Co się zmieniło?
Instytuty kultury polskiej były kiedyś bardziej zainteresowane promocją muzyki współczesnej, a dziś jest nacisk, by pokazywać głownie patriotyczne rzeczy. Kiedyś promowano muzykę współczesną, jazzową, a nawet awangardową, ale to się skończyło. Jadąc w trasę do Ameryki czy Skandynawii, mogłem choćby korzystać z pomocy tych instytutów, a teraz nie ma takiej możliwości. Ludzie w tych instytucjach nie są zainteresowani tego rodzaju twórczością. Niespecjalnie mnie to rani, ale trochę dziwi. Mam świadomość, że moja muzyka jest niszowa, i nie robię z moich płyt prezentów znajomym. Bałbym się potem zapytać, czy im się podobało. To, co gram, to moje poważne hobby, ale nie źródło utrzymania.
To co nim jest?
Nie wiem, co bym robił w życiu, gdyby nie Wojtek Smarzowski i koledzy z branży filmowej On mi pozwolił na komfort bycia artystą. Ciężką pracą udało mi się zdobyć jego szacunek i cały czas z nim pracuję.
Jak myślę o „Wołyniu" Smarzowskiego, to zawsze słyszę w głowie dzikie wycie twojego saksofonu podczas rzezi. Będziecie robić następne filmy?
Pracujemy nad czymś, o czym nie mogę jeszcze mówić. Współpracujemy od „Domu złego". Wojtek robi bardzo fajną rzecz: za każdym razem daje mi inną zagadkę do rozwiązania i wsadza mnie w różne sytuacje. Zobacz, jak różni się świat „Drogówki" i „Róży". To są zupełnie inne przestrzenie, które trzeba opisać. Dramaty ludzkie i miłość są wspólne, ale narzędzia, którymi opisujemy tę rzeczywistość, są skrajnie różne. Praca z Wojtkiem daje mi coś takiego, czego nie może mi dać żaden mój projekt. To jest muzyka na zlecenie i to są wyzwania, które mnie rozwijają.
Ale jak to jest? Oglądasz sceny i komponujesz pod nie muzykę?
Etapów pracy jest kilka. Najpierw dostaję scenariusz i szukam narzędzi, by opisać świat, który tam zobaczyłem. Potem dostaje pierwsze zdjęcia. Później są one wielokrotnie przemontowywane, ale ja zaczynam słyszeć, gdzie powinno się coś pojawić. Wojtek też mówi, gdzie chciałby muzykę ilustracyjną, a gdzie lejtmotywową. Najczęściej mam podążać za bohaterem. Tylko że on czasem się zmienia albo jest trzech bohaterów.
I przyglądasz się tym dręczonym bohaterom Smarzowskiego.
Nie ukrywam, że filmy Wojtka są dość solidnie dołujące i osadzone w beznadziei. Zawsze jednak jest gdzieś światełko w tunelu, którym jest zwykle miłość. Bardzo lubię ten rodzaj nadziei. Lubię pracować z Wojtkiem, bo nie jest efekciarzem i cwaniakiem, to naprawdę dobry chłop. Jest odważny i bierze na siebie odpowiedzialność za swoją sztukę. Lubię takich ludzi.
Wyobrażasz sobie robienie muzyki do filmu, który ci nie odpowiada?
Nie. Po kilku nagrodach posypało się trochę propozycji z różnych miejsc. Niestety, nie jestem w stanie robić muzyki do każdego filmu. Jestem jednak charakterystycznym muzykiem i kompozytorem i mówię otwarcie: nie bierzcie mnie do romansu.
Nie mów, że ktoś proponował ci zrobienie muzyki do komedii romantycznej?
No, prawie. W każdym razie język tego filmu miał być taki, żeby się podobał większej grupie ludzi, a ja to od razu wyczuwam. Muzyka nie jest od tego, by się podobać. Jak ktoś mówi rzeczy, które ludzie chcą usłyszeć, to czuję się, jakby kazał mi też takie rzeczy grać.
A nie zaczynasz wymiękać z wiekiem? Wojciech Waglewski też tak mówił o muzyce, a potem wystąpił w reklamie.
Moja siła jest coraz mniejsza. Zresztą inaczej dmucha się w wieku 20 lat, a inaczej po pięćdziesiątce. Nikt mi nie zaproponował udziału w reklamie i myślę, że nie zaproponuje. Mam taką nadzieję, bo będę się wtedy musiał naprawdę poważnie zastanowić. Różne rzeczy mi się zdarzają. Zdarza mi się nagrać ch... płytę. Czasem zabraknie człowiekowi instynktu.
Jest jakaś płyta, której powstania żałujesz?
Nie żałuję, bo też się z niej czegoś dowiedziałem. Są płyty, które mogłyby się nie wydarzyć. Rynek jest teraz zawalony plastikiem. Poraża mnie jego tymczasowość. Mam wrażenie, że nagrywanie dużej ilości rzeczy nie przysparza splendoru.
A jak twoje poszukiwania duchowe?
Ludzie wrażliwi w pierwszej kolejności odnoszą się do szukania ducha w swojej pracy, by uczynić ją w jakiś sposób świętą, szukają tożsamości. Ta duchowość to jest taka przykrywka. Myślę, że jak za bardzo przyklejamy się do tej duchowości, to też nam to nie służy, bo możemy zostać religijnymi dewotami. Ta duchowość powinna być immanentną cechą, która polega na zlepieniu dobrego postrzegania rzeczywistości z czymś, co jest fantazją i czymś niepowtarzalnym. Dlatego mówiłem o własnym języku muzycznym, który jest odzwierciedleniem mojego postrzegania rzeczywistości. Przez wiele lat zajmowałem się buddyzmem zen. Chciałem zostać np. buddystą, ale potem okazywało się, że nie do końca mi to odpowiada. Gdy odkryłem swoje żydowskie korzenie, zacząłem się interesować judaizmem. Spotkałem się z Raphaelem Rogińskim, który miał ideę, by wskrzesić muzykę żydowską w Polsce. To był dla mnie ważny duchowy moment, który uświadomił mi, że nie muszę nikim być. Nie będę Johnem Coltrane'em, choć bardzo długo miałem w sobie taką myśl.
Szukałem ostatnio twojej starej płyty „Pieszo". Nigdzie jej nie ma. Nie możesz zrobić czegoś, by twoja muzyka była bardziej dostępna? Nie interesujesz się tym?
Nie chodzę koło tego. Wolę chodzić koło muzyki, która jeszcze nie powstała, niż koło tego cyrku. Za mocne wchodzenie w to promocyjne biznesowe myślenie przypomina robienie sobie zbyt wyraźnego makijażu. Wychodzę z założenia, że kto ma mnie znaleźć, ten mnie znajdzie. Nie ma co napierać, bo tej muzyce to szkodzi.
To jest dość nietypowe podejście w czasach, gdy każdy marzy, by inni zainteresowali się tym, co robi.
Może na tej kontrze, w zupełnie zagadkowy sposób, da się coś wygrać? Zauważyłem, że przy tym całym zalewie ważny jest dla mnie fakt, że znajdę sobie jakiegoś unikalnego pisarza czy muzyka. Istnieje wiele ciekawych awangardowych postaci, których nie znamy. Jak myślisz o historii free jazzu, to masz w głowie największe nazwiska. Nie masz pojęcia, że za tymi nazwiskami stoją cienie, które zadecydowały o tym, że Coltrane był wielką postacią. Jak ktoś ma taki dar poszukiwacza, to będzie drążył. Mój fan lubi szukać.
Będziesz coś jeszcze robił z pisarzami? Była płyta ze Świetlickim, była też ze Stasiukiem.
Ze Stasiukiem nagraliśmy jeszcze jedną płytę, która nie wyszła. Trzymam ją schowaną na półce i czekam na wydanie już cztery lata.
Czemu?
Nie do końca wiem. Ten materiał wydał mi się tak intymny, że uznałem, iż nie jest do pokazywania. Andrzej opowiada tam o swoim przyjacielu Wieśku Orłowskim, który zmarł kilka lat temu, i czyta „Grochów". Tam są takie momenty, że leją mu się łzy po policzkach. To jest zrobione na takim mentalnym szepcie. Andrzej czyta do rytmu, a reszta robi to, co potrafi, najlepiej na świecie. Chciałem tę płytę ocalić przed światem.
Chcę tego posłuchać!
To jest coś niezwykłego. Uwielbiam ten materiał. On jest gotowy, trzeba tylko nacisnąć guzik maszyny, która produkuje płyty CD. Może za rok to wydamy. Pięć lat wydaje mi się dobrym okresem.
—rozmawiał Piotr Witwicki, dziennikarz Polsat News
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95