koniunktury. Gdy w mroźny, pochmurny poranek w styczniu 2005 roku odwiedziłem go w jego domu na przedmieściach Waszyngtonu, mówił o tarczy jako szansie bliższego strategicznego związania Ameryki z Europą. – W naszym interesie jest, by ta wyrzutnia powstała – przekonywał. Już wkrótce, po wyborczym zwycięstwie PiS, Sikorski pakował się do powrotu. Wracał do Polski jako ten, który nie tylko dobrze zna Waszyngton, ale też jest w Waszyngtonie dobrze znany. – Powiedziałem sekretarzowi Rumsfeldowi, że znam Radka i wiem, iż to nasz dobry przyjaciel – mówił mi Peter Rodman, ówczesny zastępca sekretarza obrony i dobry znajomy Sikorskiego.

Tuż przed wyjazdem do Warszawy Sikorski – jeszcze w charakterze przyszłego członka nowo powstałego rządu – spotkał się w Białym Domu z Dickiem Cheneyem. Wciąż była mowa o przyjaźni i współpracy, ale w wypowiedziach Sikorskiego pojawiły się też pierwsze oznaki nowej polskiej postawy. Mówił, że polska nie może dokładać do sojuszu z Ameryką, że potrzeby modernizacyjne naszej armii nie mogą zostać zaniedbane z powodu naszego uczestnictwa w takim czy innym przedsięwzięciu amerykańskim. Gdy parę miesięcy później Sikorski jako nowo wybrany szef MON przyjechał ze swą pierwszą oficjalną wizytą do Waszyngtonu, przyjaźń zeszła na daleki plan, ustępując biznesowi. Polski minister przywiózł ze sobą listę potrzeb polskiej armii. Jedną z nich było zaopatrzenie naszego systemu obrony powietrznej w wyrzutnie antyrakietowe Patriot. Rumsfeld przyjął listę i na tym w zasadzie się skończyło. Amerykanie niespecjalnie się palili do realizacji naszych kosztownych postulatów, tym bardziej że mieli akurat poważne problemy w Iraku.

Nadal też nie za bardzo spieszyło im się z tarczą. – W latach 2005 – 2006 nastąpił pewien przestój w rozmowach z powodu braku decyzji po stronie amerykańskiej. Pentagon był pochłonięty sytuacją w Iraku oraz wewnętrznymi analizami i testami sprawności systemu. Sprawę ciągle odsuwano na później – wspomina ambasador Kupiecki.

Warszawa dawała wyraz swej frustracji kolejnymi przeciekami do mediów, w których przedstawiała coraz to nowe żądania. Same media dokładały do tego jeszcze swoje dwa grosze, nakręcając oczekiwania związane z tarczą. Jednocześnie wizerunek Ameryki w Polsce nieustannie się pogarszał. Po raz pierwszy w historii wolnej Polski antyamerykanizm stał się nośnym instrumentem medialnym i politycznym.

Gdy pod koniec 2006 roku Amerykanie zebrali się w sobie i przesłali w końcu do Warszawy wstępny zarys propozycji, mieli już do czynienia ze znacznie mniej entuzjastycznym odbiorcą i wrogo nastawioną opinią publiczną. A także z ministrem obrony narodowej, który już bez ogródek domagał się wymiernej rekompensaty za przyjęcie bazy.

A mimo to Amerykanie w swej wstępnej ofercie nie zamierzali oferować nic poza samą bazą, chcąc nawet obarczyć Polskę częścią związanych z nią kosztów. Byli przekonani, że sprawę uda się w miarę szybko załatwić i że wypowiedzi Sikorskiego to tylko pokerowe zagrywki. Utwierdzało ich w tym stanowisko samych braci Kaczyńskich.

– PiS miał wyraźną intencję, by doprowadzić sprawę do końca, choć musiał liczyć się z opozycją w postaci PO, a także wewnętrzną w osobie Radosława Sikorskiego. Wszystko, czego tak naprawdę oczekiwała wtedy Warszawa od Waszyngtonu, to była pomoc w przekonaniu opinii publicznej – mówi polski dyplomata, który woli nie ujawniać nazwiska.

Po odejściu Sikorskiego z rządu PiS wewnętrzna opozycja wobec opcji przyjęcia „gołej tarczy” przestała istnieć. Tylko amerykańska pomoc w dziele public relations wciąż pozostawiała wiele do życzenia.

Daniel Fried zna Polskę jak mało kto w waszyngtońskich kręgach władzy. Ma polskie korzenie, biegle mówi w naszym języku, zajmował się Polską w Departamencie Stanu w gorących latach 80., potem był ambasadorem w Warszawie. Zrobił wiele dla naszego członkostwa w NATO, zawsze podkreśla swą sympatię dla Polski i Polaków.

A mimo to, gdy tuż po formalnym rozpoczęciu rozmów Amerykanie przypuścili dyplomatyczną ofensywę, wysyłając do Warszawy w ciągu paru tygodni całe tabuny dyplomatów i generałów, nawet Fried wykazał się słabym zrozumieniem nastrojów w Polsce. – Ten system ochroni Polskę i innych europejskich sojuszników przed Iranem – brzmiał główny argument, jakim Fried chciał przekonać sceptycznych Polaków do przyjęcia tarczy. Gdy podczas konferencji prasowej w Ambasadzie USA w Warszawie spytałem go, jak ocenia zagrożenie naszego kraju ze strony mułłów w Teheranie, Fried zareagował lekką irytacją i wdał się w wywód o wspólnym bezpieczeństwie wszystkich członków sojuszu. Podkreślał też altruistyczną naturę amerykańskiego projektu, twierdząc, że europejska baza nie jest potrzebna do ochrony samej Ameryki – stanowisko to podważył potem swoimi wypowiedziami zarówno główny negocjator John Rood, jak i technicy od tarczy, z którymi rozmawiałem w kalifornijskiej bazie Vandenberg. Krótko mówiąc: strona amerykańska chciała nieco na wyrost zaprezentować Polsce tarczę jako wielki dar sam w sobie. I choć znaczna część opinii publicznej w Polsce widziała to inaczej, rząd PiS w zasadzie się zgadzał.

Późną wiosną negocjacje doznały poważnego przyspieszenia, obie strony mówiły wręcz, że porozumienie powinno zostać zawarte najdalej wczesną jesienią. Warszawa starała się wypracować z Amerykanami takie porozumienie, które dałoby się w Polsce przedstawić jako cały „pakiet strategicznego bezpieczeństwa”, a nie tylko „gołą tarczę”. Mowa była o umowie wojskowej na wzór tych, jakie USA mają na przykład z Turcją czy Włochami. O ewentualnej pomocy modernizacyjnej mówiono niewiele.

Latem 2006 roku, stojąc na tarasie hotelu Hay Adams z pięknym widokiem na Biały Dom, prezydent Lech Kaczyński powiedział polskim dziennikarzem podczas transmitowanej na żywo do Polski konferencji prasowej, że „sprawa tarczy jest przesądzona”. Stojący obok główny polski negocjator Witold Waszczykowski był wyraźnie zmieszany. Gdy spytałem go, czy to oznacza de facto koniec negocjacji, bez przekonania pokręcił głową.

– Normalnie słowa prezydenta należałoby uznać za zbyt dalekie odkrycie kart. Ale choć prezydentowi nieco za dużo się wyrwało, to w gruncie powiedział to, co dla wszystkich było wtedy oczywiste. Amerykanie nie musieli się wykazywać szczególną przenikliwością, by zorientować się, że Warszawie zwyczajnie zależy na tarczy. Byli przekonani, że mają porozumienie w kieszeni, a strona polska już tylko się kryguje – wyjaśnia jeden z moich rozmówców.

Wkrótce jednak stało się coś, czego Amerykanie w swoich planach wyraźnie nie brali pod uwagę: przedterminowe wybory i zmiana rządu w Polsce. I powrót Sikorskiego, tym razem w roli szefa dyplomacji. – Ten Sikorski i jego patrioty – mówili po cichu niezadowoleni urzędnicy Departamentu Stanu. Negocjacje stanęły w martwym punkcie.

– Po polskiej stronie zaistniało podejrzenie, że oczekuje się od nas kolejnego po Iraku „dowodu miłości”. Tymczasem to nie jest kwestia przyjaźni, ale politycznego biznesu, który obu stronom musi przynosić wymierne korzyści. Problem w tym, że po obu stronach nie ma zgodności, na czym właściwie polega nasz i ich interes – mówi były ambasador w USA Janusz Reiter.

Po zwycięstwie w wyborach 2006 roku kontrolę nad Kongresem przejęli znacznie bardziej sceptycznie nastawieni do tarczy demokraci. Zaczęli oni uzależniać finansowanie dalszych prac nad częścią europejską nie tylko od sfinalizowania negocjacji, ale i od przedstawienia niezbitych dowodów, że system jest w pełni operacyjny. Wielu ekspertów, szczególnie tych związanych z obozem demokratycznym i jego kandydatem na prezydenta Barackiem Obamą, ma co do tego poważne wątpliwości. Jak i zresztą co do tego, czy w ogóle zagrożenie jest naprawdę tak wielkie, by opłacało się wydawać 10 miliardów dolarów rocznie na rozbudowę systemu.

Teraz więc to amerykańska administracja zaczęła odczuwać rosnącą frustrację. Nagle istotną kwestią stał się czas – czas pozostały do zakończenia rządów głównego zwolennika tarczy prezydenta Busha.

Tymczasem polski plan działania zakładał brak pośpiechu. Najpierw okres tak zwanej powyborczej refleksji – oceny sytuacji, priorytetów, celów. Potem konsultacje z partnerami w Unii i z Moskwą. I dopiero później – stopniowy powrót do dialogu z Waszyngtonem. Nowy polski rząd nie zmienił ani osoby głównego negocjatora, ani instrukcji negocjacyjnej. Zmieniło się jednak diametralnie jego spojrzenie na samą naturę całego przedsięwzięcia.

– Albo się uważa, że tarcza jest sama w sobie korzystna dla Polski i wtedy się ją bierze w zasadzie bez względu na dodatkowe korzyści, albo się ma co do tego wątpliwości, i wtedy te dodatkowe korzyści mają kluczowe znaczenie. Rząd PiS reprezentował to pierwsze spojrzenie, rząd PO reprezentuje to drugie. To całkowicie zmieniło kontekst tych negocjacji – dodaje Reiter. Gdy w marcu Donald Tusk został przyjęty w Białym Domu przez George’a W. Busha, wyglądało na to, że polskie postulaty wreszcie dotarły do świadomości amerykańskich partnerów. Prezydent USA mówił, że rozumie potrzeby modernizacyjne strony polskiej. Sekretarz Rice zapowiadała specjalne studium tych potrzeb. W przyspieszonym tempie stworzono odrębną ścieżkę negocjacyjną dotyczącą amerykańskiej pomocy w modernizacji.

W kwietniu Pentagon osobno zlecił prywatnemu thinkTankowi RAND Corporation oszacowanie polskich potrzeb do 1 lipca. Strona polska odebrała krótki termin zlecenia (sześć tygodni na studium, które normalnie trwałoby co najmniej pół roku) i niską sumę kontraktu jako sygnał, że Amerykanie próbują zwyczajnie zbyć Warszawę. Także sumy, o których mówili Amerykanie w kontekście pomocy (na przykład 47 milionów dolarów w przyszłym roku fiskalnym), nijak miały się do polskich oczekiwań, które szły w setki milionów rocznie przez co najmniej parę najbliższych lat. Nieoficjalnie źródła w Waszyngtonie mówią, że na to raczej Polska nie ma co liczyć, choćby z powodu na budżetowe cięcia w USA.

Przedmiotem negocjacji dla Polski nie są wyłącznie warunki budowy bazy, ale lepsza jakość naszych relacji strategicznych z USA – wyjaśnia ambasador Kupiecki. Podobnego zdania jest profesor Zbigniew Brzeziński, według którego chodzi przede wszystkim o ustalenie pełnej współzależności geostrategicznej między Ameryką i Polską. – Ani sama tarcza, ani też rekompensata finansowa czy zbrojeniowa w postaci paru wyrzutni Patriot, nie powinny być dla Polski głównym celem – stwierdził przed paroma miesiącami w rozmowie z „Rz”. Ale Amerykanie wyraźnie inaczej oceniają zagrożenia i potrzeby niewielkiego sojusznika ze spokojnej Europy Środkowej, a polskiemu rządowi bardzo zależy na amerykańskich pieniądzach. Jest jeszcze jeden powód, dla którego rząd PO nie pali się do zawarcia umowy.

– Wyobraźmy sobie, że Polska dochodzi do porozumienia z ekipą Busha, a potem nowa administracja demokratyczna odwróci się od pomysłu europejskiej bazy tarczy. Taki wariant wydarzeń tylko utwierdza mającą wiele własnych wątpliwości stronę polską w tym, że nie należy się spieszyć, że lepiej poczekać na nowy rząd w Waszyngtonie. Administracja Busha oczywiście stara się wywrzeć na Warszawę presję, by jak najszybciej podpisać umowę – tłumaczy polski dyplomata.

Jednym z elementów tej presji było na przykład przeforsowanie podczas kwietniowego szczytu NATO w Bukareszcie wspólnego komunikatu sojuszu o poparciu dla tarczy. – To był dla nas wielki sukces – mówił mi później rozpromieniony John Rood.

Ale nawet on nie wykluczył fiaska rozmów. – Z pewnością bylibyśmy rozczarowani takim finałem. Ale nasze stosunki nie ograniczają się do tej jednej sprawy – uspokajał.

Janusz Reiter jest nieco większym pesymistą. – Jeśli te rokowania zakończą się fiaskiem, w naszych relacjach z kluczowym sojusznikiem powstanie próżnia, zabraknie treści, która wypełnia nasz dwustronny dialog. To będzie dla Polski politycznie i psychologicznie nowa sytuacja w stosunkach z Ameryką – mówi Reiter.

W maju John Rood odwiedził Litwę. W Wilnie rozmawiał z przedstawicielami tamtejszego rządu o systemie obrony przeciwrakietowej. Na razie wstępnie i niezobowiązująco.

Tak już chodzą lata długie,

Jedno chce – to nie chce drugie,

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą