Stajemy w obliczu paradoksu wolności, którego umysłowość kierowana samą logiką myślenia nie jest w stanie pojąć. Nikt nie pytał nas o zgodę na nasze zaistnienie.
Czy fakt posłania nas w życie, bez naszej zgody niweczy i gwałci naszą wolność? Raczej świadczy o tym, że ludzka wolność nie jest wolnością absolutną, ale wolnością darowaną, ograniczoną i względną, choćby ze względu na fakt zaistnienia z woli Stwórcy bez naszej zgody. tylko Jego wolność jest suwerenna i absolutna. Nie oznacza to, że nie liczy się On z wolnością raz darowaną człowiekowi. Respektuje ją, a zarazem w iście boski sposób potrafi ją przemieniać i prowadzić do celu, dla którego została stworzona, bez zadawania jej gwałtu. Taka jest moja nadzieja. Nie wyznaczam granic Bożemu działaniu.
W moim odczuciu Lisicki nie potrafi wyjść poza ramy takiej koncepcji wolności, która legła u podstaw doktryny o wiecznym piekle. w konsekwencji zarzuca mi „podważenie sensu zła moralnego”, minimalizowanie ludzkich zbrodni, a nawet powątpiewanie o istnieniu jakiegokolwiek grzechu. Jego „niewczesna gorliwość” nie pozwala mu zrozumieć intencji kogoś, kto usiłował patrzeć nieco pogodniej na rzeczywistość ludzkiej winy, w ślad za wieloma świadkami chrześcijańskiej mądrości. Sam umierający na krzyżu Jezus usprawiedliwiał winowajców: „Ojcze odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”.
Udręki Lisickiego mają swoje różnorakie źródła. Jedno z nich, bodaj dla niego najważniejsze, zostaje ujawnione już we wstępie, a powtórzone na końcu artykułu. Chodzi o to, co „Kościół uroczyście zdogmatyzował ”.
Skoro wiara w wieczność piekła została zdogmatyzowana, nie pozostaje nic innego, niż ją przyjąć. Nadzieja nie może istnieć w sprzeczności z wiarą. Nie wolno wręcz oczekiwać, że stanowisko Kościoła okaże się kiedyś nieprawdą. Nie wolno też żywić nadziei, że kara piekielna może być tylko tymczasowa, a nie wieczna. Rozumowanie jest logiczne. Tak tradycyjnie myślano przez wieki.
A jednak nadzieja nie została przekreślona ani raz na zawsze wypędzona. Ci, którzy stawali w jej obronie, wyczuwali, że z tą „uroczystą dogmatyzacją” nie wszystko jest tak oczywiste.
Przyznaję, że bliska jest mi mądra pedagogia Kościoła Wschodniego, który nie dogmatyzował swojej eschatologii. Cieszy mnie to, że niektórzy teologowie polscy usiłują odnaleźć nadzieję powszechnego zbawienia w poglądach Jana Pawła II oraz w nowym Katechizmie Kościoła Katolickiego.
Dlaczego znaczna część Ojców Kościoła Wschodniego nie traktowała wczesnych orzeczeń jako ostatecznych i wiążących w sumieniu? Dlaczego odważali się nadal podtrzymywać nadzieję na powszechne zbawienie?
Nie negowali oni bynajmniej istnienia stanu, który Biblia nazywa gehenną - koniecznością przejścia przez mękę. Jest to jednak męka, która oczyszcza i przeobraża. Jeżeli mówili o karze, to takiej, która nie może przerastać winy i przeradzać się w niesprawiedliwość. A jakaż wina doczesna może być współmierna z karą wieczną? Jaki sens miałaby tego rodzaju kara, do niczego nie prowadząca, niczemu nie służąca oprócz karzącej sprawiedliwości, w dodatku nie dającej się porównać z samą doczesną winą? Stawiam te pytania ponownie, wraz z tymi, którzy byli głosicielami nadziei w ciągu wieków.
Pan Jezus nie przyszedł po to, aby nam powiedzieć, że jedni pójdą do nieba, a inni do piekła. Ewangelia nie polega na głoszeniu dwuznacznej nowiny o dwóch królestwach: Bożym i szatańskim. Nie zostaliśmy wezwani do wiary w obiektywne piekło, ale do wiary w moc zbawczą Boga. Piekło nie jest w sensie ścisłym przedmiotem wiary (wierzymy bowiem jedynie w Boga), ale jest możliwością nieodłączną od kondycji osoby powołanej przez Boga do wspólnoty miłości. W imię ludzkiej wolności musimy bowiem przyjąć możliwość absolutnego zamknięcia się osoby w kręgu nienawiści.
I choć wielu uważa za bardzo prawdopodobne, że spora gromada nieszczęśników znajdzie się w piekle, to nikt - Lisicki również - nie może głosić pewności w kwestii wypełniania się piekła coraz to nowymi potępionymi. A skoro tak, to nikt - choć sam nie podziela nadziei na powszechne zbawienie - nie może odmawiać innym prawa do takiej nadziei. Dlatego Kościół orzekł o wielu ludziach, że radują się szczęściem wiecznym w niebie, ale nigdy nikogo nie umieścił oficjalnie w piekle.
Pan Lisicki wspomina w swoim artykule dwóch największych zbrodniarzy: Hitlera i Stalina, sugerując stan, w którym znaleźli się po śmierci. Otóż tego rodzaju sugestie nie są niedozwolone, ale nie jest również niedozwolona modlitwa za tych dwóch panów, połączona oczywiście z nadzieją na ich zbawienie.
Autor „Udręk nadziei” stwierdza kategorycznie, że przypisywanie Bogu miłości, która współcierpi z ludzką boleścią, to zupełne nieporozumienie oraz „zeświecczenie pojęcia miłości”. Natomiast mnie się wydaje, że przypisywanie Bogu miłości szaleńczej, bo współcierpiącej, nie tyle jest zeświecczeniem czegokolwiek, ile ewangeliczną prawdą, która była i wciąż jest „zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1, 23).
Autor Udręk nadziej obawia się, że związanie szczęścia Boga ze szczęściem człowieka, a więc wejście Boga w ludzką historię w taki sposób, że staje się ona Jego wewnątrztrynitarną historią, trąci gnostyckim panteizmem. Nie zgadza się z twierdzeniem, że „Trójca zyskuje dzięki wcieleniu i zmartwychwstaniu coś, czego nie miała wcześniej”.
Zaangażowanie Boga w dzieło zbawienia człowieka nie może zatem - jego zdaniem - dotyczyć istoty Boga, który przecież „nic nie traci ani nie zyskuje, stwarzając”. Rzeczywiście, wielu chrześcijan sądzi, że Syn Boży stał się człowiekiem, który umarł i zmartwychwstał dla naszego zbawienia, a potem wstąpił do nieba, gdzie powrócił do poprzedniego stanu, a zatem w wewnętrznym życiu Trójcy nic się w gruncie rzeczy nie zmieniło.
Nie zdają sobie oni sprawy z tego, iż Kościół wierzy, że po prawicy Ojca zasiada nie tylko Jego odwieczny Syn, ale że Syn ten jest prawdziwym człowiekiem. Chrystus, wstępując do Ojca, nie porzucił swego człowieczeństwa, tak jak porzuca się jakąś zewnętrzną powłokę, ale wprowadził to człowieczeństwo we wspólnotę Trójcy Świętej.
Obawy, że powyższa perspektywa odziera Boga z prerogatyw boskości, wiążą się z ograniczeniami filozofii bytu jako bytu. Skoro Bóg - w myśl tej filozofii - jest najwyższym Bytem, pełnią istnienia, to nic nie może już zyskać.
By wyjść z tej arystotelesowskiej klatki pojęć, trzeba zwrócić się ku bardziej osobowej (etycznej) wizji Absolutu. Bóg, który jest Miłością (1 J 4, 8), nie jawi się jako nieporuszony Poruszyciel, ale jako dynamiczna wspólnota miłości, która właśnie dlatego, że jest doskonałą pełnią Miłości, może zupełnie bezinteresownie i w sposób absolutnie wolny wchodzić w nowe relacje miłości, np. z ludźmi. Co więcej, jedność miłości Ojca, Syna i Ducha paradoksalnie zakłada separację pomiędzy Nimi.
Jeśli heretyckim zadufaniem byłoby głoszenie apodyktycznej pewności powszechnego zbawienia, to czyż przekonanie, że jednak ktoś potępiony będzie, nie jawi się - przynajmniej w perspektywie modlitwy Kościoła za cały świat, za wszystkich - jako smutna małoduszność?
Myślę, że stoimy w obliczu nieuniknionego napięcia duchowego; z jednej strony trzeba przypominać światu prawdę o grzechu, szatanie i piekle, a z drugiej ukazywać tajemnicę Bożego miłosierdzia. Najlepszym zaś sposobem przeżywania tego napięcia, a nie ucieczki od niego, jest droga nadziei wbrew nadziei... Nie sądzę natomiast, by należało polecać komukolwiek karkołomne konstrukcje intelektualne typu: „święci - pisze Lisicki - patrzą na losy potępionych jako na coś absolutnie koniecznego i przez nich zawinionego, dlatego nie może być u nich współczucia rozumianego po ludzku”. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym modlić się za tych, którzy najbardziej potrzebują Bożego miłosierdzia, a jednocześnie widzieć świętych, którzy w imię - jak sądzę - arystotelesowsko-tomistycznej siatki pojęć nie mogą po ludzku współczuć zatwardziałym złoczyńcom.
Zauważmy jeszcze, że dyskusja o nadziei powszechnego zbawienia, prowadzona w perspektywie soborowej nauki o Kościele Chrystusowym, może być jednym z mocnych elementów dialogu ekumenicznego, jak również dialogu między religiami, czy też dialogu ze światem jako takim. Dla dialogu nie jest wszak bez znaczenia to, czy mamy nadzieję, iż wszyscy jego uczestnicy będą zbawieni.
O. W. Hryniewicz nie chce dostrzec różnicy między wypowiedziami metaforycznymi a wypowiedziami jednoznacznymi. Dzięki temu może stwierdzić, że nawet jasne ostrzeżenia Jezusa, te wypowiedzi, gdzie nasz Nauczyciel mówi o piekle, o wiecznych mękach, mają jedynie sens metaforyczny. Uznaje wyłącznie terapeutyczne znaczenie kary. Nic dziwnego, że musi odrzucić pojęcie kary wiecznej, która przecież nie służy uzdrowieniu grzesznika, ale spełnieniu sprawiedliwości. To punkt, w którym między nami zgody nie ma. Uważam bowiem, że kara ma nie tylko znaczenie terapeutyczne. Zdecydowanie - to po drugie - różni nas też rozumienie znaczenia doczesności. O. Hryniewicz wskazuje, iż reinkarnacja „Przypomina o tym, że ostateczny los człowieka rozstrzyga się dopiero wskutek przejścia przez nieporównanie większe doświadczenie świata duchowego, niż to jest możliwe w krótkim ziemskim życiu”. W takim podejściu widzę jawne odrzucenie powagi życia ziemskiego. Nasz los wieczny, potępienie lub zbawienie, zależy od tego, co zdołaliśmy dokonać w tym życiu. Uważam, że wszelka myśl o dalszym zdobywaniu zasług po śmierci, o możliwym pośmiertnym nawróceniu i skrusze stanowi zerwanie z tradycją chrześcijańską.
Trzecią sprawą jest kwestia rzekomej niewspółmierności kary wiecznej i doczesnej winy. Powtarzam: kara nie zależy od czasu, przez jaki trwał grzech, ale od stopnia obrazy Boga. Niemożność zrozumienia, iż doczesna wina może pociągać karę wieczną, wynika z utraty zmysłu nadprzyrodzonego. Proporcja między winą a karą przedstawia się nam wówczas tylko jako stosunek porównywalnych wielkości, zamiennych wartości. Nie widzimy, że śmiertelny grzech przeciw świętemu Bogu, mimo iż dokonany w czasie, narusza dobro wieczne. Wybiera się naukę o Bogu-miłości, o Bogu Miłosiernym i odrzuca prawdę o rzeczywistości piekła. Czy tym samym służy się lepiej miłości? W żadnym razie. Zniekształca się miłość, uczłowiecza się ją, podporządkowuje egoistycznemu „ja”. Wówczas to rozpoczyna się przemiana nadziei w pewność. Mam wrażenie, że tak się też stało z ks. Hryniewiczem.
W tekście o. Kowalczyka często pojawia się przeciwstawienie Boga Absolutu filozofów Bogu Ojcu, który objawił się przez Syna w Duchu Świętym. Z jednej strony mamy bohaterów negatywnych: „teologię naturalną”, „arystotelesowską klatkę pojęć”, „spekulację typu kartezjańskiego”, „filozoficzne dywagacje”, „scholastyczne twierdzenia”, „arystotelesowsko-tomistyczną siatkę pojęć”, z drugiej pozytywnych: „nadzieję wbrew nadziei”, „ludzkie współczucie ”, „osobową wizję Absolutu”, „miłość szaleńczą”. W ostateczności o. Kowalczyk zdaje się sugerować, że przemawia przez niego sam Pan Bóg: „Widocznie Bóg inaczej niż niektórzy filozofowie pojmuje doskonałość i suwerenność”. Bardzo możliwe. Gdyby jednak mój oponent był łaskawy powiedzieć, skąd czerpie wiedzę o tym, jak Pan Bóg pojmuje swoją doskonałość, byłbym bardzo wdzięczny. Bo twierdzenie, iż ostatecznym kryterium ma być wydarzenie „Krzyża i Zmartwychwstania”, uważam za pustą deklarację. Kto ma interpretować to wydarzenie? Przy pomocy jakiej metody? Myślę, że również o. Kowalczyk posługuje się w mówieniu o Bogu pewną filozofią. Tylko że zastępuje jasne pojęcia, wypracowane przez wieki, wątpliwymi pomysłami współczesnymi.
Na koniec o. Kowalczyk twierdzi, że „raczej” nie jest mi znane nauczanie Soboru Watykańskiego II na temat Kościoła. Nie mogę teraz zająć się tą kwestią dokładnie. Pozwolę sobie jednak zapytać: skąd mogę wiedzieć, czy papież lub sobór, nawet jeśli orzeczeniom swoim nadają subiektywnie najwyższą rangę, reprezentują nieomylnie i obiektywnie Kościół Chrystusowy, skoro Kościół katolicki nie jest po prostu Kościołem Chrystusowym? Dotyczy to każdej nauki, tak religijnej, jak i moralnej, oraz każdego czasu. Bo jeśli dziś jest prawdą, że Kościół katolicki nie jest Kościołem Chrystusowym, to było to prawdą zawsze. I jeśli obecnie jego orzeczenia mogą być podane w wątpliwość, to i przeszłe.
To, że piekło istnieje i nie jest puste, pokazują liczne świadectwa największych świętych i mistyków Kościoła, jak choćby św. Teresy z Avili czy św. Katarzyny z Sieny. Być może zawiodła je imaginacja. Być może nikt zła nie czynił i nikt nie umarł w grzechu śmiertelnym ani pierworodnym. Być może każdy człowiek, niezależnie, czy o tym wie, czy nie, już został na wieki zbawiony. Taką nadzieję pozostawiam jednak tym, którzy od lat zajmują się teologią. Ja, głupi i małoduszny, wraz z wielu prostymi katolikami na nią zdobyć się nie mogę.
Lisicki-prawnik, przywykły do analizowania norm i przepisów prawa, nie chce dostrzec głosu tradycji innej niż ta, którą sam reprezentuje i której przypisuje absolutną wartość normatywną.
Warto raz jeszcze przypomnieć pewne fakty. Otóż, niemałej wagi nurt myśli starochrześcijańskiej opowiadał się za nadzieją, iż męki piekielne nie będą trwały bez końca; dają one winnym możliwość poprawy i służą pożytkowi karanych. „Wieczny ” oznacza w tym przypadku „długotrwały”, czy też „odbywający się poza czasem”, w nieznanej nam intensywności cierpienia i zmagania. Przekonania te, jeszcze pod koniec IV w., „złotego wieku” patrystyki, mogły być przekonaniami większości. Dopiero od VI w. sobory zaczęły potępiać stanowisko inspirowane nadzieją i wiarą w terapeutyczny sens kary.
Chyba rację mają ci, którzy przypuszczają, iż stało się tak wskutek niechęci całych rzesz prostych chrześcijan.
Lisicki wybiera świadectwa tych Ojców, którym obca była perspektywa nadziei na ocalenie wszystkich i nazywa ich „wielkimi Ojcami”. Widocznie inni są dla niego „małymi”, niewiele znaczącymi świadkami, bo ich eschatologiczna wiara i nadzieja różnią się od tej, którą usankcjonowano na soborach. Tymczasem są wśród nich postacie wielce znaczące dla późniejszych dziejów myśli i duchowości chrześcijańskiej
Przystępując do dyskusji, nie miałem złudzeń. Nie mam ich również u jej kresu. Nie usiłowałem przekonywać do zmiany stanowiska. Wydaje się to wręcz niemożliwe. Obracamy się na różnych płaszczyznach myślenia teologicznego. Nie sposób doprowadzić go do zbliżenia i styczności. Przyszłość rozstrzygnie kiedyś, kto miał rację, a kto się mylił. Po drugiej stronie życia będziemy mogli wcześniej sami się o tym przekonać.
Nie zamierzam nikogo odwodzić od jego własnych przekonań. Od początku, po pierwszym artykule Lisickiego, było raczej wiadomo, jaki tok przybierze dyskusja. Niech zostanie ze swoimi „udrękami nadziei”, skoro nikt nie jest w stanie dopomóc mu zdobyć się na innej spojrzenie. Odnoszę wrażenie, że największy kłopot z przekonaniem obrończy wieczności piekła mieć będzie kiedyś także sam Pan Bóg, jeżeli zdecyduje się ocalić i zbawić Hitlera czy Stalina. Może mój adwersarz nie zechce nawet wejść do raju, o ile Bóg nie zmieni swego wyroku...
Psychologia tłumionych pragnień mogłaby być wielce pomocna dla zrozumienia reakcji, jaką wielu tzw. pobożnych chrześcijan żywi wobec wiecznego piekła dla innych. Mam nadzieję, że przyjdzie jeszcze kiedyś czas na to, aby w tym świetle głębiej spojrzeć na ferowane w przeszłości z wielką odwagą wyroki na pogan, niewierzących, wyznawców innych religii, zwłaszcza Żydów, i wszystkich nienależących do Kościoła rzymskokatolickiego.
Kolektywne wyroki to nie tylko ostrzeżenia. Zapomniano o ostrzeżeniu Chrystusa: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie i was osądzą” (Mt 7, 1-2).
Na podst. Puste piekło? Spór wokół ks. Wacława Hryniewicza nadziei zbawienia dla wszystkich. Towarzystwo Więź, Warszawa 2000