Rz: Czy Aleksander Sołżenicyn zrobił wystarczająco dużo, by zmienić świadomość Rosjan wobec reżimu komunistycznego?
Sołżenicyn co prawda nie odkrył zbrodni komunistycznego systemu, ale był jednym z tych, którzy mobilizowali ludzi, by o tych zbrodniach pamiętali i o nich mówili. Kiedy wszyscy milczeli, ostrzegał, że przemoc i kłamstwo zawsze idą w parze, że są nieodłączne. Apelował do Rosjan, by przestali żyć w kłamstwie, co wywarło poważny wpływ na przyszłe młode pokolenia. Myślę, że pojawienie się w Rosji takich postaci, jak Anna Politkowska (znana dziennikarka krytyczna wobec polityki Kremla, zastrzelona w ub. r. w Moskwie – red.), które nie godziły się żyć w nieprawdzie – to właśnie efekt apelu Sołżenicyna.
Mówi się, że autor „Archipelagu GUŁag” był człowiekiem wyjątkowym. Jako jeden z niewielu dysydentów odważył się wrócić do Rosji.
W istocie taki właśnie był. Nazywano go człowiekiem nadzwyczajnego losu. O stalinowskich represjach pisało wiele osób, także tych, które znalazły się na emigracji. Do obozów stalinowskich trafiło ponad 15 mln osób, które były naocznymi świadkami tych zbrodni i nie musiałyby czytać „Archipelagu GUŁag”, by wiedzieć, co myśleć o zsyłkach i obozach pracy. To, co wyróżniało Sołżenicyna, polegało jednak na tym, że potrafił uderzyć w samo sedno rzeczy.
„Archipelag” ukazał się dość późno, bo w latach 70. Miałem okazję przekonać się osobiście o tym, jak bardzo lektura tej książki zmieniła nastroje we Francji, gdzie wówczas przebywałem. Środowisko inteligencji francuskiej było zaszokowane publikacją do tego stopnia, że po jej lekturze nikt już nie chciał nazywać siebie komunistą. Ten przełom to było to, co Sołżenicynowi się udało i co było jego przeznaczeniem. Niekiedy mówił, że czuje na swoich plecach palec boży. W istocie, miał za sobą trzy tragedie, które nie każdy człowiek jest w stanie przeżyć: wojnę, gułag, wreszcie straszliwą chorobę – nowotwór. Ze wszystkiego wyszedł cało, by stać się wielkim pisarzem, laureatem literackiej Nagrody Nobla.