Zapomniana wolność słowa

Prasa powiatowa nie narzeka na brak czytelników. Tylko że tam, gdzie leży jej siła, ma też największego wroga: burmistrzów i ich urzędników uzbrojonych we własne samorządowe gazety

Publikacja: 17.10.2009 15:00

Zapomniana wolność słowa

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Wszystkim, którzy sądzili, że gazety najgorsze mają już za sobą, radzę pogadać z Sylwią Bardyszewską w Wyszkowie.

Dziennikarką lokalnego tygodnika „Nowy Wyszkowiak”, która w konkurencyjnej gazecie znalazła swój wywiad z burmistrzem. Wysłała go do autoryzacji, a burmistrzowi tak się spodobał, że wydrukował go we własnym, samorządowym tytule.

Albo z Radosławem Szczęchem, redaktorem naczelnym „Wspólnoty Lubartowskiej”, który musi w nocy pilnować, żeby urzędnicy miejscy nie zdzierali jego materiałów promocyjnych. Łukasz Kaźmierczak z „Nowosolskiej Gazety Regionalnej” nauczy was, jak rozmawiać z urzędnikami miasta, którym grozi zwolnienie z pracy za kontakty z niezależnym tygodnikiem.

[srodtytul]Wróg jest najbliżej[/srodtytul]

Prasa powiatowa, blisko 300 tytułów w całym kraju, nie narzeka na brak czytelników. W przeciwieństwie do centralnej i wojewódzkiej ma coraz więcej reklam, zwiększa nakład, zatrudnia dziennikarzy. „Kronika Beskidzka”, „Tygodnik Siedlecki”, „Pałuki” sprzedające po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy nie mają sobie równych w swoich regionach. Największy ogólnopolski dziennik „Fakt” sprzedaje blisko 14 egz. na tysiąc mieszkańców, a „Gazeta Regionalna” w Żarach ponad 200 egz. na tysiąc mieszkańców w całym swoim regionie.

Największą wartością jest oczywiście ich unikalna, lokalna informacja. Tylko że tu, gdzie leży ich siła, mają największego wroga: burmistrzów, prezydentów miast i ich urzędników uzbrojonych w samorządowe gazety. Podległe lokalnym politykom czasopisma odbierają niezależnej prasie czytelników, reklamy i utrudniają dostęp do informacji.

Wydawcy niezależnej prasy z nadzieją spoglądali na przyjętą właśnie ustawę o finansach publicznych, która porządkuje działania samorządów. Ustawa likwiduje wiele zbędnych zakładów budżetowych, w tym niektóre gazety samorządowe. Świetna to okazja do zlikwidowania tego absurdu. Wiceminister finansów Elżbieta Suchocka-Roguska, współautorka projektu ustawy, mówi jednak, że o prasie samorządowej nikt nie pomyślał całościowo. Wydawnictwa funkcjonujące jako zakłady budżetowe znikną, ale bez jasnych procedur wykonawczych przekształcą się w podległe spółki czy równie anachroniczne twory, np. biuletyny informacyjne domu kultury.

Weźmy jako przykład „Siemiatycki Kurier Samorządowy”. Teoretycznie to tylko miejski biuletyn. Nakładem nie może się porównywać z prywatnym tygodnikiem „Głos Siemiatycz”, ale reklam mu nie brakuje. Drukowany z pieniędzy podatników, zamieszcza płatne ogłoszenia myjni samochodowych, sklepu z dywanami, oferty tanich kredytów czy wyjazdów do Brukseli do pracy na czarno organizowanych przez miejscowy PKS. Pieniądze z rynku reklamy zabierają też władze Lubartowa, które informacje o przetargach i miejskie ogłoszenia zlecają wyłącznie swojej gazecie: „Lubartowiakowi”. – Ciekawe, jak potem to rozliczają między sobą – żartuje Radosław Szczęch z konkurencyjnej „Wspólnoty Lubartowskiej”.

Ale wydawcom nie jest do śmiechu, kiedy przy kolejnych rozmowach z klientami reklamowymi słyszą, że urzędnicy miejscy domagają się od firm zabrania ogłoszeń z niezależnych gazet. Zakłady budowlane, przewozowe i oczywiście wszelkie publiczne instytucje nie mają wyboru. Jeżeli chcą mieć miejskie kontrakty, muszą się reklamować w gazecie kontrolowanej przez burmistrza.

