Mikołaj Trzaska: Znów pracuję ze Smarzowskim

Lubię pracować z Wojtkiem Smarzowskim, bo nie jest efekciarzem i cwaniakiem, to naprawdę dobry chłop. Jest odważny i bierze na siebie odpowiedzialność za swoją sztukę - mówi Mikołaj Trzaska, muzyk i kompozytor.

Aktualizacja: 04.01.2019 21:46 Publikacja: 03.01.2019 23:01

Mikołaj Trzaska: Znów pracuję ze Smarzowskim

Foto: Mikołaj Starzyński/Forum

Plus Minus: Razem z Leszkiem Możdżerem i Tymonem Tymańskim robiliście kiedyś szalone, do bólu alternatywne rzeczy. Teraz robisz je już tylko ty.

Każdy z nas znalazł niszę, w której dobrze się czuje. Dla mnie to było jedyne wyjście. Dla Leszka i Tymona to, co robią, też było jedynym wyjściem i chyba każdy z nas tak myśli. Nie postrzegam mojej muzyki jako szalonej i alternatywnej. Jak chcesz być artystą, to musisz znaleźć oddzielny język, który cię określa i jest niepowtarzalny, i musisz mieć jakąś historię do opowiedzenia. Trzeba reagować na to, co się dzieje.

W twoim przypadku to ostatnio mocno medytacyjne rzeczy.

Chyba nie słuchałeś moich ostatnich płyt. Jest tam dużo wrzasku, wściekłości i silnych emocji.

To prawda, ale są też takie wyciszone płyty, jak „Delta Tree" sprzed dwóch lat.

To jest płyta kryzysu wieku średniego. Moja twórczość cały czas się radykalizuje. Znalazłem trochę bratnich dusz na świecie. Mam takich ziomków, jak Ken Vandermark, Mark Sanders, Joe McPhee czy Peter Brotzmann, którzy myślą o muzyce w bardzo podobny do mnie sposób. Są też moimi nauczycielami na tej ścieżce.

Jak słucham płyt Miłości czy Łoskotu, które nagrywałeś w latach 90., to myślę, że ich radykalność wynosiła dziesięć na dziesięć, a ty mówisz, że chcesz robić jeszcze bardziej radykalne rzeczy.

Każde czasy mają swoją radykalność. Płyty Miłości czy Łoskotu jeszcze trzymały się w miarę harmonii i określonego metrum, a potem to się skończyło na korzyść szorstkich wypowiedzi. Dziś mój świat ociera się bardziej o muzykę współczesną czy sonarystyczną, jest dużo miejsca na delikatne intymne wypowiedzi, ale jest też bardzo brutalny. To wywodzi się z tradycji jazzowej, ale ma niewiele wspólnego z tym, co robiłem z Miłością. Chciałem zresztą, by Miłość szła właśnie w tę stronę, ale to nie mogło się udać. Każdy z nas chciał grać swoje rzeczy i zaczęliśmy sobie wadzić.

Bardzo ciężko oglądało mi się dokument o was, bo zobaczyłem, że goście, którzy razem zrobili ważne dla mnie płyty, się nie lubią.

To nie jest prawda, że się nie lubią. Po prostu nie powinni być już razem w jednym miejscu. Dzieci muszą opuścić gniazdo rodziców, bo to jest niezdrowe, by dorosły syn mieszkał ze starą matką. To jest podobna relacja. Oczywiście przez naszą niedojrzałość zaleźliśmy sobie za skórę, ale to jest normalne. Coś takiego pojawia się w historii wielu zespołów: goście są młodzi i ranią się bardzo. Dziś nie powinno się nas już wsadzać do tego samego kojca.

Ale takie zejścia muzyków po latach czasem kończą się czymś twórczym.

Daj mi jakiś fajny przykład.

Portishead po 11 latach przerwy nagrali świetny album, zupełnie inny od ich wcześniejszych płyt.

Pewnie są takie przykłady, ale jest ich bardzo niewiele. Trudno byłoby mi wejść do tej samej rzeki. Zresztą atrakcyjność tego dokumentu, o którym wspomniałeś, polega na tym, że to wszystko nam nie wychodzi. Siadamy do nagrywania płyty i dupa.

Sporo tam brutalnej szczerości. Ty dowalasz Możdżerowi, a panowie na końcu liczą kasę za występ.

Wszyscy wychodzą tam na siebie. Jest tam taka scena, gdy na próbie ewidentnie sobie z czymś nie radzę. Pomyślałem, że zostawiamy to – i trudno. Dla wielu osób wszystko to jest ciężkie do przyjęcia, ale czasy Miłości minęły. To jest trochę tak, jakby 50-letni mężczyzna chodził po ulicach i szukał przeżyć sprzed lat. Tego już nie ma i jest to bardzo frustrujące. Możemy uronić jedną albo drugą łzę i tyle. Rzeczywistość dostarcza tak wielu doznań, że łatwo mi się pożegnać z tamtym czasem. Wciąż trzymam saksofon w dłoni, a muzyka to cały mój świat.

A co tam masz napisane na suficie?

Boża łaska, że jest Trzaska. To była pracownia malarska mojego ojca i on coś takiego napisał, a ja nie zamalowałem. A wracając do Miłości, to czas naszej kultowości minął i trzeba się z tym pogodzić.

Nie wszyscy wytrzymywali też to tempo i styl życia. Za kilka dni będziemy mieć 18. rocznicę samobójczej śmierci Jacka Oltera, który grał na perkusji.

Jacek nie wytrzymał.

To była postępująca choroba psychiczna. Próbowaliście pomóc koledze, a on odpływał.

Minęło już tyle lat, a ja nie chciałbym o tym mówić, bo zaraz będę ryczał... Gdybyśmy byli doroślejsi, to pewnie by się takie rzeczy nie działy, ale nie ma co gdybać, każdy z nas ma w sobie jakieś poczucie winy. Żyliśmy na granicy, a żeby na niej żyć, trzeba czuć się w miarę stabilnie. To jest chodzenie po poręczy, gdy z obydwu stron masz przepaść. Bardzo późno zorientowaliśmy się, że jesteśmy delikatni, i uzmysłowiła nam to śmierć Jacka Oltera. Wtedy uznałem, że zespół Miłość musi przestać istnieć. To była moja obrona przed chaosem i tym, co może się dalej wydarzyć. Miałem też poczucie, że bez Jacka ten zespół nie odzyska formy, co potem się potwierdziło.

Na moje ucho Olter był naprawdę wybitnym muzykiem.

To był najprawdopodobniej największy muzyk tamtych czasów. Może jest coś w tym, że twórczość muzyków, którzy cierpieli, głębiej dotyka esencji życia. Potem straciliśmy drugiego przyjaciela, bo odszedł basista Tomasz Hesse, który był z nami związany. W pewnym momencie myślisz sobie: dosyć rozwalania, dosyć rozboju. Trzeba w końcu zrobić coś porządnego i niech to nie będzie tylko sztuka. Ona pozostaje na płytach i w pamięci słuchaczy, a niewiele osób wie, co się pod nią kryło.

A co się kryło pod płytami Miłości?

Nasze życie było superintensywne pod każdym względem. Studiowaliśmy, rzucaliśmy studia, zajmowaliśmy się praktyką zen, rozstawaliśmy się z kobietami, żeniliśmy się, a potem niektórzy się rozwodzili, byliśmy o siebie zazdrośni. To był gorący garnek. Lubię muzykę Miłości i czasem sobie słucham ze względów sentymentalnych, ale myślę, że młode chłopaki z trójmiejskiej sceny jazzowej robią dziś ciekawsze rzeczy.

Da się żyć z jazzu? Byłem kiedyś na koncercie Łoskotu, na który przyszły cztery osoby. To był genialny występ, ale zacząłem się wtedy trochę o was martwić.

To były inne czasy, gdy bilet z Gdańska do Włocławka kosztował tyle, ile kilogram ziemniaków.

Ale wtedy wasz „Amariuch" był alternatywną płytą roku. Byłem przekonany, że jesteście megagwiazdami.

W tamtych czasach byliśmy po prostu biedni. Teraz grając tę muzykę, którą gram, trzeba bardzo dużo pracować. Nie wystarczą jeden czy dwa zespoły. Czasem trzeba się podejmować większych projektów, żeby znaleźć pieniądze. Czasem trzeba je mieć, by w ogóle pracować, zapłacić za studio, muzykom, którzy będą chcieli grać to, co mam w głowie. Moja płyta „Live at the Alchemia" nagrana z Markiem Sandersem i Olie Brice'em jest teraz w pierwszej dziesiątce światowych płyt jazzowych magazynu „All About Jazz", ale to nic nie znaczy. Wszyscy muzycy z tego zestawienia są darzeni wielkim szacunkiem, ale muszą wycierać tyłki po całym świecie.

A wsparcie dla sztuki?

Przy dzisiejszej sytuacji politycznej można o nim zapomnieć. Kiedyś sztuka była na drugim planie, a teraz już jej w ogóle nie ma.

Co się zmieniło?

Instytuty kultury polskiej były kiedyś bardziej zainteresowane promocją muzyki współczesnej, a dziś jest nacisk, by pokazywać głownie patriotyczne rzeczy. Kiedyś promowano muzykę współczesną, jazzową, a nawet awangardową, ale to się skończyło. Jadąc w trasę do Ameryki czy Skandynawii, mogłem choćby korzystać z pomocy tych instytutów, a teraz nie ma takiej możliwości. Ludzie w tych instytucjach nie są zainteresowani tego rodzaju twórczością. Niespecjalnie mnie to rani, ale trochę dziwi. Mam świadomość, że moja muzyka jest niszowa, i nie robię z moich płyt prezentów znajomym. Bałbym się potem zapytać, czy im się podobało. To, co gram, to moje poważne hobby, ale nie źródło utrzymania.

To co nim jest?

Nie wiem, co bym robił w życiu, gdyby nie Wojtek Smarzowski i koledzy z branży filmowej On mi pozwolił na komfort bycia artystą. Ciężką pracą udało mi się zdobyć jego szacunek i cały czas z nim pracuję.

Jak myślę o „Wołyniu" Smarzowskiego, to zawsze słyszę w głowie dzikie wycie twojego saksofonu podczas rzezi. Będziecie robić następne filmy?

Pracujemy nad czymś, o czym nie mogę jeszcze mówić. Współpracujemy od „Domu złego". Wojtek robi bardzo fajną rzecz: za każdym razem daje mi inną zagadkę do rozwiązania i wsadza mnie w różne sytuacje. Zobacz, jak różni się świat „Drogówki" i „Róży". To są zupełnie inne przestrzenie, które trzeba opisać. Dramaty ludzkie i miłość są wspólne, ale narzędzia, którymi opisujemy tę rzeczywistość, są skrajnie różne. Praca z Wojtkiem daje mi coś takiego, czego nie może mi dać żaden mój projekt. To jest muzyka na zlecenie i to są wyzwania, które mnie rozwijają.

Ale jak to jest? Oglądasz sceny i komponujesz pod nie muzykę?

Etapów pracy jest kilka. Najpierw dostaję scenariusz i szukam narzędzi, by opisać świat, który tam zobaczyłem. Potem dostaje pierwsze zdjęcia. Później są one wielokrotnie przemontowywane, ale ja zaczynam słyszeć, gdzie powinno się coś pojawić. Wojtek też mówi, gdzie chciałby muzykę ilustracyjną, a gdzie lejtmotywową. Najczęściej mam podążać za bohaterem. Tylko że on czasem się zmienia albo jest trzech bohaterów.

I przyglądasz się tym dręczonym bohaterom Smarzowskiego.

Nie ukrywam, że filmy Wojtka są dość solidnie dołujące i osadzone w beznadziei. Zawsze jednak jest gdzieś światełko w tunelu, którym jest zwykle miłość. Bardzo lubię ten rodzaj nadziei. Lubię pracować z Wojtkiem, bo nie jest efekciarzem i cwaniakiem, to naprawdę dobry chłop. Jest odważny i bierze na siebie odpowiedzialność za swoją sztukę. Lubię takich ludzi.

Wyobrażasz sobie robienie muzyki do filmu, który ci nie odpowiada?

Nie. Po kilku nagrodach posypało się trochę propozycji z różnych miejsc. Niestety, nie jestem w stanie robić muzyki do każdego filmu. Jestem jednak charakterystycznym muzykiem i kompozytorem i mówię otwarcie: nie bierzcie mnie do romansu.

Nie mów, że ktoś proponował ci zrobienie muzyki do komedii romantycznej?

No, prawie. W każdym razie język tego filmu miał być taki, żeby się podobał większej grupie ludzi, a ja to od razu wyczuwam. Muzyka nie jest od tego, by się podobać. Jak ktoś mówi rzeczy, które ludzie chcą usłyszeć, to czuję się, jakby kazał mi też takie rzeczy grać.

A nie zaczynasz wymiękać z wiekiem? Wojciech Waglewski też tak mówił o muzyce, a potem wystąpił w reklamie.

Moja siła jest coraz mniejsza. Zresztą inaczej dmucha się w wieku 20 lat, a inaczej po pięćdziesiątce. Nikt mi nie zaproponował udziału w reklamie i myślę, że nie zaproponuje. Mam taką nadzieję, bo będę się wtedy musiał naprawdę poważnie zastanowić. Różne rzeczy mi się zdarzają. Zdarza mi się nagrać ch... płytę. Czasem zabraknie człowiekowi instynktu.

Jest jakaś płyta, której powstania żałujesz?

Nie żałuję, bo też się z niej czegoś dowiedziałem. Są płyty, które mogłyby się nie wydarzyć. Rynek jest teraz zawalony plastikiem. Poraża mnie jego tymczasowość. Mam wrażenie, że nagrywanie dużej ilości rzeczy nie przysparza splendoru.

A jak twoje poszukiwania duchowe?

Ludzie wrażliwi w pierwszej kolejności odnoszą się do szukania ducha w swojej pracy, by uczynić ją w jakiś sposób świętą, szukają tożsamości. Ta duchowość to jest taka przykrywka. Myślę, że jak za bardzo przyklejamy się do tej duchowości, to też nam to nie służy, bo możemy zostać religijnymi dewotami. Ta duchowość powinna być immanentną cechą, która polega na zlepieniu dobrego postrzegania rzeczywistości z czymś, co jest fantazją i czymś niepowtarzalnym. Dlatego mówiłem o własnym języku muzycznym, który jest odzwierciedleniem mojego postrzegania rzeczywistości. Przez wiele lat zajmowałem się buddyzmem zen. Chciałem zostać np. buddystą, ale potem okazywało się, że nie do końca mi to odpowiada. Gdy odkryłem swoje żydowskie korzenie, zacząłem się interesować judaizmem. Spotkałem się z Raphaelem Rogińskim, który miał ideę, by wskrzesić muzykę żydowską w Polsce. To był dla mnie ważny duchowy moment, który uświadomił mi, że nie muszę nikim być. Nie będę Johnem Coltrane'em, choć bardzo długo miałem w sobie taką myśl.

Szukałem ostatnio twojej starej płyty „Pieszo". Nigdzie jej nie ma. Nie możesz zrobić czegoś, by twoja muzyka była bardziej dostępna? Nie interesujesz się tym?

Nie chodzę koło tego. Wolę chodzić koło muzyki, która jeszcze nie powstała, niż koło tego cyrku. Za mocne wchodzenie w to promocyjne biznesowe myślenie przypomina robienie sobie zbyt wyraźnego makijażu. Wychodzę z założenia, że kto ma mnie znaleźć, ten mnie znajdzie. Nie ma co napierać, bo tej muzyce to szkodzi.

To jest dość nietypowe podejście w czasach, gdy każdy marzy, by inni zainteresowali się tym, co robi.

Może na tej kontrze, w zupełnie zagadkowy sposób, da się coś wygrać? Zauważyłem, że przy tym całym zalewie ważny jest dla mnie fakt, że znajdę sobie jakiegoś unikalnego pisarza czy muzyka. Istnieje wiele ciekawych awangardowych postaci, których nie znamy. Jak myślisz o historii free jazzu, to masz w głowie największe nazwiska. Nie masz pojęcia, że za tymi nazwiskami stoją cienie, które zadecydowały o tym, że Coltrane był wielką postacią. Jak ktoś ma taki dar poszukiwacza, to będzie drążył. Mój fan lubi szukać.

Będziesz coś jeszcze robił z pisarzami? Była płyta ze Świetlickim, była też ze Stasiukiem.

Ze Stasiukiem nagraliśmy jeszcze jedną płytę, która nie wyszła. Trzymam ją schowaną na półce i czekam na wydanie już cztery lata.

Czemu?

Nie do końca wiem. Ten materiał wydał mi się tak intymny, że uznałem, iż nie jest do pokazywania. Andrzej opowiada tam o swoim przyjacielu Wieśku Orłowskim, który zmarł kilka lat temu, i czyta „Grochów". Tam są takie momenty, że leją mu się łzy po policzkach. To jest zrobione na takim mentalnym szepcie. Andrzej czyta do rytmu, a reszta robi to, co potrafi, najlepiej na świecie. Chciałem tę płytę ocalić przed światem.

Chcę tego posłuchać!

To jest coś niezwykłego. Uwielbiam ten materiał. On jest gotowy, trzeba tylko nacisnąć guzik maszyny, która produkuje płyty CD. Może za rok to wydamy. Pięć lat wydaje mi się dobrym okresem.

—rozmawiał Piotr Witwicki, dziennikarz Polsat News

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Razem z Leszkiem Możdżerem i Tymonem Tymańskim robiliście kiedyś szalone, do bólu alternatywne rzeczy. Teraz robisz je już tylko ty.

Każdy z nas znalazł niszę, w której dobrze się czuje. Dla mnie to było jedyne wyjście. Dla Leszka i Tymona to, co robią, też było jedynym wyjściem i chyba każdy z nas tak myśli. Nie postrzegam mojej muzyki jako szalonej i alternatywnej. Jak chcesz być artystą, to musisz znaleźć oddzielny język, który cię określa i jest niepowtarzalny, i musisz mieć jakąś historię do opowiedzenia. Trzeba reagować na to, co się dzieje.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy