Życie polityczne w Pekinie ma swój stały, jednostajny rytm wytyczany sesjami parlamentu, partyjnymi plenami, obchodami z okazji i na cześć oraz towarzyszącymi im operacjami służb bezpieczeństwa.
Z lat spędzonych w Pekinie pamiętam, że jednym z takich pomniejszych obrządków była coroczna wzmożona obserwacja policyjna mieszkania emerytowanej profesor filozofii Ding Zilin. Zwykle z końcem maja pani profesor stawała się niebezpieczna dla władz. Powodem była kolejna rocznica 4 czerwca. Pani Ding to założycielka grupy Matki Tiananmen. Jej 17-letni syn, podobnie jak dzieci innych współdziałających z nią matek, zginął tamtej nocy na placu – według relacji świadków rozstrzelany z zimną krwią przez żołnierzy. Ding Zilin nie popierała decyzji syna o udziale w demonstracji. Przez większość swego życia była posłuszną obywatelką ChRL. Osobisty dramat skłonił ją do nieposłuszeństwa.
Jak co roku tak i teraz z końcem maja pani profesor wraz z innymi matkami wystosowała list otwarty do władz, apelując o publikację listy zabitych, oczyszczenie ich imienia z zarzutów antyrewolucyjnego wichrzycielstwa oraz ustalenie, kto ponosił winę za masakrę.
Jak co roku o ich liście wspominają mimochodem zachodnie media, lecz mało kto w Chinach się tym interesuje. Pani Ding nie jest najwyraźniej aż tak groźna dla ustroju. Zawsze gdy myślę o tej dzielnej, dumnej kobiecie i jej cierpieniu, dla którego szuka ujścia w sprawiedliwości, ogarnia mnie szczególny smutek.
[srodtytul]Koniec marzeń[/srodtytul]