Andrzej Rogiński, wydawca lokalnej gazety w Warszawie „Południe”, do dziś wspomina felieton jednego ze swoich redaktorów atakujący burmistrza, po którym przez rok jego gazeta nie mogła liczyć na reklamy z „obrażonej” gminy.

[srodtytul]Sponsor wskaże temat[/srodtytul]

Redaktor naczelny i prezes „Gazety Lokalnej” w Kędzierzynie-Koźlu Jakub Dźwięgielewski opowiada, jak trudno jest przekonać biznes do reklamowania się nawet po półdarmowych stawkach. Kędzierzyn-Koźle nie ma swojej gazety, ale ma zaprzyjaźniony tytuł „7 Dni” odwdzięczający się politykom za przychylność.

Historia „Gazety Lokalnej” to osobna saga w historii powiatowych tygodników. W 2000 roku powołana została jako gazeta samorządowa dla osłabienia innego, niezależnego tygodnika. Z czasem i ta gazeta się nieco usamodzielniła. Zaczęła uwierać władze. W 2006 roku prawicowo-liberalna opcja przejęła rządy w mieście z silnym postanowieniem zlikwidowania „Gazety Lokalnej”. Z dnia na dzień rozwiązano spółkę i zamknięto redakcję. Dziennikarze powołali własne wydawnictwo. Gazeta dalej wychodziła, pod zmienionym tytułem. – To były długie nocne narady, nerwy i całe nasze majątki zastawione, żeby przetrwać na rynku – wspomina Dźwięgielewski. Ich sytuację pogarszał chytry plan radnych. Zaprzyjaźniony przedsiębiorca założył konkurencyjną gazetę „7 Dni”, która miała otrzymywać od rady miasta pieniądze za drukowanie sponsorowanych tekstów promocyjno-wizerunkowych. Uchwalono nawet na to oddzielny budżet – 300 tys. zł rocznie na autopromocję radnych.

Informacje o PR-owskim funduszu wyśmiała „Gazeta Wyborcza”. Do lokalnego, najbardziej wpływowego dziś polityka w mieście, posła z PO Roberta Węgrzyna, miał dzwonić Grzegorz Schetyna. Fundusz zlikwidowano. „7 Dni” i przyjaźnie polityczne jednak przetrwały. Tygodnik zaangażował się w promowanie wizerunku posła Węgrzyna. Jego wystąpienia, sukcesy są szeroko opisywane w tygodniku. Żaden lokalny polityk nie może liczyć na taką przychylność.

Z dokumentów, które dotarły do naszej redakcji, wynika, że największe w mieście – wciąż państwowe – Zakłady Azotowe, mocno związane z rządzącymi, w tym z posłem Węgrzynem, odwdzięczyły się „7 Dniom” za polityczne wsparcie dość kuriozalną umową. Azoty płacą gazecie 3 tys. zł miesięcznie za „promowanie działalności sponsora”. Ani słowa o formie promocji, liczbie tekstów czy tematyce publikacji. Jedyne, do czego redakcja się zobowiązuje, to „podejmowanie tematów wskazanych przez niego” (Zakłady Azotowe). Ot, choćby imprez pod patronatem posła Węgrzyna w hali sportowej Azotów.

Większość lokalnych polityków woli jednak tradycyjną współpracę z mediami: własną gazetę samorządową, która pisze pod dyktando. Próby wybicia się na niezależność natychmiast są karane. Wojciech Olszewski, do niedawna naczelny nowosolskiego „Kręgu”, został zwolniony, gdy nie opublikował tekstu prezydenta miasta nawołującego do głosowania na jego kolegę w wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Prezydent Nowej Soli Wadim Tyszkiewicz o sobie mówi: „Jestem taki prezydent-redaktor”, chętnie więc pisuje w podległej mu gazecie. Zanim jeszcze do redakcji trafił tekst promujący kolegę na europosła, Olszewski próbował zatrzymać inną publikację prezydenta.

– Przekonywałem go, żeby nie obrażał ludzi. O człowieku, który oprotestował decyzję wycięcia drzew w mieście, napisał „kędzierzawy jegomość z przekrwioną twarzą”.

Po interwencji naczelnego nieco złagodził ton, ale „jegomość” i tak poczuł się dotknięty. Naczelny uznał, że pomawianemu należy się prawo do riposty, nawet jeżeli będzie obraźliwa dla burmistrza. I była. Dziś prezydent Tyszkiewicz jasno stawia sprawę: – Jestem pracodawcą. Jeżeli ja wydaję polecenia, a pan redaktor nie wykonuje poleceń albo drukuje grubiaństwa pod moim adresem, to nasze drogi muszą się rozejść.

Drogi z władzą rozeszły się wielu redaktorom. Na szczęście część odnalazła się w niezależnej prasie. Obok „Gazety Lokalnej” z Kędzierzyna-Koźla podobne początki mieli dziennikarze „Nowego Wyszkowiaka”. W 1997 roku władzę w mieście przejęła lewicowa koalicja. Relacji z prasą uczyła się jeszcze w PRL i źle znosiła próby wybijania się na niezależność. Dziennikarze odeszli całym zespołem. „Wyszkowiakowi”, a dokładniej już „Nowemu Wyszkowiakowi”, wyszło to na dobre. Tygodnik się rozwija i dziś może liczyć na współpracę z władzami.

[srodtytul]Pilnuj reklamy dzień i noc[/srodtytul]

Ale nie wszyscy mają tyle szczęścia. Dziennikarz niezależnego „Głosu Siemiatycz” Przemysław Golański został ukarany za swoje teksty o nietrafionych miejskich inwestycjach zwolnieniem rodziców z pracy. Ojciec – konserwator sprzętu, matka – sprzątaczka w przedszkolu, tylko pozornie byli bezpieczni z racji mało politycznego charakteru swojej pracy. Redaktor naczelny dębickiego „Obserwatora” nie ma z tym problemu, ale przyznaje, że wyznaczając dziennikarzy do obsługi jakiegoś tematu, musi pamiętać, kto z kim jest spowinowacony w urzędzie, czy aby nie odbije się to na członkach rodziny.

Łukasz Kaźmierczak z „Nowosolskiej Gazety Regionalnej” wspomina pierwsze kontakty z urzędem miasta pod rządami Wadima Tyszkiewicza: – Naczelnik jednego z wydziałów oświadczył, że nie mogą udzielać informacji, bo magistrat ma swoją gazetę i oni tam mają wszystko mówić.

Dziennikarze w tajemnicy spotykają się z urzędnikami, a nawet dyrektorami szpitali czy szkół, żeby nie narazić ich na służbowe konsekwencje.

W Lubartowie. Radek Szczęch, naczelny „Wspólnoty Lubartowskiej”, przygotował tekst o mocno kontrowersyjnej sprzedaży miejskiego domu kultury. Przed kamienicą ustawiła się pikieta, były radio i nawet telewizja z Lublina. Na miejsce przyjechał burmistrz Jerzy Zwoliński. – Odpowiadał na wszystkie pytania; gdy ja zadałem pytanie, stwierdził ostentacyjnie, że dla „Wspólnoty” nie będzie się wypowiadał.

Dla „Rzeczpospolitej” zresztą też był nieuchwytny.

„Wspólnota Lubartowska” to stosunkowo młody tygodnik. Lokalni urzędnicy wciąż nie mogą się pogodzić z jego istnieniem i wścibskimi pytaniami dziennikarzy, ale też ekspansją na rynku kosztem samorządowego „Lubartowiaka”. Dwa ostatnie lata z rzędu przez miasto przebiegała trasa Tour de Pologne. „Wspólnota” podpisała umowę z organizatorem wyścigu na wyłączną współpracę prasową. Płaciła za to powierzchnią reklamową i tekstami promocyjnymi. Burmistrz miasta nie uznał porozumienia. W 2008 roku baner „Wspólnoty Regionalnej” został w nocy zerwany. W tym roku dziennikarze przezornie przyczepili go łańcuchami i pilnowali, żeby nikt go nie zerwał.

Na dwie godziny przed przejazdem kolarzy szef wydziału promocji Marek Pankowski zażądał zdjęcia transparentu. Twierdził, że za przywilej trzeba też płacić miastu. Ciekawe, że za ten sam przywilej nie płaciła gazeta samorządowa. Mało tego, „Lubartowiak” nie miał umowy z organizatorami wyścigu i teoretycznie nie miał prawa wywieszać swoich materiałów promocyjnych. Ale wisiały. Dlaczego? Dyrektor Pankowski z rozbrajającą szczerością tłumaczył mi: – To nie jest taka normalna wolna gazeta, to gazeta w naszych strukturach, a tamta jest w opozycji do burmistrza.

[srodtytul]Inspektor czyli redaktor[/srodtytul]

Dyrektor Pankowski nie widzi nic zdrożnego w tym, że urzędnicy miejscy torpedują wysiłki prywatnej firmy. Przeciwnie, uważa, że wspierając własną gazetę, odpowiadają na potrzeby mieszkańców. Odrzucają pomówienia o stronniczość i wykorzystywanie samorządowego tytułu do celów politycznych. Andrzej Rogiński z warszawskiego „Południa” twierdzi, że nie istnieje coś takiego jak bezstronna gazetka burmistrzowska: – Dwór wymusi wcześniej czy później publikacje promujące burmistrza czy jego stronnictwo polityczne.

To nie przypadek, że ustawa o samorządzie terytorialnym nie dopuszcza działalności gospodarczej lokalnych władz. Nawet pozornie niewinna aktywność rynkowa musi doprowadzić do dyskryminacji prywatnych firm, w tym wypadku wydawców. Dlatego większość gazet samorządowych wydawana jest pod przykrywką domu kultury, a reklamy nazywane są współfinansowaniem działalności kulturalnej czy usługą informacyjną.

Coraz częściej burmistrzowie i gminy sprzedają powierzchnie reklamowe w swoich gazetach. O tym, że zdają sobie sprawę, iż taka działalność jest sprzeczna z prawem, najlepiej świadczą stanowiska, na jakich zatrudniani są dziennikarze. Większość na etatach urzędników domu kultury albo pod przykrywką zupełnie innych wydziałów, czasem nawet bez wpisywania prac redakcyjnych w zakres obowiązków.

W Nowej Soli dziennikarze pracują na etatach miejskich inspektorów. Patrząc na listę płac „Kręgu”, nikt by nie zgadł, że mamy tu do czynienia z redakcją – dwóch inspektorów, główna księgowa, inspektor-kasjer i specjalista ds. informatyki. W Wyszkowie Artur Laskowski ma jeden z dłuższych tytułów w całej branży medialnej – dyrektor Ośrodka Kultury Hutnik, redaktor naczelny „Wyszkowiaka”. W Siemiatyczach tygodnik „Kurier Samorządowy” oficjalnie zatrudnia tylko redaktora naczelnego. Pozostali to pracownicy urzędu miasta z etatami porozrzucanymi po różnych działach. Nic dziwnego, że oficjalne koszty wydawania gazety zamykają się w kilkudziesięciu tysiącach złotych i nie budzą oporu radnych. Dlatego też „Kurier” kosztuje zaledwie złotówkę. Mimo że wydawany jest na lepszym papierze i w mniejszym nakładzie niż prywatny „Głos Siemiatycz”.

„Głos” musi jednak płacić wszystkim swoim dziennikarzom, płaci za biuro, komputery, nie otrzymuje dotacji ani darmowych współpracowników. Nie stać go na sprzedawanie gazety poniżej kosztów. Wydawca Jacek Wasilewski ubolewa, że jego gazeta kosztuje 2,70 zł i nie może konkurować ceną. Podobnie jak trudno było mu się pogodzić z koniecznością udzielania 90-proc. rabatu na publikowanie oficjalnych ogłoszeń o przetargach – „ale teraz przynajmniej coś mi czasem wpadnie”. Władze miasta w dalszym ciągu reklamują się głównie w swojej gazecie, ale dla zachowania pozorów czasem muszą również reklamować się w prywatnym tygodniku.

Prezydent Nowej Soli, wybrany 84 proc. głosów, ma wiele powodów do dumy. Wśród nich podnosi i ten, że jego gazeta sama się finansuje. Oficjalnie roczny koszt utrzymania redakcji to 810 tys. zł, zebranych z 40-tysięcznego miasta. Pieniądze, których nie dostanie niezależna prasa. Podatnicy 30-tysięcznego Wyszkowa na drukowanie gazety schlebiającej burmistrzowi wydają blisko pół miliona złotych rocznie. Potem ci sami podatnicy kupują tę gazetę w kiosku. I wychodzi na zero. Ale czy faktycznie pieniądze podatnika zostały wydane efektywnie?

Prześledźmy to na przykładzie Nowej Soli. Miasto nie może czerpać zysku ze sprzedawania gazet i powierzchni reklamowych. W związku z tym zysk wędruje z powrotem do gazety. Były redaktor naczelny „Kręgu” Wojciech Olszewski mówi: – Nie wiedzieliśmy już, co robić z pieniędzmi.

Kupowano coraz to nowszy, niepotrzebny sprzęt, byle pozbyć się zysku. Przepisy samorządowe są restrykcyjne, jeżeli chodzi o wynagrodzenia pracowników, w związku z tym redaktorzy-inspektorzy mimo rosnących przychodów nie mogli liczyć na podwyżki. Mało tego. Olszewski pytany o politykę reklamową mówi: – Oferowaliśmy najtańszą reklamę. W ciągu ostatnich ośmiu lat raz podnieśliśmy cenę, bo była nieprzyzwoicie niska. Ale dalej była niska, żeby utrudniać rozwój prywatnej gazecie.

Czyli pieniądze podatników zostały wykorzystane do osłabienia prywatnej, niezależnej gazety.

[srodtytul]Państwo wycina z rynku[/srodtytul]

Prezydenci i burmistrzowie, którym tłumaczyłem, że gazety w rękach władzy to anachronizm porzucony nawet przez socjalistyczną Hiszpanię, nie rozumieli, o czym mówię. Uważają, że kierują się normalnymi zasadami konkurencji.

– Dlaczego w takim razie Wyszków nie zacznie produkować cegieł? – pytam dyrektora-redaktora „Wyszkowiaka”. – W końcu miasto ma dość pieniędzy, żeby zaniżyć ceny i zgnieść konkurencję.

Artur Laskowski chwilę milczy, a potem wylewa z siebie mnóstwo żalów niemających już nic wspólnego z ekonomią, tylko z dziennikarską nierzetelnością. Prywatnym mediom zarzuca brak wiarygodności i „służenie rozmaitym grupom interesów”.

Ireneusz Jabłoński, były burmistrz Łowicza, który wygrał wiele procesów sądowych przeciwko niezależnemu tygodnikowi „Nowy Łowiczanin”dostrzega niepokojące zjawiska w prasie lokalnej. Są gazety, które – tak jak niektóre tytuły centralne – wychodzą poza swoją rolę niezależnego dziennikarstwa i angażują się w politykę.

– Czasem mają swoje prywatne interesy i bezpardonowo o nie walczą – mówi Jabłoński, ale zaznacza, że to nie daje władzy prawa do tworzenia konkurencyjnych wydawnictw. A już w żadnym wypadku odcinania niezależnych dziennikarzy od informacji i patroszenia rynku z reklam.

W opinii prawnej przygotowanej dla Izby Wydawców Prasy prof. Michał Kulesza zwraca uwagę, że działanie mogące zagrażać lub naruszać interes przedsiębiorcy jest nieuczciwą konkurencją. W szczególności kiedy sprawcą jest państwo.

Przytaczam tylko kilka najbardziej charakterystycznych historii. Ale podczas moich sześciotygodniowych podróży po gazetach lokalnych nasłuchałem się ich więcej niż przez poprzednie 20 lat pracy w zawodzie. Najbardziej w tym wszystkim zaskakujące jest głębokie przekonanie urzędników, że władza powinna mieć własne gazety. Kiedy mówiłem o zagrożeniach dla wolnego rynku i dla wolności słowa, otrzymywałem z góry przygotowaną odpowiedź – a dokładniej odpis art. 8 ust. 1 prawa prasowego mówiącego, że wydawcą prasy może być między innymi organ państwowy. Faktycznie w naszym prawie pozostał taki anachronizm. Ale wystarczy przejść jedno oczko dalej, do art. 2, żeby się dowiedzieć, że „organy państwowe mają obowiązek stworzyć prasie warunki niezbędne do wykonywania jej funkcji i zadań”. I nie tylko własnej prasie.

Mała szansa, żeby rząd skorzystał z okazji i w nowej ustawie o finansach publicznych pozbył się tego absurdu. No bo co w końcu miałby powiedzieć swoim burmistrzom na rok przed samorządowymi wyborami? Przestańcie manipulować publicznymi mediami?

Wszystkim, którzy sądzili, że gazety najgorsze mają już za sobą, radzę pogadać z Sylwią Bardyszewską w Wyszkowie.

Dziennikarką lokalnego tygodnika „Nowy Wyszkowiak”, która w konkurencyjnej gazecie znalazła swój wywiad z burmistrzem. Wysłała go do autoryzacji, a burmistrzowi tak się spodobał, że wydrukował go we własnym, samorządowym tytule.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką